home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

Klaatu barada nikto

Kiedy w 1994 roku grupa senatorów USA została przez jakiś tabloid oskarżona o proweniencję z UFO, rzecznik prasowy jednego z nich nagabywany przez dziennikarzy o komentarz powiedział: „No coż, jedyne, co możemy oświadczyć, to Klaatu barada nikto”, potwierdzając w ten sposób obecność zamordowanego kosmity w amerykańskiej pop-kulturze. Mało kto jednak pamięta, że postać Klaatu, bohatera dwóch filmów: „Dzień w którym Ziemia zamarła” z 1951 roku oraz jego powtórnej ekranizacji, pod tym samym tytułem, z 2008 roku, pochodzi z opowiadania autorstwa Harrego Batesa: „Rozstanie z Panem”, opublikowanego w magazynie Astounding Stories of Science Fiction w 1940 roku.


Harry Bates

„Rozstanie z Panem”
(Farewell to the Master)


Przesiadując na swojej grzędzie, wysoko na drabinie ponad podłogą muzeum, Cliff Sutherland dokładnie przestudiował każdą linię, każdy cień wielkiego robota, teraz więc odwrócił się i spojrzał w zamyśleniu na dół, na tłum zwiedzających, przybyłych z całego systemu słonecznego, by osobiście zobaczyć Gnuta i statek, a także jeszcze raz wysłuchać tej zdumiewającej i tragicznej opowieści.

Sam Cliff czuł się niemal osobiście związany z wystawą i nie było to bez powodu. Gdy przybysze z innego świata pojawili się na Kapitolu, Cliff był jedynym fotoreporterem, wolnym strzelcem, który zrobił pierwsze profesjonalne zdjęcie statku. Później, gdy nadeszły te szalone dni, był naocznym świadkiem wszystkich wydarzeń. Potem jeszcze wielokrotnie fotografował ośmiostopowego robota, statek i Klaatu, urodziwego zamordowanego ambasadora, oraz jego imponujący grobowiec na środku Basenu Przypływowego1. Kontynuując swoje posłannictwo w dostarczaniu miliardom mieszkańców zamieszkałego kosmosu wartościowych wiadomości o tym wydarzeniu, po raz kolejny znalazł się tutaj, by zrobić zdjęcia i, jeśli się uda, uzyskać nowe spojrzenie na sprawę.

Tym razem chciał zrobić zdjęcie pokazujące Gnuta jako niesamowitego i złośliwego stwora. Te wczorajsze nie dały zadowalającego efektu i miał nadzieję, że dziś pójdzie mu lepiej. Światło nie było jednak teraz najlepsze, więc czekał, aż się trochę poprawi po południu.

Ostatni z tłumu, któremu pozwolono wejść w bieżącej grupie, zachwycał się głośno idealnym kształtem tajemniczego zielonego statku czasoprzestrzennego, po czym, na widok cudownej figury i ogromnej głowy gigantycznego Gnuta, całkowicie zapomniał o pojeździe. Roboty kroczące o z grubsza ludzkich kształtach były stosunkowo pospolite, lecz nigdy oko Ziemianina nie widziało niczego takiego jak ten. Sylwetka Gnuta była wymodelowana dokładnie na wzór człowieka – gigantycznego, ale człowieka – z zielonkawą metaliczną skórą, zamiast ludzkiej i z zielonkawym metalem w miejsce napiętych mięśni. Jeśli nie liczyć przepaski biodrowej, był nagi. Stał, niczym wszechmocny bóg maszyn z jakieś wyśnionej cywilizacji technicznej, z ponurą, głęboko zamyśloną twarzą. Ci, którzy spoglądali na niego, poważnieli i zastygali bez ruchu, a ci najbliżej stojący zazwyczaj nie odzywali się wcale. Jego dziwne oczy, podświetlone od wewnątrz na czerwono, były tak ustawione, że każdy obserwator czuł je utkwione w sobie, a całość sprawiała wrażenie, jakby w każdej chwili mógł zrobić krok do przodu i wyczyniać niewyobrażalne rzeczy.

Z ukrytych w sklepieniu głośników doszedł lekki szelest i szum tłumu nagle przycichł. Rozpoczynała się nagrana prelekcja. Cliff westchnął. Znał wszystko na pamięć. Był nawet obecny przy nagrywaniu wykładu i znał lektora, młodego chłopaka nazwiskiem Stillwell.

— Panie i panowie — rozległ się czysty, wyszkolony głos. Cliff dłużej nie słuchał, cienie na twarzy i korpusie Gnuta pogłębiły się, nadszedł czas na zrobienie zdjęcia. Wyciągnął i dokładnie przestudiował próbne odbitki wczorajszych zdjęć i porównał je z obiektem.

Spojrzał i zmarszczył czoło. Wcześniej nie zwrócił uwagi, ale teraz nagle wydało mu się, że od wczoraj coś się wokół Gnuta zmieniło. Jego poza była identyczna jak na fotografii, każdy szczegół był taki sam, niemniej wrażenie trwało. Wyjął szkło powiększające i porównał dokładnie obiekt z fotografią, kreska po kresce. I wtedy zobaczył różnicę.

Z nagłym podnieceniem zrobił dwa zdjęcia przy różnych nastawieniach. Wiedział, że powinien poczekać trochę i zrobić więcej, ale był tak bardzo przekonany, że natrafił na ważną tajemnicę, że zrezygnował, szybko spakował swój sprzęt, zszedł z drabiny i wyszedł. Dwadzieścia minut później, zżerany ciekawością, wywoływał nowe zdjęcia w pokoju hotelowym.

To, co zobaczył, porównując wczorajsze negatywy z dzisiejszymi, spowodowało, że ścierpła mu skóra. Różnica nie ulegała wątpliwości! I oczywiście nikt oprócz niego o tym nie wiedział! Wciąż jednak to, co odkrył, chociaż nadające się na pierwszą stronę każdej gazety w Układzie Słonecznym, dawało jedynie tytuł. O całej sprawie, o tym, co się działo naprawdę, wiedział niewiele więcej od innych. Musiał dowiedzieć się więcej.

Co oznaczało, że będzie się musiał ukryć w budynku i zostać tam na noc. Tę noc. Wciąż jeszcze był czas, by tam wejść, zanim zamkną. Weźmie małą, bardzo czułą kamerę na podczerwień, by móc robić zdjęcia w ciemności i zdobędzie prawdziwą sensację.

Chwycił kamerę, złapał taksówkę powietrzną i pośpieszył do muzeum. Na miejscu tłoczyła się kolejna grupa z niekończącej się kolejki. Właśnie skończyła się prelekcja. Dzięki bogu, miał przepustkę pozwalającą na swobodne wchodzenie i wychodzenie z muzeum.

Już wcześniej postanowił, co zrobi. Przede wszystkim, skierował się do spacerującego strażnika i zadał mu jedno pytanie. Uśmiechnął się z zadowoleniem, słysząc oczekiwaną odpowiedź. Następnie musiał znaleźć miejsce, w którym mógłby się bezpiecznie ukryć przed ludźmi zamykającymi muzeum na noc. Było tylko jedno takie miejsce, laboratorium zorganizowane za statkiem. Śmiało okazał swoją prasową akredytację drugiemu strażnikowi, stojącemu przy prowadzącym tam oddzielnym przejściu, mówiąc, że przyszedł zrobić wywiad z naukowcami i po chwili był już w drzwiach laboratorium.

Bywał tu już kilka razy i dobrze znał pomieszczenie. Była to spora powierzchnia, podzielona z grubsza na stanowiska dla naukowców zajmujących się szukaniem sposobu otwarcia statku, pełna przeszkód, w postaci masywnych ciężkich obiektów, elektrycznych cieplarek, balonów z chemikaliami, azbestowych osłon, kompresorów, naczyń, tygli, mikroskopów i dużej ilości drobnego sprzętu, pospolitego w laboratoriach metalurgicznych. Trzech ubranych na biało mężczyzn było całkowicie pochłoniętych swoim eksperymentem w przeciwległym końcu pomieszczenia. Cliff wyczekał na odpowiedni moment, wślizgnął się do środka i ukrył pod stołem zawalonym wyposażeniem. Czuł się tutaj względnie bezpieczny przed wykryciem. Naukowcy zaraz powinni pójść do domu.

Spoza statku dochodził hałas, wchodziła następna grupa z oczekującej kolejki – miał nadzieję, że to już ostatnia w dniu dzisiejszym. Usadowił się najwygodniej, jak mógł. Za chwilę zacznie się prelekcja. Nie mógł się powstrzymać przed uśmiechem, gdy pomyślał o pewnym fragmencie tego nagrania.

I oto znów pojawiło się czyste, bezbłędne wideo Stillwella. Szuranie i szepty tłumu przycichły. Mimo odgradzającego go wielkiego kadłuba statku słyszał wyraźnie każde słowo.

— Panie i panowie — rozległy się znajome słowa — Instytut Smithsona2 wita was na tej wspaniałej wystawie w swoim nowym skrzydle, Międzyplanetarnym.

Chwila ciszy.

— Wszyscy na pewno wiedzą, co się się tutaj wydarzyło trzy miesiące temu, a jeśli rzeczywiście nie widzieliście tego w telewizji — kontynuował głos — przypomnę krótko kilka faktów. Nieco po piątej po południu, szesnastego września, teren wokół tego budynku był wypełniony jak zwykle wielką ilością ludzi przybyłych do Waszyngtonu. Wszyscy niewątpliwie zajęci swoimi zwykłymi sprawami. Dzień był ciepły i jasny. Strumień zwiedzających opuszczał główne wejście muzeum, dokładnie tam, gdzie teraz patrzycie. Tego skrzydła, oczywiście, wówczas jeszcze nie było. Każdy kierował się do domu, z pewnością zmęczony wielogodzinną wędrówką po wystawach muzeum i zwiedzaniu wielu innych znajdujących się tu miejsc. I wtedy właśnie to się stało. W miejscu na prawo od was, dokładnie tam gdzie jest teraz, pojawił się pojazd czasoprzestrzenny. Pojawił się w mgnieniu oka. Nie opadł z nieba, co poświadczają tuziny świadków. Po prostu pojawił się. W jednej chwili go nie było, a w następnej już był. Pojawił się dokładnie w tym miejscu, w którym spoczywa teraz.

Ludzie w pobliżu statku wpadli w panikę i uciekali z krzykiem i piskiem. Poruszenie rozprzestrzeniło się po Waszyngtonie jak fala przypływu. Radiowi, telewizyjni i gazetowi reporterzy rzucili się tutaj. Policja utworzyła szeroki kordon wokół statku, a w nim zajęły pozycje oddziały wojskowe ze strzelcami wyborowymi i miotaczami promieni. Spodziewano się najokropniejszych rzeczy, gdyż od pierwszej chwili było jasne, że ten statek nie pochodzi z Układu Słonecznego. Każde dziecko wiedziało, że na Ziemi zbudowano dotychczas tylko dwa statki kosmiczne, a na pozostałych planetach i księżycach żadnego. Z tych dwóch, jeden uległ zniszczeniu, spadając na Słońce, a drugi, jak akurat ogłoszono, bezpiecznie wylądował na Marsie. Poza tym, te zbudowane tutaj, miały kadłub wykonany z twardego stopu aluminium, podczas gdy ten, jak możecie sami zobaczyć, jest z nieznanego zielonkawego metalu.

Statek pojawił się w tym miejscu i po prostu osiadł. Nikt się z niego nie wyłonił, ani nie dał znaku życia jakiegokolwiek rodzaju. To, jak rzadko która pojedyncza rzecz, spowodowało wzrost emocji do zenitu. Kto, lub co, znajduje się wewnątrz? Czy przybysze są wrogo nastawieni, czy przyjaźnie? Skąd przybyli? Jak zdołali pojawić się tak nagle, w tym miejscu, nie opadając z nieba?

Statek spoczywał przez dwa dni, tak jak go teraz widzicie, bez ruchu ani jakichkolwiek oznak życia wewnątrz. Dużo wcześniej, zanim ten czas upłynął, naukowcy wyjaśnili, że jest to nie tyle kosmolot, co maszyna czasu, gdyż tylko taki pojazd może przybyć w ten sposób, czyli zmaterializować się. Oświadczyli, że taki pojazd, chociaż teoretycznie zrozumiały dla Ziemian, jest daleko poza możliwościami obecnego poziomu naszej wiedzy i że ten akurat, działający na zasadach fizyki relatywistycznej, mógł przybyć z najodleglejszego zakątka wszechświata, z odległości, którą nawet światło musiałoby pokonywać przez miliony lat.

Gdy ta opinia została rozpowszechniona, napięcie społeczne wzrosło do granicy tolerancji. Skąd pojazd przybył? Kim była jego załoga? Dlaczego przybyli na Ziemię? A przede wszystkim, dlaczego się nie pokazują? Czy może szykują jakąś okropną broń masowego rażenia?

