home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

Coś dla fanów klasycznej SF. Jak wygrać wyścig kosmiczny z Czerwonymi. Ambicje Amerykanów z nieco pejoratywnym wydźwiękiem. Poniższe opowiadanie ukazało się w Amazing Science Fiction Stories, w październiku 1958r.


Robert Wicks

„Skok kwantowy”
(Quantum jump)


Brandon przyglądał się Drodze Mlecznej. Na czarnym aksamitnym tle przestrzeni przez kopułę z permaglasu widział smugę ciągnącą się jak welon panny młodej. Poniżej zwiadowczego lądownika SC9B rozpościerała się czerwona pylista pustynia Syriusza III oświetlona światłem dwóch lodowych księżyców. Ponownie spojrzał na Drogę Mleczną.

Przyglądał się jej, jak człowiek patrzący w płonące ognisko i rozmyślający o innych rzeczach. Myślał o słońcu, odległym o 52 tryliony mil punkciku światła zagubionym w blasku Drogi Mlecznej, o Ziemi, drobince kurzu na orbicie podobnej do orbity tej planety krążącej wokół Syriusza.

Dziewięć lat świetlnych stąd. Jasne, od czasu, gdy ją opuścili, na Ziemi minęło trzynaście lat, gdyż podróż zajęła cztery lata CR – czasu relatywistycznego. Ale nawet cztery lata to dużo, gdy się jest zamkniętym w „Astro One” z czterema innymi mężczyznami, zwłaszcza gdy jednym z nich jest apodyktyczny pułkownik Towers.

— Skok kwantowy, to sposób na pokonanie Czerwonych. — Pułkownik mówił to tysiące razy. Ta wyświechtana kwestia nie miała nic wspólnego mechaniką kwantową – zmianami w konfiguracji atomów zależnymi od dostarczonej energii. Było to raczej żargonowe wyrażenie odnoszące się do znacznego postępu w podróżach międzyplanetarnych dzięki dużemu wysiłkowi naukowemu i technicznemu.

Niech sobie wezmą Marsa i Wenus — mawiał pułkownik. — Niech sobie wezmą cały system słoneczny! My zrobimy kwantowy żabi skok przed ich nosem. To my pierwsi postawimy ludzką nogę na planecie obcego układu planetarnego.

Cztery lata minęły na statku – trzynaście lat na Ziemi. Cztery lata wojskowej dyscypliny pułkownika Towersa, z każdym dniem coraz surowszej. Kosmos robi z ludźmi śmieszne rzeczy. „My pierwsi postawimy” zmieniło się w „ja pierwszy postawię”.

No ale to kapitan Brandon wyciągnął zadanie lotu zwiadowczego w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca dla „Astro” do lądowania na Syriuszu III, pobrania próbek atmosfery i dokonania obserwacji meteorologicznych. Brandon już wsiadał do rakiety zwiadowczej, a Towers jeszcze go ostrzegał.

— Pamiętaj, Brandon, twoje zadanie to znalezienie stabilnego miejsca do lądowania z wystarczającą osłoną przed żywiołami. W żadnym wypadku nie wolno ci lądować. Czy to jasne?

Brandon pokiwał głową, został wystrzelony i teraz krążył sto tysięcy stóp nad obcą planetą.

Przechylił lądownik na skrzydło i spojrzał w dół, na ceglasty przestwór pustyni. Rzadka czerwona mgiełka znaczyła burzę pyłową. Z pewnością to nie było dobre miejsce do posadzenia całego ciężaru „Astro” ani do ochrony załogi i sprzętu przed korodującym pyłem.

Wyprostował statek. Daleko na horyzoncie widniał wał chmur. Tam chyba warunki były bardziej obiecujące. Zwiększył ciąg do 90%.

Zaświeciła się kontrolka pożaru. Brandon błyskawicznie skoncentrował wzrok na tablicy rozdzielczej. Temperatura w dyszy wydawała się być normalna. Wskazanie mogło być błędne. Zmniejszył ciąg. Liczył, że kontrolka zgaśnie. Nie zgasła. Poczuł nagły rumor gdzieś głęboko we wnętrznościach statku. Błyszczące wskazówki zatańczyły, po czym zapaliła się druga czerwona kontrolka.

Przerzucił włącznik komu i wcisnął przycisk mikrofonu.

— „Astro One”, tu Brandon. Odbiór.

