home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

Opowiadanie dedykowane jest wszystkim tym, którzy robiąc coś innego, gapią się w smartfon. Ukazało się w magazynie „Analog Science Fact & Fiction” w sierpniu 1961 r.


Horace B. Fyfe

„I będziesz się smażył w piekle”
(Flamedown)


Charlie Holmes stracił kontakt z rzeczywistością przy akompaniamencie mętnie do niego docierających przeraźliwych wrzasków. Ciemność ogarnęła go agonalną falą.

Nie wiedział dokładnie, kiedy dotarła do niego możliwość otwarcia oczu. Niejasno wyczuwał – „pamiętał” byłoby zbyt mocno zdefiniowane – że jego leżące na wznak ciało jest gdzieś ciągnięte. Wydawało się to, bez wątpienia, uzasadnione, ale powstrzymał się od przypominania sobie zbyt wyraźnie tego, co musiało być strasznie nieprzyjemne.

Ostrożnie więc spróbował przekręcić głowę kilka cali w prawo, a potem w lewo. Gdy ból okazał się dziesięć razy mniejszy, niż się spodziewał, pozwolił sobie na otwarcie oczu.

— Hal-lo! — zgrzytliwie odezwało się bulwiaste stworzenie przycupnięte obok jego legowiska.

Charlie szybko zamknął oczy, zaciskając je mocno.

Coś jak wilgotny, gąbczasty koniuszek dotknęło jego ramienia, prawdopodobnie jedna z karmazynowych macek, jakie mu mignęły.

— Hal-lo! — nalegał skrzypliwy głos.

Charlie zerknął ostrożnie, został na tym przyłapany i z rezygnacją otworzył oczy.

— Trafiłem do piekła? — zapytał.

Brzmiało to banalnie, nawet w tej kłopotliwej sytuacji. Gdy to mówił, kawałki ciemnoczerwonej skóry obok, zwłaszcza te na beczułkowatym brzuchu, zadrżały.

— No pewnie — zaskrzypiał charakterystyczny głos. — Pamiętasz coś?

— Zderzenie! — westchnął Charlie, siadając gwałtownie.

Wstrzymał oddech, oczekując kłującego bólu, co wydawało się oczywiste. Kiedy nic nie poczuł, ostrożnie obmacał swoje żebra, a potem okropna myśl kazała mu poruszyć gołymi palcami nóg. Wszystko wydawało się być na swoim miejscu.

Leżał w niewielkim pomieszczeniu na legowisku z futer. Podłoga i ściany z gładkiej, rdzawej gliny odbijały jasne światło wpadające przez szeroki otwór wejściowy.

— Skąd tu tyle piachu? — z niepokojem zapytał stworzenie.

— Nie poznajesz? Przyjrzyj się dobrze, Ziemianinie!

Ziemianinie? pomyślał Charlie. Wciąż go widzę, to musi być jawa. Ale musiało mnie grzmotnąć w łeb!

— Boli cię coś? — zapytało troskliwie stworzenie.

— Och... nie. Tylko... Nie mogę sobie przypomnieć. Ta kraksa... a potem...

— No tak. Przez jakiś czas byłeś nieprzytomny. — Wyginając się, jego czerwonawy gospodarz stanął mniej więcej prosto na trzech grubych mackach. — Tak jak i nam pamięć wraca powoli po szoku. A ty możesz się jeszcze czuć źle w lżejszej grawitacji.

— Lżejszej grawitacji? — zdziwił się Charlie. — To znaczy, że co... to Mars! Jasne! To musi być Mars. Pilotowałem rakietę i rozbiłem się gdzieś na Marsie.

Wyglądało prawdopodobnie. Zdecydował, że powraca mu pamięć.

— Możesz wstać? — zapytał tamten, podając pomocną mackę.

Ziemianin z trudem podniósł się na nogi.

— No dobrze, nazywam się Holmes — przedstawił się, oszołomiony.

— A ja jestem Kho Teki. W twoim języku, którego nauczyłem się przed laty od astronautów, mogłoby to znaczyć: Ognisty Kanalarz.

— Na pewno to Mars — mruknął Charlie pod nosem. — Ale musiałem walnąć! Pokaż mi, co zostało ze statku?

— Nie mamy czasu — odpowiedział Marsjanin.

Wiązki drobnych muskułów zadrgały tu i tam z przodu jego krągłej, pękatej głowy. Charlie oswoił się już z pojedynczym okiem, nie większym od połówki pomarańczy i niezbyt wyrazistym. Przy odrobinie wyobraźni otaczające je rozmaite wyrostki i organy można było uznać za twarz.

— Kapłanki prowadzą tu tłum — oznajmił Kho. — Wiedzą, że zabrałem Ziemianina i boję się, że tamtych już wykończyły.

— Wykończyły... Kogo? — zapytał Ziemianin, potrząsając głową w nadziei oprzytomnienia na tyle, żeby zrozumieć, co było źle.

— To był skrajnie suchy okres. — Kho zmarszczył macki i ruszył płynnie do wyjścia, groteskowo pretendując do ukradkowego zerknięcia na zewnątrz. — Ludzie są rozwścieczeni suszą. Pałają chęcią, by cię poświęcić Bogom Kanału, tak jak pozostałych ocalonych.

— Bogom Kanału? — wychrypiał Charlie. — To obłęd! Jesteście dzicy? Przecież nie jestem jedynym Ziemianinem jakiego tu widziano?

— To prawda, w większości przypadków Ziemianie są całkowicie bezpieczni.

— Ale prawo! Ziemski konsul...