No i gdzie jest właz wejściowy do statku? Ludzie, którzy odważyli się go szukać, stwierdzili, że nic takiego nie ma; najmniejszej szpary czy rysy psującej idealną gładkość jajowatej powierzchni statku. A dobijającej się do statku delegacji wysokiej rangi oficjeli, nie udało się uzyskać, żadnego dowodu, że ktoś wewnątrz ich słyszy.

W końcu, dokładnie po dwóch dniach, na oczach zebranych dookoła dziesiątków tysięcy osób, na celownikach najpotężniejszych dział i miotaczy wojskowych, w ścianie statku pojawił się otwór i wysunęła się pochylnia. Z wnętrza wyszedł człowiek wyglądający jak bóg w ludzkim ciele, a tuż za nim szedł olbrzymi robot. Gdy tylko znaleźli się na ziemi, pochylnia uniosła się, a wejście zamknęło jak przedtem.

Natychmiast stało się oczywiste dla tysięcy zebranych, że obcy jest nastawiony przyjaźnie. Pierwsze, co zrobił, to podniósł prawą rękę w uniwersalnym geście pokoju; ale nie to zrobiło wrażenie na tych, co stali najbliżej, lecz wyraz jego twarzy, promieniejącej uprzejmością, mądrością, najczystszą szlachetnością. W swojej subtelnie barwionej todze wyglądał jak dobrotliwy bóg.

W tym momencie duży komitet wysoko postawionych członków rządu i dowódców wojskowych oczekujący na pojawienie się przybysza wystąpił, by go powitać. Z gracją i dostojeństwem człowiek wskazał na siebie, a potem na towarzyszącego mu robota i powiedział doskonałą angielszczyzną, choć z dziwnym akcentem: — Jestem Klaatu — albo imię tak właśnie brzmiące — a to jest Gnut. — Imiona zrozumiano z początku niezbyt dobrze, ale dźwięk i obraz zostały nagrane przez ludzi z telewizji i później szeroko rozpowszechnione.

A potem wydarzyła się rzecz, która na zawsze okryła hańbą ludzką rasę. Ze szczytu drzewa stojącego w odległości stu jardów błysnął strumień fioletowego światła i Klaatu upadł. Zebrany tłum stał przez chwilę osłupiały, nie rozumiejąc, co się stało. Gnut, będący z tyłu, nieco bokiem do swego pana, obrócił się powoli w jego kierunku, dwa razy poruszył głową i znieruchomiał, dokładnie w takiej pozycji, w jakiej go widzicie.

Rozpętało się pandemonium. Policja ściągnęła zabójcę Klaatu z drzewa. Był niezrównoważony psychicznie; wykrzykiwał, że zły przybył, aby zabić wszystkich na Ziemi. Zabrano go, a Klaatu, chociaż nie było wątpliwości, że jest martwy, został przewieziony do szpitala, gdzie próbowano go reanimować. Zmieszany i wystraszony tłum kłębił się wokół Kapitolu przez resztę popołudnia i większą część nocy. Statek pozostawał cichy i nieruchomy jak przedtem. Gnut również już więcej się nie poruszył.

Gnut nie poruszył się nigdy więcej. Od tamtej chwili pozostaje dokładnie w takiej samej pozycji. Gdy w Basenie Przypływowym zbudowano mauzoleum, w miejscu gdzie teraz stoicie odbyła się ceremonia pogrzebowa Klaatu, w której wzięli udział najwyżsi przedstawiciele wszystkich krajów świata. Wydawało się, że takie postępowanie będzie nie tylko najbardziej odpowiednie, ale i najbezpieczniejsze, gdyż w pojeździe mogły być jeszcze inne żywe istoty i uważano wtedy za prawdopodobne, że okazany przez nas, Ziemian, taki szczery żal musi zrobić na nich wrażenie. Jeśli Gnut jest wciąż żywy, lub może raczej należałoby powiedzieć: działający, to nie dał tego po sobie poznać. Stał tak, jak go widzicie teraz, przez całą ceremonię. Stał tam, podczas gdy jego pan odchodził do wieczności, był składany w mauzoleum wraz z tragicznie krótkim nagraniem obrazu i dźwięku z tej historycznej wizyty. Stał też tak później, dzień po dniu, noc po nocy, przy pogodzie i w deszczu, nigdy się nie poruszywszy ani nie okazawszy najlżejszego znaku, że jest świadomy tego, co się stało.

Po pogrzebie wybudowano nowe skrzydło muzeum, osłaniające pojazd i Gnuta. Nic innego nie można było zrobić, gdyż zarówno Gnut, jak i statek, bez względu na zastosowane środki, były zbyt ciężkie, żeby móc je bezpiecznie przenieść.

Słyszeliście już o wysiłkach naszych metalurgów, próbujących dostać się do wnętrza i o kompletnym fiasku tych wysiłków. Za statkiem, jak to można zobaczyć z boku, znajduje się obecnie wydzielona pracownia, w której wciąż prowadzone są te prace. Ten wspaniały zielonkawy metal dowiódł swojej odporności. Nie tylko nie można przebić się do środka, ale także nie można znaleźć tego miejsca, przez które wyszli Klaatu i Gnut. Rysunek zrobiony kredą wskazuje najbardziej przybliżone miejsce.

Wielu ludzi obawiało się, że Gnut jest tylko czasowo wyłączony i że gdy odzyska swoje funkcje, może być niebezpieczny, więc naukowcy całkowicie wyeliminowali taką możliwość. Zielonkawy metal, z którego jest zrobiony, wydaje się być tym samym, z którego zrobiono statek i nie da się go uszkodzić, jak również nie da się spenetrować jego wnętrza, ale są inne sposoby. Potraktowano go prądem elektrycznym o wysokim napięciu i dużym natężeniu. Wszystkie fragmenty jego powłoki nagrzano do straszliwie wysokiej temperatury. Całymi dniami traktowano go gazami, kwasami i silnie korodującymi roztworami. Naświetlano go wszelkimi rodzajami promieniowania. Nie macie się już czego bać. Nie ma możliwości, by mógł zachować zdolność działania w jakikolwiek sposób.

Niemniej musimy was ostrzec. Przedstawiciele rządu są przekonani, że odwiedzający nie będą okazywać jakiegokolwiek braku szacunku w tym budynku. Nie można wykluczyć, że nieznana i niewyobrażalnie potężna cywilizacja, z której pochodzą Klaatu i Gnut, wyśle kolejnego emisariusza, by sprawdzić, co się im przydarzyło. Bez względu na to, co zrobią, każdy z nas powinien zdawać sobie sprawę z jednej rzeczy: nikt nie mógł przewidzieć tego, co się stało i wszyscy bardzo żałujemy, niemniej wciąż jesteśmy, w pewnym sensie, odpowiedzialni i musimy zrobić wszystko, żeby uniknąć możliwych konsekwencji.

Będziecie mogli pozostać tu jeszcze pięć minut, po czym, gdy rozlegnie się gong, prosimy o natychmiastowe opuszczenie tego miejsca. Stojące wzdłuż ściany roboty obsługi odpowiedzą na wszystkie państwa pytania.

Przyjrzyjcie się dobrze, bo przed wami znajduje się naga prawda ukazująca osiągnięcia, tajemnice i ułomności ludzkiej rasy.

Nagranie ucichło. Cliff ostrożnie zmienił pozycję swoich podkurczonych kończyn i uśmiechnął się radośnie. Gdyby oni wiedzieli to, co on!

Na zdjęciach widać było zupełnie coś innego niż mówił lektor. Na wczorajszych zdjęciach linia ze wzoru na podłodze była wyraźnie na krawędzi stopy robota, a dzisiaj stopa ją przykrywała. Gnut się poruszał!

Albo był poruszany, chociaż to mało prawdopodobne. Gdzie się podział dźwig i inne dowody takiego działania? Niemożliwe, by coś takiego udało się zrobić w ciągu nocy i tak szybko usunąć ślady. I w ogóle po co?

Niemniej, żeby się upewnić, zapytał strażnika. Wciąż mu brzmiała w pamięci jego odpowiedź:

— Nie, Gnut nigdy nie poruszył się ani nie był ruszany od czasu śmierci jego pana. Specjalnie postanowiono zostawić go w miejscu, gdzie był w chwili śmierci Klaatu. Podłoga została zbudowana pod nim, a naukowcy, którzy dokończyli jego zepsucia, ustawiali swój sprzęt wokół niego, tam gdzie stoi. Nie ma się czego bać.

Cliff znów się uśmiechnął. Niczego się nie bał.

Chwilę później wielki gong nad wejściem ogłosił koniec zwiedzania, a zaraz potem rozległ się głos z głośników: — Panie i panowie, godzina piąta. Zamykamy!

Trzej naukowcy, chyba zaskoczeni tym, że zrobiło się tak późno, w pośpiechu umyli ręce, przebrali się w wyjściowe ubrania i, nieświadomi obecności pod stołem młodego fotografa, zniknęli w korytarzu. Tupot i szuranie stóp w sali wystawowej szybko ucichły i w końcu pozostał tylko odgłos kroków dwóch strażników chodzących dookoła i sprawdzających czy wszystko przed nocą jest jak należy. Jeden z nich popatrzył przez chwilę na drzwi do laboratorium, po czym dołączył do drugiego i wyszli. Wielkie metalowe drzwi zamknęły się i zapanowała cisza.

Cliff odczekał kilka minut, po czym ostrożnie wygrzebał się spod stołu. Prostując się, usłyszał z podłogi cichy trzask. Schylił się powoli i zobaczył drobne kawałki szkła z potłuczonej pipety. Musiał ją strącić ze stołu. To zwróciło jego uwagę na coś, o czym wcześniej nie pomyślał: poruszający się Gunt, może równie dobrze widzieć i słyszeć, i być naprawdę niebezpieczny. Powinien zachować dużą ostrożność.

Rozejrzał się dookoła. Pomieszczenie było ograniczone z obu stron ceratowymi zasłonami, które wewnętrznymi krawędziami sięgały obłej powierzchni statku, stanowiącego ścianę wewnętrzną. Ścianą zewnętrzną była południowa ściana budynku z czterema dużymi wysokimi oknami. Jedyne wyjście prowadziło wydzielonym korytarzem.

Nie ruszając się, z pomocą zapamiętanego rozkładu budynku, zrobił plan działania. Skrzydło było połączone wejściem, nigdy nie używanym, z zachodnim krańcem muzeum i ciągnęło się na zachód w kierunku Pomnika Waszyngtona. Statek spoczywał w pobliżu ściany południowej, a Gnut stał przed nim, niedaleko północno-wschodniego narożnika, w części budynku leżącej naprzeciwlegle od głównego wejścia i wydzielonego przejścia do laboratorium. Idąc z powrotem, znalazłby się w miejscu najbardziej oddalonym od robota. Takie położenie mu odpowiadało, gdyż po drugiej stronie wejścia, na niskim podeście, stał obudowany stół z aparaturą do prelekcji, będący jedynym obiektem na sali, za którym można było się ukryć i obserwować wydarzenia. Oprócz tego było tu jedynie sześć człekokształtnych robotów obsługi na stałych stanowiskach wzdłuż północnej ściany, ustawionych tam, by udzielać odpowiedzi na pytania zwiedzających. Musiał się przedostać do stołu.

Odwrócił się i ostrożnie, na palcach poszedł do wyjścia z laboratorium. Na sali wystawowej było ciemno, gdyż wpadające tam światło zasłaniał wielki kadłub statku. Cliff bez hałasu dotarł do końca pomieszczenia. Bardzo ostrożnie wychylił się i spojrzał wzdłuż obłego kadłuba na Gnuta.

Zamarł, oczy robota były skierowane wprost na niego! A przynajmniej tak mu się wydawało. Czy to jest tylko efekt oczu robota, pomyślał, czy może już mnie zauważył? W każdym bądź razie, pozycja Gnuta wydawała się być zupełnie nie zmieniona. Prawdopodobnie wszystko było w porządku, niemniej wolałby nie przechodzić przez salę z uczuciem, że robot śledzi go oczami.

Wycofał się, usiadł i czekał. Gdy będzie przemykał się do stołu, musi być całkiem ciemno.

Czekał całą godzinę, zanim słabe światło lamp na zewnątrz nie sprawiło, że sala wydała się rozjaśniać. Wtedy wstał i jeszcze raz wyjrzał zza statku. Oczy robota wciąż wydawały się przewiercać go wzrokiem, tyle że teraz, na pewno z powodu ciemności, ich dziwne wewnętrzne podświetlenie zdawało się być jaskrawsze. Ciarki mu przeszły po plecach. Czy Gnut jest świadomy jego obecności? Czy myśli o czymś? O czym może myśleć maszyna zrobiona przez człowieka, nawet tak wspaniała jak Gnut?

Nie mógł już dłużej zwlekać, przesunął aparat na plecy, stanął na czworakach i ostrożnie ruszył w kierunku frontowej ściany. Następnie wpasował się najciaśniej jak mógł w kąt między ścianą a podłogą i wolno ruszył do przodu. Nie zatrzymując się, nie ważąc się spojrzeć w denerwujące czerwone oczy Gnuta, czołgał się cal po calu. Dziesięć minut zajęło mu przejście stu stóp i gdy w końcu jego palce dotknęły trzydziestocentymetrowego podestu, na którym ustawiono stół, cały był mokry od potu. Wciąż bezszelestnie jak cień, wczołgał się na podest i wtopił pod osłonę stołu. W końcu tu dotarł.