Ostry trzask szumu wypełnił słuchawki; na ekranie pojawiły się jasne i ciemne pasy. W głowie błysnęła mu myśl, że być może krzywizna planety między nim i „Astro” jest już zbyt duża.

— „Astro One”, tu Brandon. Odezwij się, proszę.

Seria stłumionych eksplozji zatrzęsła statkiem. Nasłuchiwał, próbując odzyskać ciąg.

— May Day! May Day! „Astro”, tu Brandon. May Day!

— Brandon, tu „Astro One”. Jaką masz pozycję? Odbiór. — Do uszu wdarł mu się słaby głos, a przed nim pojawiła się twarz Reinhardta, radiooperatora.

— Kurs jeden osiem zero. — Przez maskę tlenową głos Brandona brzmiał dziwnie i odlegle. — Około sześćset mil od was. Wysokość sto tysięcy stóp.

— Jaki masz problem, Brandon?

Zanim Brandon zdołał odpowiedzieć, obok radiowca pojawiła się twarz pułkownika Towersa.

— Brandon, co ty próbujesz wykręcić?

— Silnik szwankuje, sir. Szybko tracę wysokość.

— Wiesz, na czym polega problem?

— Nie. Mogła pójść łopatka kompresora. Zapalił się wskaźnik pożaru, a potem w kompresorze coś trzasło. Tracę ciąg.

— Dlaczego nie użyłeś silnika rakietowego? — Towers zmarszczył brwi.

— No..., sir...

— Wszystko jedno. Pewnie trafiłeś na atmosferę bogatą w tlen lub wodór... Stopiły ci się łopatki kompresora. Spróbuj wyjść z atmosfery ciągiem rakietowym. Chcę mieć ten statek z powrotem, Brandon. Powtarzam, chcę mieć go z powrotem!

— Może uda mi się sprowadzić go na dół. Weźmiecie go na pokład w całości.

— Spróbuj wystartować z powietrza, Brandon. — Towers pochylił się, utkwiwszy w nim wzrok. — Nie życzę sobie, żebyś postawił stopę na tej planecie, zrozumiałeś?

Ale czas na jakiekolwiek próby przeminął. Kokpit wypełnił się dymem. Brandon spojrzał w dół. Koronka niebieskich płomieni pojawiła się między podłogą a dnem kapsuły pilota. Poczuł jak żołądek wypełnia mu się czymś zimnym.

— Za późno. Palę się! Katapultuję. Powtarzam, katapultuję się.

— Brandon...!

Wściekła twarz pułkownika znikła z chwilą, gdy Brandon przesunął manetkę kapsuły w pozycję odcinającą wszystkie połączenia ze statkiem. Naciskając przycisk katapulty, poczuł dziwne, oddzielające uczucie.

Rozległa się eksplozja. Fotel pilota wystrzelił jak mokry kawałek mydła ściśnięty dłonią olbrzyma.

Statek zamienił się w pochodnię i zniknął w dole. Brandon na chwilę zamknął oczy.

Gdy je otworzył, ujrzał Drogę Mleczną, a potem koziołkując, pustynię – i tak na zmianę.

— Dziesięć sekund — powiedział do Drogi Mlecznej. — Powinienem poczekać przynajmniej dziesięć sekund, zanim otworzę spadochron hamujący. To żeby się oddalić od statku. — A potem powiedział do pustyni: — I może jeszcze kolejne dziesięć sekund, żeby dać kapsule czas na utratę prędkości.

Odliczył, a potem pociągnął uchwyt spadochronu. Do tyłu wystrzelił nylon i rozwinął się z okropnym trzaskiem. Chwilę później wysunął się pęk metalowych wstęg i wypełnił jak ogromny parasol. Ostatnie, co zapamiętał, to smak krwi na wargach.

*

Gdy znów otworzył oczy, ujrzał srebrne dyski bliźniaczych księżyców. Stały wysoko na niebie, zamazując blaskiem środek Drogi Mlecznej. Pomyślał, że to zabawnie tak leżeć na plecach i gapić się w niebo. A potem sobie przypomniał.

Kapsułę miał wciąż za plecami i był bezpiecznie przypięty do fotela. Bolało go całe ciało. Ścięgna miał ponaciągane, mięśnie sforsowane siłą wyrzutu. Maska tlenowa wciąż tkwiła na twarzy, ale hełm był częściowo otwarty. Poprawił go automatycznie, po czym odpiął pas. Wziął głęboki oddech. Pod maską tlenową czuł na nozdrzach zakrzepłą krew, tak samo w kącikach ust.