Kho strzelił końcem macki w jego kierunku.

— Kanały są płytkie. Sam widzisz, jak jest sucho i gorąco. Tłum został rozpalony proroctwami świątyni. A tu nagle twój statek, płonąc, spada z niebios... — Strzelił jednocześnie końcami wszystkich macek.

Z zewnątrz doszedł wyraźnie groźny pomruk. Była to potworna mieszanina zgrzytliwych okrzyków i wywołujących ciarki śpiewów, podkreślana uderzeniami w metalowy gong. I jak stwierdził Charlie, była coraz głośniejsza.

Kho wyciągnął mackę i owinął jakieś sześć cali wokół nadgarstka Ziemianina. Zanurkował w otwór wejściowy, pociągając go za sobą.

Biegnąc za róg chaty, Charlie zdołał rzucić spojrzenie na śpiewających. Kho, sam jeden, wyglądał niesamowicie obco, dwie setki takich samych...!

Prowadzony przez tuzin beczułkowatych sylwetek w powiewających szatach, w maskach i ozdobach z brązu, tłum tubylców gonił po piasku za uciekinierami. Byli wyraźnie zdecydowani. Ponad grupą odległych, niskich zabudowań wznosił się do góry sugestywny słup dymu.

Kho poprowadził płynnym galopem po grzbiecie z piaskowca i w dół stoku ku czemuś, co wyglądało na połączenie dwóch kanałów.

— Kanał — wysapał. — Przy odrobinie szczęścia znajdziemy łódź.

Dziki wrzask rozległ się, gdy tłum wybiegł na grzbiet i ich zobaczył. Charlie, robiąc wszystko, żeby w rzadkim powietrzu złapać oddech, spróbował uwolnić swój nadgarstek. Schodząc teraz w dół, zobaczył wodę. W chmurze drobnego duszącego pyłu ześlizgnęli się z czterostopowej skarpy i stanęli przed kilkoma łodziami o ściętych dziobach leżącymi na mulistym dnie. Woda była pięćdziesiąt stóp dalej.

— Trzeba było pobiec trochę z prądem — powiedział Kho — ale nic, możemy brodzić.

Zanim Charlie zdał sobie sprawę, że nie jest to dobry pomysł, siła pędu poniosła ich kilka kroków w muł. Gdy brodząc, starali się wydostać na twardy brzeg, stało się jasne, że nigdy im się to nie uda na czas.

— Schwytają nas — wycharczał Kho.

Wyjący tłum był niecałe sto jardów za nimi. Fale gorącego powietrza drgały ponad czerwonawym piaskiem pustyni, rozmywając Marsjan w poparzonych oczach Charliego. Kotłował stopami kleisty muł, czując się, jakby biegł we śnie.

— Przykro mi, że też się w to wplątałeś — wydyszał.

— Nie ma sprawy, robię, co muszę.

Ziemianin otarł pot z oczu grzbietem brudnej od mułu ręki.

— Wszystko mi się poplątało — mruknął. — Wciąż nie mogę sobie przypomnieć katastrofy statku. Czemu zawsze chciałem być pilotem rakietowym? No cóż... sam sobie pościeliłem!

Zbliżające się sylwetki drgały i falowały w gorącym powietrzu. Kho wydał zgrzytliwy dźwięk przypominający ziemski chichot.

— Co jest z wami, śmiertelnikami... zawsze trzeba wam wszystko wyłożyć — westchnął. — Powiem ci więc, chociaż mógłbym pociągnąć ten epizod trochę dłużej. Nigdy nie pilotowałeś statku kosmicznego.

Charlie spojrzał na niego z niedowierzaniem.

— Co... nie... a wrak?

— Rąbnęła cię ciężarówka, Charlesie Holmes. Nie masz na tyle rozumu, żeby nie przechodzić przez ulicę z nosem wetkniętym w czasopismo, które właśnie kupiłeś za rogiem.

Jakąś oszołomioną, niemrawą, na pół odłączoną częścią mózgu, Charlie uświadomił sobie, że biegnące sylwetki, wciąż unoszą się ponad piaskiem, jednak wcale się nie zbliżają.

— Czy ty... czy chcesz powiedzieć, że ja... że ja u... u... u...?

— Oczywiście, że tak — wyskrzeczał przyjaźnie Kho. — I biorąc pod uwagę pewne twoje czyny za życia, będzie spory okres... powiedzmy... pokuty. Gdy zostałem wyznaczony do ciebie, twoje czytelnicze nawyki zasugerowały serię zabawnych wariacji. Nie zdajesz sobie sprawy, jak nudne jest dręczenie tymi samymi starymi snami!

— Zabawnych? — powtórzył Charlie, nie dbając o swój płaczliwy ton.

Tłum rozwiał się w rzadką mgiełkę, a horyzont skurczył.

Sam Kho zmienił się w coś z czerwieńszą skórą, ale wyposażonego w normalną liczbę kończyn, jeśli nie liczyć kolczastego ogona. Nieustający żar „pustyni” zaczął być w końcu wytłumaczalny.

— Dla mnie to bardzo zabawne — uśmiechnął się Kho, szczerząc ukrywane kły. — Następnym razem będę Wenusjaninem. Ty znów przegrasz. Potem złożymy wizytę na innych planetach i gwiazdach... Och, zobaczymy mnóstwo innych!

Radośnie potarł jeden z rogów pazurzastym paluchem.

— Tobie się to nie spodoba! — obiecał.

Przełożył Ireneusz Dybczyński

Ilustracja: Summers


Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)