Odetchnął chwilę, po czym, niepokojąc się, że został zauważony, ostrożnie odwrócił i wyjrzał zza stołu.

Oczy Gnuta były utkwione dokładnie w nim. Albo tak mu się wydawało. Na tle ogólnej ciemności, tajemniczy, głębszy cień robota wciąż rzucał się w oczy i mimo oddalenia o sto pięćdziesiąt stóp wydawał się dominować na sali. Cliff nie był w stanie ocenić czy zmienił swoją pozycję.

Jednak, jeśli nawet Gnut patrzył na niego, to nic więcej nie robił. Nie wykonał najmniejszego ruchu, który Cliff mógłby dostrzec. Pozostawał wciąż w tej samej pozycji od trzech miesięcy, w ciemności, w deszczu, a w tym ostatnim tygodniu, w muzeum.

Cliff postanowił nie poddawać się strachowi. Czuł teraz całe swoje ciało. W wyniku czołgania piekły go łokcie i kolana, a spodnie były bez wątpliwości zniszczone. Niemniej w porównaniu z tym, co miał nadzieję osiągnąć, były to drobiazgi. Jeśli Gnut się porusza i uda się to uchwycić kamerą na podczerwień, to będzie miał temat, za który kupi sobie pięćdziesiąt garniturów. A jeśli jeszcze w dodatku uda mu się odkryć, w jakim celu Gnut to robi – o ile jest jakiś cel – to będzie to historia, która postawi świat na uszach.

Usadowił się i czekał; nie wiadomo, kiedy on się ruszy, o ile się ruszy tej nocy. Oczy mu przywykły do ciemności i rozróżniał już całkiem dobrze większe obiekty. Od czasu do czasu obserwował robota, wytężając wzrok tak długo, aż kontury zaczynały falować i wydawały się poruszać. Mrugał wtedy i pozwalał oczom odpocząć, by przekonać się, że to tylko jego wyobraźnia.

Jeszcze raz minutowa wskazówka okrążyła tarczę zegarka. Bezczynność sprawiła, że stał się mniej ostrożny i coraz rzadziej chował głowę za stołem. Kiedy więc Gnut się poruszył, gdy otępiały i znudzony zobaczył nagle robota w połowie odległości od siebie, prawie oszalał z przerażenia.

Nie to jednak było najbardziej przerażające, lecz to, że patrząc, nie zauważył, jak Gnut się porusza. Robot stał nieruchomo, jak kot na drodze skradającej się myszy. Oczy miał dużo jaśniejsze i nie było wątpliwości, gdzie patrzy. Patrzył prosto na Cliffa!

Wstrzymując oddech, na wpół zahipnotyzowany, Cliff ponownie wyjrzał. W głowie miał zamęt. Co on zamierza? Dlaczego stoi nieruchomo? Skrada się? Jak on to zrobił tak bezszelestnie?

Oczy Gnuta zbliżały się w całkowitej ciemności. W uszach Cliffa rozległ się powolny, idealny w rytmie, ledwie słyszalny odgłos kroków. Zwykle bardzo sprawny, tym razem Cliff czuł się jak łamaga. Zmrożony strachem, dosłownie niezdolny do ucieczki, leżał nieruchomo, podczas gdy metalowy potwór z płonącymi oczami podchodził bliżej.

Na chwilę niemal zemdlał, a gdy doszedł do siebie, Gnut stał nad nim, na dotknięcie ręką, pochylał się lekko i świecił prosto w oczy swoim okropnym wzrokiem.

Na ucieczkę było już za późno. Trzęsąc się jak osaczona mysz, Cliff czekał na unicestwienie, nagłe, szybkie i całkowite. I nagle, zupełnie nieoczekiwanie, wszystko się skończyło. Gnut wyprostował się i cofnął; odwrócił, a potem, płynnym ruchem jakim, wśród robotów, tylko on potrafił się poruszać, ruszył z powrotem na swoje miejsce.

Cliff ledwo uwierzył w swoje ocalenie. Gnut mógł go zmiażdżyć jak robaka, a zamiast tego odwrócił się i odszedł. Dlaczego? Wydawało mu się nieprawdopodobne, że robot może być zdolny do ludzkich odruchów.

Gnut poszedł prosto do przeciwległej strony pojazdu. W którymś miejscu zatrzymał się i odegrał ciekawą kombinację dźwięków. Zaraz potem Cliff ujrzał, jak w ścianie statku pojawia się wejście, ciemniejsze od ciemności pomieszczenia, a z niego, z cichym szumem, wysuwa się pochylnia i dotyka podłogi. Gnut wszedł po pochylni i schylając się nieco, zniknął wewnątrz statku.

Wówczas, po raz pierwszy, Cliff przypomniał sobie o zdjęciach. Gnut się poruszył, a on nie zrobił ani jednego. Bez względu więc na możliwości, jakie nadarzą się później, teraz ma okazję sfotografować pochylnię i otwarty właz. Wziął aparat, ustawił odpowiednie warunki i zrobił zdjęcie.

Czas mijał, a Gnut nie wychodził. Co on tam robi? – zastanawiał się Cliff. Wróciło mu nieco odwagi i zaczął zabawiać się pomysłem, czyby się nie podkraść bliżej i nie zajrzeć do środka. Stwierdził jednak, że zbytnio się boi. Gnut go na razie oszczędził, ale nie wiadomo, jak daleko sięga ta tolerancja.

Minęła godzina, potem następna, robot coś robił wewnątrz statku. Ale co? Tego Cliff nie potrafił sobie wyobrazić. Wiedział, że gdyby Gnut był człowiekiem, mógłby tam zajrzeć, ale w tym przypadku jego reakcja była nieprzewidywalna. Nawet najprymitywniejsze ziemskie roboty były, w pewnych warunkach, nieprzewidywalne, czego więc może oczekiwać od tej, jak na razie, najcudowniejszej znanej konstrukcji, dysponującej nie wiadomo jakimi nadludzkimi mocami, pochodzącej z obcej, a nawet niewyobrażalnej cywilizacji. Wszystko, co ziemscy naukowcy mogli zrobić, nie dało rady go zepsuć. Kwasy, wysoka temperatura, promieniowanie, straszliwe uderzenia – wszystko wytrzymał, nawet nie został porysowany. Pewnie widział perfekcyjnie w ciemności, a z tego miejsca gdzie był, mógł też słyszeć lub wyczuwać w jakiś inny sposób każde poruszenie Cliffa.

Minęło jeszcze trochę czasu i wtedy, gdzieś po drugiej w nocy, wydarzyło się coś trywialnego, ale tak nieoczekiwanego, że na moment wyprowadziło Cliffa z równowagi. Nagle, w ciemnym i cichym budynku rozległ się słaby szelest skrzydeł, a zaraz potem przenikliwy, melodyjny śpiew ptaka. Przedrzeźniacz3. Gdzieś tu w ciemności, nad jego głową. Głośne czyste dźwięki; tuziny krótkich treli, jeden po drugim, bez żadnej przerwy. Krótki, natrętny zew, przymilne gruchanie – wiosenna pieśń miłosna najlepszego, być może, śpiewaka na świecie. A potem, tak nagle jak się pojawił, głos ucichł.

Cliff byłby mniej zaskoczony, gdyby to armia inwazyjna wylała się nagle z pojazdu. Był grudzień i przedrzeźniacze nawet na Florydzie jeszcze nie zaczęły śpiewać. Skąd więc się wziął ten? Tutaj, w zamkniętym ciemnym muzeum? I śpiewa?

Zżerany ciekawością, czekał, gdy nagle uświadomił sobie, że Gnut stoi na zewnątrz statku. Stoi zupełnie nieruchomo, a jego świecące oczy patrzą wprost na niego. Cisza w muzeum jakby zgęstniała, a w chwilę potem została zburzona miękkim łupnięciem czegoś o podłogę, w pobliżu kryjówki Cliffa.

Dziwne światło w oczach Gnuta zmieniło się i robot ruszył swoim prawie płynnym ruchem w tym kierunku. Podszedł bardzo blisko, po czym zatrzymał się, schylił i podniósł coś z podłogi. Stał przez chwilę nieruchomo i oglądał mały obiekt trzymany w ręce. Chociaż nie było tego widać, Cliff był pewien, że to jest przedrzeźniacz. A właściwie jego ciało, bo nie ulegało wątpliwości, że zdolność do śpiewu stracił na zawsze. Gnut, nie patrząc na Cliffa, odwrócił się, poszedł z powrotem do statku i wszedł do środka.

Mijały godziny. Cliff czekał na jakiś dalszy ciąg dziwnych wydarzeń. Jego strach przed robotem zaczął słabnąć, być może powodowała to ciekawość. Z pewnością, gdyby maszyna była nieprzyjaźnie nastawiona, gdyby miała złe zamiary, wykończyłaby go już dawno, gdy miała ku temu okazję. Cliff dojrzał do tego, by zerknąć szybko przez właz. No i zdjęcia, musi pamiętać o zdjęciach. Nie może zapominać, po co tu przyszedł.

Gdy w końcu zdobył się na odwagę i ruszył, ciemność już gęstniała w przedświcie. Zdjął buty, związał razem, powiesił na szyi i w samych skarpetkach poszedł sztywno, ale szybko w kierunku najbliższego z sześciu stojących pod ścianą robotów obsługi. Tam zatrzymał się, nasłuchując jakiegoś znaku wskazującego, że Gnut to zauważył. Nic nie słysząc, prześlizgnął się za następnego robota i znów zatrzymał. Teraz śmielej ruszył od razu do najdalszego, szóstego, ustawionego naprzeciw włazu. Tutaj spotkał go zawód. We wnętrzu nie było żadnego światła. Jedynie ciemność i przenikliwa cisza. Wciąż jednak warto było zrobić zdjęcie. Podniósł aparat i skierował w ciemny otwór, ustawiając dość długi czas naświetlania. A potem stanął nie wiedząc, co zrobić dalej.

Tak czekając, usłyszał serię dziwnych stłumionych dźwięków dochodzących, bez wątpliwości, ze statku. Zwierzęce hałasy – najpierw szuranie, prychnięcia podkreślone kilkoma ostrymi stuknięciami, potem głuche ostre warknięcia, przerywane dalszym szuraniem i prychaniem, jak gdyby dochodziło tam do jakichś zmagań. Nagle, zanim Cliff zdążył zdecydować się na powrót pod stół, z włazu wychynął niski, szeroki, ciemny kształt, obrócił się błyskawicznie i urósł do wysokości człowieka. Straszliwy strach ogarnął Cliffa, mimo że nie wiedział jeszcze, co to jest.

W następnej sekundzie we włazie pojawił się Gnut i bez wahania zszedł po rampie w kierunku tego tworu. Gdy schodził, ciemny kształt cofnął się powoli o kilka kroków, po czym zatrzymał i z obu stron wysunął grube ramiona, którymi zaczął głośno uderzać o klatkę piersiową. Z jego gardła wydobył się głęboki ryk wyzwania. Tylko jedno stworzenie na świecie wydaje taki dźwięk, bijąc się przy tym w pierś. To był goryl!

Ogromny goryl.

Gnut podszedł i zwarł się ze stworzeniem. Cliff nie sądził, że Gnut może poruszać się tak szybko. W ciemności nie widział dokładnie, co się dzieje. Widział jedynie dwie wielkie sylwetki; monstrualny metalowy Gnut i przysadzisty, ale piekielnie silny goryl, połączyli się na chwilę – bezgłośnie w przypadku robota i z przerażającym, nieopisywalnym niskim warczeniem tego drugiego – po czym rozdzielili się w taki sposób, jakby to goryl odskoczył.

Zwierzę natychmiast wyprostowało się na całą wysokość i ryknęło ogłuszająco. Gnut ruszył do przodu. Znów się zwarli i rozłączyli jak poprzednio. Robot następował nieubłaganie. Bestia runęła w głąb sali. Nagle rzuciła się na człekokształtną sylwetkę pod ścianą i szybkim ruchem przewróciła na ziemię piątego w szeregu robota obsługi, pozbawiając go jednocześnie głowy.

Przerażony Cliff przykucnął za swoim robotem, dziękując Bogu, że Gnut jest między nim a gorylem i prze do przodu. Goryl wycofał się dalej, po czym rzucił na następnego robota, podniósł go z niewiarygodną siłą i rzucił w Gnuta. Z ostrym metalicznym szczękiem jeden robot uderzył w drugiego, po czym ten ziemski odbił się w bok, potoczył po podłodze i znieruchomiał.

Cliff zaklął, bo znów zapomniał o robieniu zdjęć. Goryl wycofywał się dalej w głąb budynku, demolując z wściekłością mijane po drodze roboty i rzucając kawałkami w niewzruszonego Gnuta. Po chwili znaleźli się naprzeciw stołu. Cliff dziękował swemu szczęściu, że już go tam nie ma. Nastąpiła krótka cisza. Cliff nie widział tego, ale wyobraził sobie goryla w pułapce, zapędzonego w róg sali.

Jeśli tak było, to tylko przez chwilę. Cisza została nagle rozdarta przez straszny ryk, po czym tęga, krępa postać zwierzęcia rzuciła się w kierunku Cliffa. Przebiegła cały dystans wstecz i skierowała się między Cliffa i wejście do statku. Cliff zaczął się modlić gorączkowo, żeby Gnut dotarł tu szybko, gdyż obecnie, między nim i wściekle niebezpiecznym stworem, został już tylko jeden robot obsługi. Gnut wychynął z ciemności, a goryl podniósł się na całą wysokość i znów zaczął bić w piersi, rycząc wyzywająco.

I wtedy zaszło coś niezwykłego. Zwierzę opadło na cztery łapy i powoli położyło się na boku, jakby było słabe lub ranne. Następnie prychając i warcząc przerażająco podniosło się z trudem i stanęło na wprost zbliżającego się Gnuta. Tak czekając, zobaczyło ostatniego robota, a być może również skulonego za nim Cliffa i w ataku straszliwej wściekłości, zatoczyło się w jego kierunku. Cliff odskoczył w ostatniej chwili, mimo paniki zauważając, że zwierzę porusza się z trudnością, jakby było chore lub poważnie ranne. Goryl pochwycił ostatniego robota i, chybiając o włos, rzucił nim gwałtownie w Gnuta.

To był już ostatni wysiłek. Potem osłabł, upadł ciężko na bok, zakołysał się kilka razy i dostał konwulsji. Po chwili drgawki ustały i znieruchomiał.

Do pomieszczenia wpadły pierwsze blade światła świtu. Cliff, schroniwszy się w jakimś kącie, nie spuszczał oka z wielkiego robota. Jego zdaniem tamten zachowywał się bardzo dziwnie. Stanął nad martwym gorylem i spoglądał w sposób, który w przypadku człowieka można by określić – ze smutkiem. Cliff był tego pewien, grube, zielonkawe rysy Gnuta nosiły znamiona nowego niespodziewanego doświadczenia – głębokiego żalu. Robot stał tak przez jakiś czas, po czym pochylił się jak ojciec nad chorym dzieckiem, podniósł wielkie zwierzę i, trzymając łagodnie w metalowych ramionach, poniósł delikatnie do statku.

Cliff, przepełniony nagłym strachem przed dalszymi niebezpiecznymi i niewytłumaczalnymi wydarzeniami, pobiegł z powrotem do stołu. Przyszło mu do głowy, że bezpieczniej będzie w laboratorium, więc poszedł tam na drżących nogach i ukrył się w jednej z wielkich cieplarek. Modlił się, żeby już nadszedł dzień. W głowie miał zamęt. Zdumiewające wydarzenia tej nocy wstrząsnęły w krótkim czasie jego umysłem. Wszystko to było tajemnicą, wydającą się nie mieć racjonalnego wyjaśnienia. Przedrzeźniacz. Goryl. Smutek Gnuta i jego delikatność. Jak pogodzić ze sobą taką fantastyczną mieszankę!

Stopniowo zrobiło się całkiem widno. Czas mijał. Zaczął odzyskiwać nadzieję, że wyjdzie cało z tego tajemniczego miejsca. O ósmej trzydzieści od strony wejścia rozległy się hałasy i do jego uszu dotarło słodkie brzmienie ludzkich głosów. Wydostał się z cieplarki i na palcach poszedł korytarzem. Hałasy nagle ustały. Rozległy się krzyki przerażenia i tupot, a potem cisza. Skradając się, Cliff wszedł w wąskie przejście i spojrzał ze strachem w kierunku statku.

Gnut był na swoim miejscu, w identycznej pozie jak w chwili śmierci swego pana, dominując nad szczelnie zamkniętym pojazdem kosmicznym i zdemolowaną salą. Drzwi wejściowe były otwarte i Cliff z duszą na ramieniu wybiegł na zewnątrz.

Kilka minut później, w swoim pokoju, kompletnie wyczerpany, ale bezpieczny, usiadł na chwilę i natychmiast zasnął. Trochę później, na pół śpiąc, wciąż w ubraniu przeniósł się do łóżka. Spał do późnego popołudnia.

Budził się powoli, z początku nie zdając sobie sprawy z tego, czy kotłujące się w głowie obrazy, to wydarzenia rzeczywiste czy jakiś fantastyczny sen. Przypomnienie o zdjęciach poderwało go na nogi. Pośpiesznie wyjął film z aparatu i zabrał się do wywoływania.

Miał teraz w rękach dowód, że nocne wydarzenia działy się naprawdę. Oba zdjęcia wyszły prawidłowo. Pierwsze zdjęcie całkiem wyraźnie pokazywało pochylnię prowadzącą do włazu, która z jego miejsca za stołem była, gołym okiem, ledwo widoczna. Drugie, zrobione z naprzeciwka włazu, sprawiło mu zawód, gdyż wnętrze statku, zaraz za wejściem, zasłaniała lita ściana. To tłumaczyło, dlaczego nie widział żadnego światła, wtedy gdy Gnut był w środku. O ile robot w ogóle potrzebował światła do tego, co robi.

Cliff obejrzał negatywy i zrobiło mu się wstyd. Jaki nieudolny fotograf z niego; żeby wrócić z dwoma takimi śmiesznymi zdjęciami, jak te! Miał okazję zrobić dobre zdjęcia, sfotografować Gnuta w akcji, Gnuta walczącego z gorylem, nawet Gnuta trzymającego przedrzeźniacza. Materiał mrożący krew w żyłach! A zamiast tego przyniósł dwie fotografie pustego wejścia. Jasne, to było coś. Niemniej był dupą wołową.

I po tym wszystkim poszedł spać!

No dobrze, najlepiej więc, jak wyjdzie i sprawdzi, co się tam dzieje.

Wziął szybki prysznic, ogolił się, zmienił ubranie i wkrótce wchodził do pobliskiej restauracji uczęszczanej przez innych fotoreporterów i dziennikarzy. W barze zastał siedzącego samotnie przyjaciela, a jednocześnie konkurenta.

— No i co myślisz o tym wszystkim? — zapytał przyjaciel, gdy już się usadowił na stołku obok.

— Przed śniadaniem zwykle nic nie myślę — odpowiedział Cliff.

— Czyli nic nie wiesz?

— O czym? — spytał Cliff, wiedząc doskonale, o co chodzi.

— Ale z ciebie fotoreporter — powiedział tamten. — Jak coś naprawdę ważnego się dzieje, to ty śpisz.

A potem opowiedział, co odkryto rano w muzeum i o burzy w światowych mediach. Cliffowi udało się zrobić trzy rzeczy jednocześnie: zjadł porządne śniadanie, podziękował swemu szczęściu, że nic więcej nie wynikło i okazał przy tym nieustające zdumienie. Wciąż przeżuwając, wstał i pośpieszył do budynku muzeum.

Przed wejściem kłębił się ogromny tłum ciekawskich, niemniej, gdy pokazał swoją prasową akredytację, nie robiono mu problemu z przedostaniem się do środka. Robot i statek stały dokładnie tak jak przedtem, ale podłoga została już umyta, a kawałki zdemolowanych robotów złożone na kupę pod ścianą. Kilku jego kolegów było wewnątrz.

— Przegapiłem wszystko — powiedział jednemu z nich, Gusowi — mają już jakieś wyjaśnienie?

— Znajdź łatwiejsze pytanie — odrzekł tamten. — Nikt nic nie wie. Wygląda na to, że coś się wydostało ze statku, może jeszcze jeden robot, taki jak Gnut. A ty, gdzie byłeś?

— Spałem.

— No to stary, lepiej orientuj się. Parę miliardów dwunogów przestraszyło się na śmierć. Zemsta za Klaatu. Inwazja kosmitów.

— To jest...

— Tak, tak, wiem! To jest bez sensu. Ale tym są karmieni. Bo to się sprzedaje. Ale jest też coś nowego, bardzo dziwnego. Chodź.

Zaprowadził Cliffa do stołu, gdzie grupa ludzi wpatrywała się z wielkim zainteresowaniem w jakieś rzeczy pilnowane przez technika. Gus wskazał na długie szkiełko ze sporą ilością krótkich ciemnobrązowych włosów.

— Ta sierść pochodzi od goryla, dużego samca — powiedział Gus z mocnym przekonaniem. — Większą część znaleziono dziś rano, podczas zamiatania podłogi, reszta była na robotach obsługi.

Cliff starał się wyglądać na zaskoczonego. Gus pokazał na probówkę częściowo wypełnioną jasnym bursztynowym płynem.

— A to jest krew, rozcieńczona krew goryla. Była na rękach Gnuta.

— Rany boskie! — wykrztusił Cliff — i nie ma żadnego wytłumaczenia?

— Nawet hipotezy. Masz wielką szansę, cudowny chłopcze.

Nie mogąc już udawać więcej, Cliff zostawił Gusa. Nie wiedział, co teraz zrobić. Za zdjęcia mógłby dostać od gazet wielkie pieniądze, ale sprawa wymknęłaby mu się z rąk. Pomyślał, że może znów zostać w muzeum, tyle że, no cóż, po prostu bał się. Chciał żyć. To co przeżył, było aż nadto.

Odszedł i długo spoglądał na Gnuta. Nikt nawet nie pomyślał, że robot się poruszał i że na jego zielonkawej metalowej twarzy pozostał wyraz smutku. Te jego niesamowite oczy – pomyślał Cliff – czy rzeczywiście patrzą na niego, tak jak to się wydaje, rozpoznając w nim śmiałego intruza z ubiegłej nocy? Z jakich nieznanych materiałów są zrobione? Co to za materiały, które obca rasa ludzka umieściła w oczodołach, a które mogą się oprzeć całej nauce jego rasy? O czym ten robot może myśleć? O czym w ogóle może myśleć robot, metalowy mechanizm odlany w ceramicznej formie przez człowieka? Czy jest rozeźlony na niego? Chyba nie. Przecież miał go w swojej mocy... i odszedł.

Czy znów powinien się zdobyć na odwagę i zostać?

Chyba tak.

Spacerował po sali, zastanawiając się. Był przekonany, że Gnut znów się ruszy. Miotacz Miktona ochroniłby go przed kolejnym gorylem, a nawet pięćdziesięcioma. Poza tym wciąż brakowało mu prawdziwego tematu. To, co ma, to dwa nędzne zdjęcia martwej natury. Musi zostać, od początku powinien sobie z tego zdawać sprawę.


O zmroku, uzbrojony w aparat i mały miotacz Miktona, znów leżał pod stołem laboratoryjnym i słuchał, jak metalowe drzwi zamykają się na noc.

Tym razem będzie miał temat... i zdjęcia. O ile tylko w środku nie pozostawiono strażników.

Przez dłuższy czas wsłuchiwał się w dochodzące dźwięki, które mogły wskazać na obecność strażnika, ale cisza w całym skrzydle była całkowita. Był z tego zadowolony, chociaż nie całkiem. Narastający mrok i świadomość, że nie ma już odwrotu, stwarzały niezbyt przyjemne wrażenie.

Gdzieś po godzinie, gdy ciemność osiągnęła maksimum, zdjął buty, związał je razem, powiesił na szyi, tak aby zwisały na plecach i przekradł się do wejścia na wystawową część sali. Wszystko wydawało się być takie same jak poprzedniej nocy. Gnut ciemniał w drugim końcu sali, jak złowieszczy niewyraźny cień, a jego czerwone oczy wydawały się być utkwione w Cliffie. Tak jak poprzedniej nocy, a może nawet jeszcze ostrożniej, przemieścił się na brzuchu w kąt sali, po czym powoli przeczołgał do niskiego podestu, na którym ustawiono stół. Będąc już w ukryciu, poprawił buty tak, żeby zwisały na jednym ramieniu, a aparat oraz kaburę pistoletu przesunął na piersi. Tym razem musi mieć zdjęcia.

Usadowił się i, nie spuszczając oczu z Gnuta, czekał. Wzrok dopasował mu się maksymalnie do ciemności. Poczuł osamotnienie i lekki strach. Czerwone oczy Gnuta działały mu na nerwy; musiał się zapewniać, że Gnut nie zrobi mu nic złego. Nie miał wielkich nadziei, że nie jest obserwowany.

Mijały godziny. Od czasu do czasu słyszał cichy hałas dochodzący od wejścia. Strażnik na zewnątrz lub, być może, jakiś ciekawski.

Około dziewiątej zobaczył, że Gnut się poruszył. Najpierw tylko głowa; obróciła się tak, że oczy błysnęły mocniej w kierunku kryjówki Cliffa. Przez chwilę nic się nie działo; potem ciemny metalowy kształt obrócił się lekko i ruszył do przodu, prosto na niego. Cliff był przedtem pewien, że się nie przestraszy, ale teraz serce mu stanęło. Co robot zrobi tym razem?

Gnut zbliżył się zdumiewająco cicho. Złowieszczy cień zawisł nad jego kryjówką jak wieża. Czerwone oczy przez dłuższą chwilę świeciły w kierunku leżącego mężczyzny. Cliff zadrżał; to było jeszcze gorsze niż za pierwszym razem. Mimowolnie zaczął mówić.

— Nie rób mi krzywdy — poprosił. — Chciałem tylko wiedzieć, co się dzieje. Taką mam pracę, rozumiesz? Nie jestem dla ciebie groźny i nie będę przeszkadzał. Nawet... nawet gdybym chciał, to i tak nie dam rady. Proszę!

Robot nie poruszył się. Nie wiadomo czy zrozumiał ani nawet czy usłyszał. Gdy Cliff poczuł, że już dłużej nie jest w stanie znieść napięcia, Gnut sięgnął i wziął coś z szuflady w stole, albo może coś odłożył na miejsce. Potem cofnął się, obrócił i odszedł. Cliff odetchnął. Robot znów go oszczędził!

Od tej chwili Cliff już się nie bał. Był teraz pewien, że Gnut go nie skrzywdzi. Dwa razy miał go w swojej mocy i za każdym razem tylko popatrzył i spokojnie odszedł. Ciekawe tylko, co robił w szufladzie. Cliff z największą ciekawością obserwował dalsze wydarzenia.

Tak jak poprzedniej nocy, robot poszedł prosto do statku, wydał z siebie tę niezwykłą sekwencję dźwięków, która otwierała właz, a kiedy pochylnia wysunęła się, wszedł do środka. Cliff został sam na bardzo długo, prawdopodobnie około dwie godziny. Ze statku nie dochodziły żadne dźwięki.

Wiedział, że powinien się podkraść do włazu i zajrzeć do środka, ale zupełnie nie mógł się na to zdobyć. Pistolet by wystarczył, żeby sobie poradzić z gorylem, ale gdy Gnut go schwyta, będzie koniec. Chwilami oczekiwał, że wydarzy się coś fantastycznego. Ale co? Nie miał pojęcia. Może słodki śpiew przedrzeźniacza, a może goryl, lub może... cokolwiek. To, co się w końcu wydarzyło, wprawiło go w całkowite zdumienie.

Nagle usłyszał stłumiony dźwięk, a potem słowa – ludzkie słowa – bardzo znajome.

— Panowie — zabrzmiało najpierw, a po krótkiej przerwie: — Instytut Smithsona wita was na tej wspaniałej wystawie w swoim nowym skrzydle, Międzyplanetarnym.

To był głos Stillwella! Ale to nie było nagranie z głośników, tylko mocno wytłumiony dźwięk ze statku.

Po krótkiej przerwie głos kontynuował: — Wszyscy musicie... musicie...! — w tym momencie zająknął się i ucichł. Cliffowi włosy stanęły dęba na głowie. Tego jąkania nie było w prelekcji.

Przez chwilę trwała cisza, a potem rozległ się krzyk, stłumiony chrapliwy męski krzyk dochodzący z jakiegoś miejsca wewnątrz statku. Po nim nastąpiły ciche szlochy i łkania, jak gdyby człowieka mocno przestraszonego lub cierpiącego.

Cliff w napięciu obserwował właz. Ze statku doszedł go głuchy stukot, a potem w wejściu pojawiła się sylwetka z całą pewnością należąca do człowieka. Wzdychając i zataczając się, człowiek ruszył w głąb sali, w kierunku Cliffa. Przeszedł około dwudziestu stóp, zanim wielki cień Gnuta pojawił się we włazie.

Cliff wstrzymał oddech i patrzył. Człowiek – teraz już widział, że to Stillwell – szedł wprost do stołu, za którym się ukrywał, jak gdyby też chciał się tam schować, ale gdy był o kilka stóp od tego miejsca, nogi ugięły się pod nim i upadł na podłogę. Gnut błyskawicznie stanął nad nim, lecz Stillwell jakby go nie widział. Wyglądał na ciężko chorego, niemniej spazmatycznie podejmował bezskuteczne wysiłki, by wczołgać się pod osłonę stołu.

Gnut stał bez ruchu, co ośmieliło Cliffa, by się odezwać.

— Stillwell? Co się stało? — zapytał. — Mogę ci jakoś pomóc? Nie bój się. To ja, Cliff Sutherland, pamiętasz, fotograf.

Nie wykazując najmniejszego zdziwienia obecnością Cliffa, chwytając się jego obecności, jak tonący brzytwy, Stillwell jęknął:

— Pomóż mi! Gnut...Gnut...!

Wyglądało na to, że nie jest w stanie dokończyć.

— Gnut co? — zapytał Cliff, w pełni świadomy świecących powyżej ognistych oczu robota i bojąc się nawet poruszyć w tamtą stronę. — Gnut nic ci nie zrobi. Jestem tego pewien. Mnie nic nie zrobił. O co chodzi? Co mogę zrobić?

Z nagłym przypływem sił, Stillwell uniósł się na łokciach.

— Gdzie ja jestem? — zapytał.

— Nie wiesz? W skrzydle Międzyplanetarnym — odpowiedział Cliff.

Przez chwilę słychać było tylko ciężki oddech Stillwella. Potem chrapliwie i z wysiłkiem zapytał:

— Skąd ja się tu wziąłem?

— Nie wiem — odpowiedział Cliff.

— Robiłem nagranie prelekcji i nagle znalazłem się tutaj... to znaczy, tam...

Urwał i znów zadrżał, przerażony.

— I co? — zapytał delikatnie Cliff.

— Byłem w tym pudle... a Gnut, ten robot, stał nade mną. Gnut! Przecież oni unieszkodliwili Gnuta. Nigdy się nawet nie poruszył!

— Uspokój się — powiedział Cliff — nie sądzę, żeby Gnut chciał ci zrobić krzywdę.

Stillwell położył się z powrotem na podłodze.

— Czuję się bardzo słaby — wyszeptał. — Coś mi... wezwiesz lekarza?

Zupełnie nie zdawał sobie sprawy, że górujący nad nim w ciemności, przewiercający go oczami stwór, to robot, który tak go przeraził.

Gdy Cliff zastanawiał się, nie wiedząc, co zrobić, oddech mężczyzny przeszedł w krótkie westchnienia, regularne jak tykanie zegara. Cliff zdecydował się podejść do niego, chociaż i tak nie był w stanie nic mu teraz pomóc. Oddech mężczyzny osłabł i stał się urywany, a potem nagle całkowicie ucichł i zamarł. Współczucie ścisnęło serce Cliffa. Spojrzał do góry, w oczy cienia nad sobą.

— Umarł — wyszeptał.

Robot wydawał się rozumieć, a przynajmniej słyszeć. Pochylił się do przodu i popatrzył na nieruchome ciało.

— O co chodzi, Gnut? — zapytał nagle Cliff. — Co ty robisz? Czy mogę ci jakoś pomóc? Trudno mi uwierzyć w twoją wrogość. Nie wierzę również, że zabiłeś tego człowieka. Co takiego się wydarzyło? Rozumiesz mnie? Umiesz mówić? Co ty próbujesz zrobić?

Gnut nie wykonał żadnego ruchu ani nie wydał dźwięku, spoglądał jedynie na nieruchome ciało u swych stóp. Na twarzy robota, tym razem całkiem z bliska, Cliff zobaczył wyraz smutnej zadumy.

Gnut stał tak kilka minut, potem pochylił się niżej, swoimi mocarnymi rękami bardzo ostrożnie – nawet delikatnie, pomyślał Cliff – podniósł bezwładne ciało i zaniósł je pod ścianę, gdzie leżały kawałki rozczłonkowanych robotów obsługi. Ostrożnie położył ciało obok, a potem wrócił do statku.

Cliff, teraz już bez strachu, przekradł się wzdłuż ściany. Był już prawie przy zniszczonych robotach, gdy nagle stanął bez ruchu. Gnut ponownie wychynął ze statku.

Niósł coś, co wyglądało jak następne ciało, tylko większe. Przyniósł je w jednej ręce i położył ostrożnie obok ciała Stillwella. W drugiej ręce trzymał coś, czego Cliff nie był w stanie rozpoznać i co położył obok tego drugiego ciała. Następnie jeszcze raz poszedł do statku i wrócił z jeszcze jednym ciałem, które umieścił delikatnie obok pozostałych. A gdy już to zrobił, popatrzył przez chwilę z góry, po czym odwrócił się powoli, poszedł w kierunku statku i zatrzymał przy pochylni, jak gdyby w głębokim zamyśleniu.

Cliff powstrzymywał ciekawość tak długo, jak mógł, ale w końcu podszedł i spojrzał na rzeczy złożone przez Gnuta. Tak jak oczekiwał, pierwszy w rzędzie leżał Stillwell, potem wielka bezkształtna góra futra martwego goryla – tego z ubiegłej nocy. Obok goryla leżało to, co robot przyniósł w wolnej ręce – małe ciałko przedrzeźniacza. Dwa ostatnie były na statku od zeszłej nocy; mimo całemu zdumiewająco delikatnemu ich traktowaniu, Gnut robił jedynie porządki. Było jednak jeszcze czwarte ciało, o którym Cliff nic nie wiedział. Podszedł bliżej i pochylił się, żeby spojrzeć.

To, co zobaczył, zaparło mu dech w płucach. Niemożliwe, pomyślał, pomyliły mi się kierunki! Zawrócił i obejrzał z bliska pierwsze ciało. Włosy stanęły mu dęba na głowie. To pierwsze ciało należało do Stillwella, ale to ostatnie również. Były dwa ciała Stillwella, dokładnie takie same. Obydwa martwe.

Cliff cofnął się z krzykiem, ogarnęła go panika. Pobiegł do drzwi wejściowych i wrzeszcząc zaczął dziko w nie walić. Na zewnątrz rozległy się hałasy.

— Wypuśćcie mnie — krzyczał przerażony. — Wypuśćcie mnie! Wypuśćcie mnie natychmiast!

Jak dzikie zwierzę wcisnął się siłą w szczelinę otwieranych drzwi i odbiegł jak najdalej po trawniku. Zapóźniona para na pobliskiej ścieżce spoglądała na niego w zdumieniu, co go trochę otrzeźwiło; zwolnił, a potem się zatrzymał. Za nim, w budynku, wszystko wyglądało jak zwykle, a Gnut, mimo jego przerażenia, nie ścigał go.

Wciąż był bez butów. Dysząc ciężko, usiadł na mokrej trawie i włożył buty, a następnie wstał i popatrzył na budynek, starając się zebrać do kupy. Wszystko było takie poplątane! Nieżywy Stillwell, nieżywy goryl, a także ten nieżywy przedrzeźniacz – wszyscy umarli na jego oczach. I ta ostatnia przerażająca rzecz, jeszcze jeden martwy Stillwell, którego śmierci nie widział. Do tego ta dziwna delikatność Gnuta i smutek, który widział dwukrotnie na jego twarzy.

Gdy tak patrzył, teren dookoła ożywił się. Przed wejściem do skrzydła zebrało się kilka osób, w górze zabrzmiała syrena policyjnego helikoptera, a w oddali następna. Ze wszystkich stron zaczęli napływać ludzie, najpierw niewielu, a potem coraz więcej. Policyjne śmigłowce lądowały na trawniku przed wejściem do muzeum i wydało mu się, że widzi funkcjonariuszy zaglądających do środka. Nagle wewnątrz zapaliły się światła. Teraz już całkiem oprzytomniawszy, Cliff poszedł z powrotem.

Wszedł do środka. Gnuta pozostawił stojącego w zamyśleniu obok pochylni, a teraz stał on w swojej zwyczajnej znajomej pozie na stałym miejscu, jak gdyby wcale się nie ruszał. Właz statku był zamknięty, a pochylnia schowana. Tylko obok zniszczonych robotów obsługi wciąż leżał dziwny zbiór czterech ciał pozostawionych przez Gnuta w ciemności.

Wzdrygnął się, słysząc z tyłu krzyk. Umundurowany strażnik muzeum pokazywał w jego kierunku.

— To on — krzyczał — to ten facet! Gdy otworzyłem drzwi, wyrwał się ze środka i uciekł jak szalony.

Policjanci ruszyli w kierunku Cliffa.

— Kim pan jest? Co tu się stało? — zapytał ostro jeden z nich.

— Nazywam się Cliff Sutherland. Jestem fotoreporterem — odparł spokojnie Cliff. — Strażnik mówi prawdę, to ja byłem w środku i uciekłem.

— Co pan tu robił? — zapytał funkcjonariusz, przyglądając mu się. — I skąd się wzięły te ciała?

— Panowie, wszystko mógłbym wam opowiedzieć, ale mam swoje interesy — odparł Cliff. — Tu, w tej sali działy się niesamowite rzeczy, a ja wszystko widziałem i chcę z tego zrobić reportaż — uśmiechnął się. — Bez porady adwokata nic więcej nie powiem, dopóki nie sprzedam tej historii któremuś z koncernów medialnych. Wiecie panowie, jak to jest? Pozwolicie mi skorzystać z radia, w którymś z waszych pojazdów, tylko na chwilę, a zaraz potem wszystko wam opowiem, powiedzmy za pół godziny, podczas transmisji telewizyjnej. Do tego czasu, wierzcie mi, nie ma tu dla was nic do roboty, a opóźnienie nie spowoduje żadnej szkody.

Zadający pytania policjant zamrugał oczami, ale drugi, szybciej reagujący i z pewnością nie będący dżentelmenem, ruszył na Cliffa z zaciśniętymi pięściami. Cliff rozbroił go, podając mu swoje akredytacje prasowe. Tamten spojrzał na nie krótko i schował do kieszeni.

W międzyczasie dookoła zebrało się pół setki ludzi, a wśród nich, przybyli helikopterem, dwaj znani Cliffowi pracownicy jednego z koncernów prasowych. Policjanci warczeli, niemniej pozwolili mu porozumieć się z tamtymi po cichu, po czym pod eskortą odprowadzono go do helikoptera dziennikarzy. Tam, przez radio, w pięć minut zawarł umowę, która przyniosła mu więcej pieniędzy niż kiedykolwiek zarobił przez cały rok. Potem przekazał wszystkie zdjęcia i negatywy dziennikarzom oraz opowiedział całą historię. Tamci, nie tracąc czasu, natychmiast wystartowali do biura z sensacyjną wiadomością.

Tymczasem tłum zbierał się coraz większy i policja musiała opróżnić budynek. Dziesięć minut później do środka wdarła się, przysłana przez koncern, z którym zawarł umowę, duża ekipa radiowo-telewizyjna i chwilę potem, w świetle telewizyjnych reflektorów, stojąc blisko statku i niezbyt daleko od Gnuta – odmówił jednak stanięcia bezpośrednio przy nim – Cliff opowiedział całą historię kamerom i mikrofonom, a te w ułamku sekundy przekazały ją w każdy zakątek Układu Słonecznego.

Natychmiast po tym policja zabrała go do więzienia, pod ogólnymi zarzutami, ale przede wszystkim dlatego, że byli wściekli.

W więzieniu trzymano go przez całą noc, dopóki o ósmej rano, gdy koncern w końcu zdołał znaleźć prawnika, nie wydostano go stamtąd. Gdy wychodził, za rękę chwycił go agent federalny i powiedział: — FBI pragnie pana przesłuchać.

Cliff poszedł bez oporu.

Pełne czterdzieści pięć osób, wysokiej rangi funkcjonariuszy państwowych i innych ważnych ludzi, czekało na niego zebrane w imponującej sali konferencyjnej: sekretarz prezydenta, podsekretarz stanu, wiceminister obrony, naukowcy, pułkownik, kierownicy, szefowie departamentów i różni superagenci. Przewodniczył Sanders, siwy, wąsaty, wiekowy szef CBI.

Wszystko musiał im opowiedzieć od początku, a potem jeszcze raz, po kawałku, nie dlatego, że mu nie uwierzyli, lecz dlatego, że mieli nadzieję wyjaśnić niektóre fakty rzucające znaczące światło na tajemnicze zachowanie Gnuta oraz wydarzenia ostatnich trzech nocy. Cliff cierpliwie przekazywał wszystkie szczegóły.

Większość pytań zadawał przewodniczący Sanders. Po ponad godzinie, kiedy wyglądało na to, że już skończyli, Sanders zapytał go jeszcze o jego osobistą opinię na temat tego, co się wydarzyło.

— Czy uważa pan, że Gnut został w jakikolwiek sposób uszkodzony kwasami, promieniowaniem, wysoką temperaturą czy innymi działaniami naukowców?

— Nic takiego nie zauważyłem.

— Czy według pana, on widzi?

— Jestem tego pewien, choć może też mieć coś, co jest odpowiednikiem wzroku.

— I uważa pan, że słyszy?

— Tak, sir. Wtedy, gdy szepnąłem do niego, że Stillwell umarł, pochylił się, jak gdyby chciał to sam zobaczyć. Nie byłbym zdziwiony, gdyby także rozumiał wszystko, co powiedziałem.

— Ale nigdy się nie odezwał, jeśli nie liczyć dźwięków otwierających statek?

— Ani słowem, po angielsku czy w jakimś innym języku. Żaden dźwięk nie wyszedł z jego ust.

— Czy nie uważa pan, że nasze działania mogły go w jakiś sposób osłabić? — zapytał jeden z naukowców.

— Już mówiłem, z łatwością poradził sobie z gorylem. Zaatakował zwierzę i odepchnął. Goryl potem wycofał się w głąb budynku, wyraźnie przestraszony.

— Jak by pan wyjaśnił fakt, że nasze badania nie wykryły żadnych śmiertelnych ran, żadnych przyczyn śmierci w którymkolwiek z ciał: goryla, przedrzeźniacza czy obu identycznych Stillwellów? — zapytał człowiek z wydziału zdrowia.

— Nie potrafię.

— Myśli pan, że Gnut jest niebezpieczny? — to było pytanie Sandersa.

— Potencjalnie, bardzo.

— Ale mówił pan, że nie odczuł u niego wrogości.

— Miałem na myśli wrogość do mnie. Mam takie przekonanie, ale nie potrafię powiedzieć dlaczego, poza tym, że dwa razy mnie oszczędził, gdy byłem w jego mocy. Może dlatego, że tak delikatnie obchodził się z tymi ciałami, a może przez ten smutny, zamyślony wyraz twarzy, który widziałem dwukrotnie.

— Zaryzykowałby pan zostać w muzeum jeszcze jedną noc?

— Za nic.

Uśmiechnęli się.

— Zrobił pan jakieś zdjęcia tego, co się wydarzyło?

— Nie, sir.

Cliff usilnie starał się zachować spokój, niemniej zalała go fala wstydu. Uratował go mężczyzna milczący do tej pory.

— Jakiś czas temu użył pan określenia „celowy” w nawiązaniu do działań Gnuta. Czy może pan to trochę objaśnić.

— Tak, to była jedna z rzeczy, na które zwróciłem uwagę: wydaje mi się, że Gnut nigdy nie wykonuje ruchu na próżno. Jeśli chce, może się poruszać z nieprawdopodobną szybkością – widziałem to, gdy zaatakował goryla – przeważnie jednak kroczy tak, jak gdyby wykonywał metodycznie całkiem proste czynności. Aha, przypomniała mi się ciekawa rzecz: gdy przyjmie jakąś pozycję, jakąkolwiek, na przykład skłon, pozostaje w niej przez kilka minut. To jest tak, jakby jego skala czasu miała inne wartości w porównaniu do naszej; niektóre rzeczy robi dziwnie szybko, a inne dziwnie wolno. To może też wyjaśniać długie okresy pozostawania bez ruchu.

— To rzeczywiście bardzo interesujące — powiedział jeden z naukowców. — A jak by pan wyjaśnił to, że ostatnio porusza się jedynie w nocy?

— Sądzę, że nie chce, by ktoś widział to, co robi, a tylko nocą jest sam.

— Ale gdy znalazł pana, nie przerwał swoich czynności.

— Tak, ale nie potrafię tego wyjaśnić. Może uważał, że jestem niegroźny. Albo że nie potrafię go powstrzymać, co było oczywiste.

— Zanim pan przyszedł, rozważaliśmy możliwość zatopienia go w dużym bloku glasteksu. Jak pan sądzi, on pozwoli na to?

— Nie wiem. Chyba tak. Nie reagował na kwasy, promienie czy podgrzewanie. Niemniej lepiej zrobić to w dzień; noc może być czasem, kiedy się porusza.

— W dzień też się poruszał, gdy wyszedł ze statku razem z Klaatu.

— Tak, wiem.

Wyglądało na to, że pytania zostały wyczerpane. Sanders uderzył dłonią w stół.

— No dobrze, myślę, że to wszystko, panie Sutherland — powiedział. — Dziękujemy za pańską pomoc, ale muszę panu pogratulować bycia bardzo głupim, upartym i odważnym młodym człowiekiem, młodym biznesmenem — uśmiechnął się lekko. — Jest pan już wolny, chociaż może będę musiał pana wezwać tutaj jeszcze raz. Zobaczymy.

— Czy mógłbym zostać jeszcze chwilę, dopóki nie zadecydujecie o tym glasteksie? — zapytał Cliff. — Jak już tu jestem, to chciałbym mieć niusa.

— Tę decyzję już podjęliśmy. Nius jest pana. Zaraz zaczną wylewać.

— Dziękuję, sir — powiedział Cliff, po czym spokojnie poprosił o więcej: — A mógłby pan autoryzować moją obecność przed budynkiem tej nocy? Na zewnątrz. Mam przeczucie, że coś się stanie.

— Chce pan, widzę, mieć jeszcze jedną sensację — powiedział Sanders, nie bez życzliwości. — I znów każe pan policji poczekać, dopóki nie załatwi interesu.

— Teraz już nie. Jeśli coś się wydarzy, będą wiedzieć pierwsi.

Przewodniczący zawahał się.

— No nie wiem... — powiedział. — Coś panu powiem. Wszystkie media będą chciały mieć tam swoich ludzi, a na to nie możemy pozwolić. Ale jeśli załatwi pan sobie przedstawicielstwo wszystkich, to się zgodzę. Nic się nie powinno wydarzyć, ale pański reportaż pomoże uspokoić histeryków. Proszę mi dać znać.

Cliff podziękował i pobiegł do telefonu, by przekazać firmie wiadomość – za darmo – a potem powiedział o propozycji Sandersa. Dziesięć minut później oddzwonili i powiadomili go, że wszystko załatwione, po czym kazali mu się przespać.

Z lekkim sercem Cliff pobiegł do muzeum. Robiono już wylewkę. Miejsce było otoczone tysiącami ciekawskich, powstrzymywanych silnym kordonem policji. Tym razem nie pozwolono mu przejść; został rozpoznany, a policja wciąż miała do niego pretensję. Nie zależało mu jednak; poczuł się nagle bardzo zmęczony i senny. Wrócił do hotelu i poszedł spać.

Spał tylko kilka minut, gdy zadzwonił telefon. Odebrał, nie otwierając oczu. To był jeden z pracowników firmy z dziwną wiadomością. Pojawił się żywy Stillwell – ten prawdziwy. Ci dwaj martwi byli jakimiś kopiami. Stillwell nie potrafił tego wyjaśnić. Nie miał braci.

Cliff przez chwilę poczuł się całkiem rozbudzony, ale potem poszedł z powrotem spać. Nic już go nie dziwiło.


O czwartej, prawie wypoczęty, z lornetką na podczerwień przewieszoną przez ramię, Cliff przeszedł przez kordon i podszedł do wejścia do muzeum. Oczekiwano go i nie robiono trudności. Gdy spojrzał na Gnuta, poczuł się dziwnie; z jakiegoś nieznanego powodu było mu żal wielkiego robota.

Gnut stał dokładnie tak jak zawsze, prawa stopa trochę wysunięta, a na twarzy ten sam zamyślony wyraz. Ale teraz było jeszcze coś więcej; był całkowicie zatopiony w wielkim bloku przezroczystego glasteksu: od podłogi, na której stał, do wysokości swoich pełnych ośmiu stóp, a stamtąd jeszcze raz tyle i po osiem stóp w każdym innym kierunku, w prawo, w lewo, do tyłu i do przodu. Został zamurowany w przezroczystym jak kryształ więzieniu, wypełniającym każdy cal jego powierzchni i uniemożliwiającym nawet najlżejsze drgnienie jego zdumiewających mięśni.

Niewątpliwie było głupio żałować robota, maszynę zrobioną przez człowieka, niemniej Cliff przywykł go traktować jak żywą istotę, jak człowieka. Miał swój cel i wolę działania; wykonywał skomplikowane i przemyślane czynności; dwa razy zauważył uczucie smutku odbijające się na jego twarzy i kilkakrotnie coś, co wyglądało na głęboką zadumę; był bezlitosny dla goryla i łagodny dla przedrzeźniacza oraz dwóch pozostałych ciał. Dwa razy też powstrzymał się od zgniecenia Cliffa, choć wszystko wskazywało, że może to zrobić. Cliff nie wątpił nawet przez chwilę, że jest wciąż żywy, cokolwiek słowo „żywy” mogło tutaj oznaczać.

Na zewnątrz czekali dziennikarze radiowi i telewizyjni, a na Cliffa czekała robota. Odwrócił się i poszedł do nich, po czym wszyscy zabrali się do pracy.

Godzinę później Cliff siedział samotnie piętnaście stóp w górze, na wielkim drzewie rosnącym dokładnie na wprost budynku i pozwalającym wyraźnie zobaczyć przez okno górną część korpusu Gnuta. Wokół niego były przymocowane do gałęzi trzy urządzenia: lornetka na podczerwień, mikrofon radiowy i telewizyjne oko z kanałem dźwiękowym, również na podczerwień. Lornetka pozwalała mu, przede wszystkim, widzieć w ciemności na własne oczy, tak jak w dzień, powiększony obraz robota. Pozostałe przechwytywały obraz i dźwięk, włącznie z jego komentarzami i transmitowały do kilku stacji nadawczych, rozsyłających to w przestrzeni, we wszystkich kierunkach, na odległość milionów mil. Prawdopodobnie jeszcze nigdy żaden fotoreporter nie miał tak ważnego zadania, a przynajmniej taki, który zapominał o zrobieniu zdjęć. Teraz jednak to się już nie liczyło; Cliff czuł się dumny i gotowy.

Daleko za nim, wielkim kręgiem stał tłum ciekawskich... i wystraszonych. Czy glasteks powstrzyma Gnuta? A jeśli nie, to czy ten będzie się mścił? Czy może jakieś niewyobrażalne stwory wyjdą ze statku i uwolnią go, a potem wezmą odwet? Miliony przy odbiornikach czekały w napięciu. Ci za kordonem mieli nadzieję, że nic strasznego się nie wydarzy, chociaż czekali na to, co się wydarzy i byli przygotowani do ucieczki.

W dokładnie wybranych miejscach, w pobliżu Cliffa, po wszystkich stronach, ustawiono ruchome baterie miotaczy obsadzone przez żołnierzy, a w zagłębieniu za nim, trochę na prawo, stał wielki czołg z ogromnym działem. Każda broń była wycelowana w drzwi skrzydła muzeum. Szereg mniejszych i szybszych czołgów ustawiono w gotowości pięćdziesiąt jardów na północ od niego. Ich miotacze promieni, lecz nie działa, były wycelowane w drzwi. Na terenie wokół budynku znajdowało się tylko jedno miejsce – zagłębienie z wielkim czołgiem – z którego, według dokładnych obliczeń, pocisk wystrzelony w kierunku wejścia nie powodował uszkodzeń ani utraty życia w żadnej części rozpościerającej się wokół stolicy.

Zapadł zmierzch, zniknęli ostatni wojskowi, politycy i inni uprzywilejowani. Wielkie metalowe drzwi skrzydła budynku zatrzasnęły się i zostały zamknięte na noc. Wkrótce Cliff został sam, jeśli nie liczyć celowniczych i ich miotaczy rozproszonych dookoła.

Mijały godziny.

Wzeszedł księżyc.

Od czasu do czasu Cliff meldował do studia, że nic się nie dzieje. Nieuzbrojonym okiem nie widział niczego, oprócz ledwo dostrzegalnych czerwonych punkcików oczu Gnuta. Za to przez lornetkę widać go było jak w dzień z odległości dziesięciu stóp. Pomijając oczy nic nie wskazywało na to, że tam jest coś więcej oprócz martwego, niedziałającego metalu.

Minęła kolejna godzina. Cliff raz po raz naciskał przycisk, włączając swój miniaturowy telewizor w zegarku, za każdym razem tylko na kilka sekund, żeby nie zużywać baterii. Eter był pełen Gnuta, jego twarzy, twarzy Cliffa, a raz mały ekran ukazał nawet drzewo, na którym siedział i samego Cliffa w pomniejszeniu. Silne, dalekosiężne kamery telewizyjne na podczerwień, ustawione w niedalekich punktach o dobrej widoczności, były skierowane nawet na niego. To było zabawne uczucie.

Nagle Cliff coś zobaczył i szybko spojrzał w lornetkę. Gnut poruszył oczami, a przynajmniej zmieniła się intensywność ich świecenia. Wyglądało to tak, jakby dwie maleńkie czerwone błyskawice przeskoczyły z jednej strony na drugą, krzyżując się w swoim ruchu z oczami Cliffa.

Zaintrygowany, Cliff dał znać do studia, przekazał obserwacje i opisał zjawisko. Na podniecenie w jego głosie zareagowały miliony. Czy było możliwe, żeby Gnut mógł się wyrwać z tego więzienia?

Mijały minuty, oczy Gnuta wciąż błyskały, ale Cliff nie był w stanie dostrzec żadnego ruchu ani nawet próby poruszenia się robota. Krótkimi zdaniami opisał to, co widzi. Było jasne, że Gnut żyje i mocuje się z przezroczystym więzieniem, w którym go szczelnie zamknięto. Ale dopóki nie uda mu się go potłuc, żadnego ruchu nie będzie.

Cliff oderwał oczy od lornetki... i zdumiał się. Patrząc na niewidocznego w ciemności Gnuta gołym okiem, dostrzegł coś niezwykłego, czego nie było widać za pomocą urządzenia. Słaby czerwony blask rozlał się po całym korpusie robota. Drżącymi palcami Cliff wyregulował obiektyw kamery telewizyjnej. Tymczasem blask powiększał się, robiąc wrażenie, że ciało Gnuta rozgrzewa się do czerwoności!

Cliff relacjonował wszystko z podnieceniem, przerywając co chwila, gdyż większość uwagi musiał poświęcić na dostrajanie obiektywów. Gnut z ciemnoczerwonego stawał się coraz jaśniejszy, świecąc już wyraźnie nawet przez optykę lornetki.

I nagle się poruszył!

Nie było wątpliwości, poruszył się.

W jakiś sposób potrafił podnieść temperaturę swego ciała i wykorzystać jedyną możliwość, którą dawał otaczający go plastik. Glasteks, o ile Cliff pamiętał, jest materiałem termoplastycznym, zestalającym się po ochłodzeniu i mięknącym pod wpływem ciepła. Gnut wytapiał sobie drogę na zewnątrz!

Cliff przekazał to urywanymi zdaniami. Robot przybrał kolor wiśniowy, ostre kanty lodowego bloku zaokrągliły się i cała struktura zaczęła osiadać. Proces przyspieszał. Korpus robota poruszał się coraz luźniej. Plastik obniżył się do poziomu jego głowy, a potem szyi i pasa, poniżej którego Cliff nie mógł już nic zobaczyć. Robot uwolnił się. A potem, wciąż rozżarzony do czerwoności, wyszedł z pola widzenia.

Cliff wytężał oczy i uszy, ale nic do niego nie docierało, jeśli nie liczyć hałasu tłumu za policyjnym kordonem i głuchymi odgłosami komend wydawanych na stanowiskach ogniowych, gdzie również słuchano, a pewnie też oglądano na ekranach telewizyjnych, co się dzieje. Wszyscy czekali.

Minęło kilka minut. Nagle rozległ się ostry dźwięk rozdzieranego metalu; wielkie drzwi skrzydła stanęły otworem i wyszedł przez nie metalowy gigant. Już nie świecił. Stanął nieruchomo i tylko czerwone oczy poruszały się, przewiercając mrok.

W ciemności, na zewnątrz, rozległy się głosy komend i w jednej chwili Gnut został skąpany w wąskich krzyżujących się promieniach skwierczącego, kolorowego światła. Drzwi za nim zaczęły się topić, ale jego zielonkawy korpus nie wykazywał żadnych zmian. Nagle rozległ się ogłuszający ryk, jakby nadchodził koniec świata; wszystko przed Cliffem zniknęło w dymie i chaosie. Drzewo zachwiało się w jedną, a potem w drugą stronę i Cliff omal z niego nie spadł. Z góry poleciał deszcz odłamków. To przemówił czołg. Cliff był pewien, że Gnut został trafiony.

Chwycił się mocniej i wpatrywał w zamęt. Gdy przeczyściło się trochę, zobaczył ruch w ruinie wejścia, a potem niewyraźnie, ale bez wątpliwości, zobaczył wielką sylwetkę podnoszącego się Gnuta. Robot podniósł się powoli i odwrócił w kierunku czołgu, a potem pobiegł szerokim łukiem. Wielkie działo obróciło się, żeby go nakryć ogniem, ale robot odskoczył w bok i po chwili stał już nad nimi. Załoga rozproszyła się, a on rozwalił komorę nabojową jednym uderzeniem pięści. Potem obrócił się i popatrzył na Cliffa.

Ruszył ku niemu i za chwilę był już pod drzewem. Cliff wspiął się wyżej. Gnut chwycił drzewo obiema rękami i pociągnął do góry. Wyrwane z korzeniami przewróciło się z trzaskiem. Zanim Cliff zdążył się wygramolić, robot chwycił go metalowymi dłońmi i podniósł do góry.

Nadszedł mój czas, pomyślał Cliff, ale czekały go jeszcze dziwne rzeczy tej nocy. Gnut nie zrobił mu krzywdy. Przez chwilę przyglądał się, trzymając go w wyciągniętej ręce, a potem uniósł i posadził sobie na barana. Następnie, trzymając go za kostkę, odwrócił się i bez wahania ruszył ścieżką w kierunku zachodnim.

Cliff był bezradny. Dookoła na trawniku widział tu i tam śledzące ich lufy dział samobieżnych, wycelowane w Gnuta – i w niego – w jedyny cel. Nikt nie strzelał. Gnut zabrał go ze sobą, by się przed tym zabezpieczyć, przynajmniej Cliff miał taką nadzieję.

Robot przedzierał się prosto do Basenu Przypływowego. Większość samobieżnych stanowisk ogniowych ruszyła powoli za nimi. Daleko z tyłu widać było ciemną falę tłumu zalewającą puste obszary, kordon policyjny został przerwany. Z przodu, pierścień rozpływał się szybko na boki. Tłum napierał ze wszystkich kierunków, z wyjątkiem tego, w którym się posuwali, zbliżając się tak, że dało się słyszeć pojedyncze jęki i wrzaski. Fala zatrzymała się w odległości około pięćdziesięciu jardów i jedynie niektórzy odważyli się podejść bliżej.

Gnut nie zwracał na nich uwagi, niosąc swój ciężar, jakby ten nic nie ważył. Szyja i ramiona były dla Cliffa siedzeniem twardym jak skała, z tą różnicą, że mięśnie napinały się z każdym ruchem, tak samo jak u człowieka. Jego metalowa muskulatura wydawała się Cliffowi prawdziwym cudem.

Ścigany szumem tysięcznego tłumu, Gnut niósł młodego człowieka prosto, jak strzelił, przecinając ścieżki, trawniki i wąskie pasma zarośli. W górze krążyły samoloty i warczały helikoptery, również policyjne z wyciem szarpiących nerwy syren. Przed nimi połyskiwały wody Basenu Przypływowego, a w nim, na samym środku, oświetlony tuzinami wycelowanych w noc szperaczy, zimno czerniał prosty marmurowy grobowiec Klaatu, zamordowanego ambasadora. Czyżby to było spotkanie ze śmiercią?

Bez chwili wahania Gnut zbiegł ze skarpy i wszedł do wody. Najpierw po kolana, potem do pasa i głębiej, aż stopy Cliffa zamoczyły się w wodzie. Robot szedł nieodwołalnie, prosto przez ciemną wodę, do grobowca Klaatu.

Ciemna kanciasta masa połyskliwego marmuru rosła w górę, w miarę jak się zbliżali. Dno podniosło się i Gnut zaczął się wynurzać, aż jego ociekające wodą stopy znalazły się na pierwszym stopniu wznoszącej się piramidy. Po chwili byli już na szczycie, na wąskiej platformie, na której spoczywał prosty opływowy sarkofag.

W całości skąpany w oślepiających światłach, olbrzymi robot okrążył go, a potem schylił się i naparł silnie na jego wierzch. Marmur pękł, gruba pokrywa zsunęła się na bok i roztrzaskała z hukiem. Gnut przyklęknął i zajrzał w głąb, przechylając Cliffa ponad krawędzią.

Wewnątrz, w ostrym kontrastowym świetle zbliżających się reflektorów, leżała przezroczysta wiecznotrwała grubościenna plastikowa trumna, zawierająca to wszystko, co pozostało z Klaatu, tajemniczego przybysza z obcego świata. Klaatu leżał, jak gdyby śpiąc, z twarzą wyrażającą taką nadludzką szlachetność, że wielu ignorantów wzięłoby go za bóstwo. Ubrany był w togę, w której przybył. Nie było zwiędłych kwiatów, biżuterii ani ozdób; wszystko to byłoby profanacją. W stopach trumny leżało szczelnie zamknięte pudełko, również z przezroczystego plastiku, zawierające wszystkie ziemskie nagrania z jego wizyty, opis wydarzeń związanych z jego przybyciem, zdjęcia Gnuta i pojazdu, rolka filmu z nagraną po wieczne czasy krótką chwilą i jego słowami.

Cliff siedział spokojnie, żałując, że nie widzi twarzy robota. Gnut również nie zmieniał swojej pozycji nabożnej zadumy, ale nie za długo. Tutaj, na przepysznie oświetlonej piramidzie, na oczach wystraszonego, kłębiącego się tłumu, Gnut składał ostateczny hołd swemu pięknemu i uwielbianemu panu.

Nagle zakończył. Sięgnął i chwycił małe pudełko z nagraniami, po czym wstał i ruszył w dół po stopniach.

Nie zwalniając, poszedł z powrotem, przez wodę prosto do budynku, przecinając trawniki i ścieżki jak poprzednio. Chaotyczny tłum rozbiegał się przed nim, napierając z tyłu tak blisko, jak tylko strach pozwalał, depcząc jeden drugiego, żeby tylko nie stracić widoku. Nie pozostały żadne nagrania telewizyjne z tego powrotu, gdyż wszystkie stanowiska operatorskie zostały zdemolowane podczas marszu w tamtą stronę.

Gdy już zbliżyli się do budynku, Cliff zobaczył dziurę na dwadzieścia stóp szeroką, od dachu do podłogi, zrobioną czołgowym pociskiem. Wejście stało otworem. Gnut, nie zwalniając, przeszedł gładko po rumowisku i poszedł prosto do włazu. Cliff zastanawiał się, czy teraz go uwolni.

Tak też się stało. Gnut postawił go na ziemi i pokazał na wyjście, a potem obrócił się i zagrał melodyjkę otwierającą statek. Pochylnia opuściła się i robot wszedł do środka.

Wtedy Cliff zrobił najbardziej szaloną rzecz, która rozsławiła go na całe pokolenie. Gdy pochylnia zaczęła się podnosić, wskoczył na nią i wszedł do statku. Właz zamknął się.

Otoczyła go gęsta ciemność i absolutna cisza. Nie ruszał się. Czuł, że Gnut jest blisko, tuż przed nim i tak rzeczywiście było.

Twarda metalowa ręka objęła go w pasie, przycisnęła do zimnego boku i poniosła gdzieś naprzód. Ukryte lampy zalały nagle wszystko niebieskawym światłem.

Gnut postawił Cliffa i stanął nad nim. Młody człowiek już żałował swojego brawurowego postępku, ale robot, jeśli pominąć jego nieodgadnione oczy, nie okazywał gniewu. Pokazał mu stołek w rogu pomieszczenia. Tym razem Cliff szybko i posłusznie wykonał polecenie, z początku nawet nie ośmielając się rozglądać.

Był w miejscu wyglądającym na małe laboratorium. Wzdłuż ścian i na kilku niewielkich stołach znajdowały się skomplikowane metalowe i plastikowe aparaty, z których żaden nie kojarzył mu się z niczym. Na środku dominował długi metalowy stół i leżące na nim duże pudło, z boku przypominające trumnę, połączone mnóstwem przewodów ze skomplikowanym urządzeniem po przeciwnej stronie. Z góry padał jasny stożek światła lampy bezcieniowej.

Jedyna rzecz, która tutaj wyglądała dla niego znajomo i całkiem nie pasowała do reszty, leżała, częściowo zakryta, na sąsiednim stole. Z daleka wyglądało to na teczkę, zwyczajną ziemską aktówkę. Wydało mu się to dziwne.

Gnut nie zwracał na niego uwagi, tylko natychmiast, wąską ostrą krawędzią tępego narzędzia, usunął pokrywę małego pudełka z nagraniami. Wyjął taśmę filmu i przez pół godziny manipulował nią wewnątrz aparatu po drugiej stronie stołu. Cliff, zafascynowany i zadziwiony, obserwował zręczność z jaką wielki robot używa twardych metalowych palców. Potem Gnut przez dłuższy czas zajmował się jakimś dodatkowym aparatem, chwilę się zastanawiał, po czym nacisnął długą dźwignię.

Z przypominającego trumnę pudła rozległ się głos – głos zamordowanego ambasadora.

— Jestem Klaatu, a to jest Gnut.

Nagranie! Pomyślał Cliff. Pierwsze i jedyne słowa wypowiedziane przez ambasadora. I wtedy, w następnej sekundzie zobaczył, że nie. W pudle był człowiek! Człowiek poruszył się i usiadł, pokazując żywą twarz Klaatu.

Klaatu wyglądał na trochę zdziwionego. Zaczął coś szybko mówić do Gnuta w nieznanym języku, a Gnut – zdaniem Cliffa, po raz pierwszy – odpowiedział. Jego słowa brzmiały, jakby były przesiąknięte ludzkimi emocjami. Wyraz twarzy Klaatu zmienił się z zaskoczonego na zaciekawiony. Rozmawiali tak przez kilka minut. Klaatu zmęczył się, w widoczny sposób i chciał się położyć, ale powstrzymał się w połowie, gdyż zobaczył Cliffa. Gnut ponownie dość długo coś mówił. Klaatu skinął ręką na Cliffa, żeby podszedł.

— Gnut opowiedział mi o wszystkim — oznajmił niskim, spokojnym głosem, po czym popatrzył na Cliffa i uśmiechnął się, milcząc z widocznym zmęczeniem.

Cliff miał setki pytań, ale nie śmiał się odezwać.

— Ale ty... — zaczął w końcu z wielkim szacunkiem, starając się uniknąć podniecenia — ty nie jesteś tym Klaatu, który był w grobowcu?

Klaatu przestał się uśmiechać i potrząsnął głową.

— Nie.

Odwrócił się do górującego nad nimi Gnuta i powiedział we własnym języku coś, pod wpływem czego robot skręcił się jakby z bólu. Następnie zwrócił się do Cliffa.

— Umieram — oświadczył po prostu, jak gdyby usprawiedliwiając się Ziemianinowi. Na jego twarzy znów pojawił się słaby, zmęczony uśmiech.

Cliff zaniemówił. Czekał, mając nadzieję, że mu coś wyjaśnią. Klaatu wydawał się czytać w jego myślach.

— Widzę, że nie rozumiesz — powiedział. — Gnut, chociaż tak od nas różny, posiada wielkie możliwości. Gdy zbudowano skrzydło muzeum i rozpoczęto prelekcje, zainspirował go pewien pomysł. Pracując w nocy, skonstruował ten aparat... i z jego pomocą odtworzył mnie, na podstawie mojego głosu, nagranego przez twoich rodaków. Musisz wiedzieć, że każde ciało wytwarza charakterystyczne brzmienia. Gnut skonstruował urządzenie odwracające proces nagrywania i z danego dźwięku odtwarzające przyporządkowane mu ciała.

Cliff westchnął. Zaczynał rozumieć.

— Ale dlaczego musisz umrzeć! — wykrzyknął gorączkowo. — Przecież, gdy nagrywano twój głos, po wyjściu ze statku, byłeś całkowicie zdrowy. Zabiorę cię do szpitala. Nasi lekarze są bardzo sprawni.

Klaatu ledwo dostrzegalnie potrząsnął głową.

— Wciąż nie rozumiesz — powiedział powoli i jeszcze ciszej. — Wasze nagrania są niedoskonałe. Być może nie są to duże niedokładności, ale przesądzają sprawę. Wszystkie eksperymenty Gnuta skończyły się śmiercią po kilku minutach, tak mi powiedział... I ja też nie mam szansy.

Nagle Cliff zrozumiał, skąd się wzięły te „eksperymenty”. Przypomniał sobie, że w dniu otwarcia skrzydła jeden z przedstawicieli Instytutu Smithsona zgubił teczkę z filmami zawierającymi nagrania głosów zwierząt z różnych stron świata. To była teczka leżąca obok, a taśma z nagraniami Stillwella z pewnością była w szufladzie stołu.

Poczuł na sercu ciężar. Nie chciał, żeby ten obcy umarł. Powoli zaczął mu świtać pewien pomysł. Powiedział im to z rosnącym podnieceniem.

— Mówisz, że to nagranie nie jest doskonałe. To prawda. Przyczyna tego leży w niedoskonałości aparatu nagrywającego. Gdyby Gnut jednak, w procesie odwracania użył dokładnie tego samego urządzenia, które nagrało twój głos, niedokładności można by było wykryć i skompensować, a ty mógłbyś żyć.

Gdy tylko to powiedział, Gnut obrócił się zwinnie jak kot i chwycił go mocno za ramiona. Na jego metalowej twarzy pojawiło się prawdziwie ludzkie podniecenie.

— Przynieś mi ten aparat! — zażądał w czystej perfekcyjnej angielszczyźnie i zaczął popychać Cliffa do drzwi.

— Nie ma pośpiechu — powiedział spokojnie Klaatu, podnosząc dłoń — dla mnie i tak jest za późno. Jak ci na imię, młody człowieku?

Cliff przedstawił się.

— Zostań ze mną do końca — poprosił Klaatu, po czym zamknął oczy i chwilę odpoczywał, a potem, lekko się uśmiechając i nie otwierając oczu, dodał: — I nie smuć się, prawdopodobnie znów zostanę ożywiony... i to dzięki tobie. To wcale nie boli... — Jego głos raptownie osłabł. Cliff, chociaż miał mnóstwo pytań, mógł tylko patrzeć, nie odzywając się.

— Wiem, wiem — powiedział słabym głosem Klaatu jakby znów czytał w myślach. — Mamy wzajemnie tyle pytań. O cywilizacje, waszą... i Gnuta...

— I twoją — powiedział Cliff.

— I Gnuta — powtórzył Klaatu słabym głosem. — Może... kiedyś... może powrócę...

I zastygł bez ruchu. Leżał tak dłuższy czas, aż Cliff zrozumiał w końcu, że nie żyje. Łzy napłynęły mu do oczu. W ciągu tych kilku minut pokochał tego człowieka. Spojrzał na Gnuta. Robot również już wiedział, że Klaatu umarł, ale jego czerwone oczy nie wypełniły się łzami; były skierowane na Cliffa i po raz pierwszy młodzieniec wiedział, o czym tamten myśli.

— Gnut — powiedział z przekonaniem, jak gdyby składał świętą przysięgę — zdobędę ten oryginalny aparat. Zdobędę go. Dokładnie każdą część, tę samą, co wtedy.

Gnut bez słowa zaprowadził go do wyjścia. Odegrał dźwięki otwierające właz. Hałaśliwy tłum Ziemian, depcząc sobie po nogach, rzucił się do wyjścia z budynku. Wszystkie światła były zapalone. Cliff zszedł z pochylni.

Następne dwie godziny pozostały mu w pamięci jako mętny sen. Wydawało mu się, że tajemnicze laboratorium ze spokojnie leżącym martwym człowiekiem stanowi główną część jego życia, a sceny z hałaśliwymi ludźmi, z którymi musi rozmawiać, tylko obrzydliwym i barbarzyńskim interludium. Stał niezbyt daleko od pochylni. Nie opowiedział wszystkiego, ale uwierzono mu. Czekał cicho, dopóki wszystkie naciski najwyższych przedstawicieli władz w kraju nie zostaną skoncentrowane na poszukiwaniu aparatu żądanego przez robota.

Gdy dostarczono urządzenie, zaniósł je do małego przedsionka za włazem. Gnut tam był, jakby cały czas czekał. W ramionach trzymał szczupłe ciało drugiego Klaatu. Delikatnie podał ciało Cliffowi, który wziął je bez słowa, tak jakby wszystko było już ustalone. Wyglądało to na rozstanie.

Ze wszystkich rzeczy, które Cliff chciał powiedzieć Klaatu, jedna nie dawała mu spokoju. Teraz, gdy zielony robot stał zablokowany w wielkim zielonym statku, musiał skorzystać z okazji.

— Gnut — rzekł z przejęciem, trzymając ostrożnie na rękach bezwładne ciało — musisz zrobić dla mnie jedną rzecz. Posłuchaj, chciałbym, żebyś powiedział swemu panu – swemu ożywionemu panu – że to wszystko, co wydarzyło się pierwszemu Klaatu, to był wypadek, którego cała Ziemia niezmiernie żałuje. Zrobisz to?

— Wiem o tym — odparł spokojnie robot.

— Ale obiecujesz, że powiesz to swemu panu – nic więcej, tylko to, ale natychmiast, jak tylko się pojawi?

— Ty wciąż nie rozumiesz — powiedział Gnut i spokojnie wypowiedział jeszcze cztery słowa. Gdy Cliff je usłyszał, bielmo spadło z jego oczu i zrobiło mu się słabo.

Gdy oprzytomniał i jego wzrok znów się skoncentrował, zobaczył, że wielkiego statku już nie ma. Zniknął tak nagle, jakby w ogóle go nie było. Cofnął się o krok czy dwa. W jego uszach, jak wielki dzwon, wciąż brzmiały ostatnie słowa Gnuta. Nigdy nikomu ich nie powtórzył, aż do samej śmierci.

— Ty wciąż nie rozumiesz — powiedział potężny robot. — To ja jestem panem.

Przełożył Ireneusz Dybczyński




  1. Basen Przypływowy – Otoczony pomnikami, częściowo sztuczny, połączony z Potomakiem zbiornik wodny w centrum Waszyngtonu. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza.)
  2. Instytut Smithsona – Smithsonian Institution, największy na świecie kompleks muzeów i ośrodków edukacyjno-badawczych, mieszczący się głównie w Waszyngtonie.
  3. Przedrzeźniacz północnyMimus polyglottos, występujący w Ameryce gatunek ptaka z rodziny przedrzeźniaczy.

Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Download:Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)