Usiadł z wysiłkiem na oparciu fotela i wyjrzał przez permaglas. Pęk taśm rozciągał się w dal ku nylonowi głównego spadochronu owiniętego wokół piaszczystej wydmy. Za nią mógł dojrzeć błyszczące metalowe wstęgi spadochronu hamującego.

Przed sobą, za niskimi wzgórzami, zobaczył mglisty czerwony poblask. Lądownik, pomyślał, być może „Astro” już się nad nim unosi.

Wyciągnął zza fotela zestaw ratunkowy i wyjął kilka racji, zestaw pierwszej pomocy i w końcu komunikator. Rozwinął antenę i wsunął do gniazda wtyczkę mikrofonu swojej maski. Kciukiem wcisnął przycisk nadawania.

— „Astro One”, tu Brandon. Odbiór.

Gdy mówił, na ekranie pojawił się obraz. To była kabina radiowa na „Astro One”. W tle chodził w te i wewte pułkownik Towers.

— Mam go wciąż wywoływać? — usłyszał głos Reinhardta.

— Głupi smarkacz — parsknął Towers. — Wiesz, co myślę? On to zrobił specjalnie. Żeby być pierwszym człowiekiem, który postawi nogę na powierzchni planety innego układu planetarnego.

— „Astro”, tu Brandon. Odezwij się, proszę.

— Zrobił mi to na złość — mówił Towers, wciąż chodząc.

— Nie możemy nawiązać połączenia — powiedział radiooperator. — Być może nie żyje.

— Pułkowniku Towers, słyszy mnie pan? — zawył Brandon w maskę tlenową.

— Wyskoczył, wyskoczył — powiedział pułkownik. — Właśnie się doprowadza do porządku, by dobrze się zaprezentować.

— Ale nie rezygnujemy z poszukiwań, sir? — zapytał radiowiec.

— To by mu dobrze zrobiło. — Pułkownik przestał chodzić i spojrzał na radiowca. — Wywołuj go dalej, Reinhardt. Sprowadzę nas na dół, na czterdzieści tysięcy stóp i przeszukam obszar, gdzie się rozbił. Tłukąc się po atmosferze, zmarnujemy do licha paliwa rakietowego — mruknął, znikając za drzwiami.

— Panie pułkowniku, niech pan zaczeka! — wrzasnął Brandon, choć wiedział, że to jest bezcelowe. Było jasne, że on słyszy „Astro”, a oni nie widzą go ani nie słyszą.

— Kapitanie Brandon, tu „Astro”, odbiór — radiowiec powtarzał raz za razem, a Brandon każdorazowo potwierdzał, przeklinał i znów potwierdzał. Aż w końcu zdesperowany wyłączył komunikator.

Otworzył pokrywę urządzenia i przyjrzał się gmatwaninie tranzystorów, oporników i kondensatorów. Jeśli coś się popsuło, to było to coś drobnego, jak spalony opornik czy zwarty kondensator. Cokolwiek to było, nie nadawało się do doraźnej naprawy. Rzucił komunikator za siedzenie i sprawdził wskaźnik zbiornika z tlenem. Wystarczy na przetrwanie nocy, ale nic więcej.

Usiadł i zaczął się zastanawiać. Pierwsze, co znajdą, to spalony lądownik, pomyślał. Potem pewnie zaczną poszukiwania w coraz szerszych kręgach. Ale czy go zobaczą, w tym słabym świetle lodowych księżyców?

Spojrzał do tyłu, na nylonowy spadochron. Przez myśl przemknęło mu coś innego. Przypuśćmy, że nie dostrzegą mnie w ciemnościach. Ale kiedy słońce – to znaczy Syriusz – wzejdzie, będzie szansa, że zobaczą spadochron i zaczną szukać w pobliżu.

Otworzył owiewkę kapsuły i spojrzał na czerwony grunt Syriusza III. Wahał się przez chwilę, po czym wysunął nogi na zewnątrz i zeskoczył na ziemię.

— Przynajmniej będę miał satysfakcję — powiedział, uśmiechając się pod maską tlenową.

Czując po latach przebywania w stanie nieważkości całym ciałem ciążenie, poszedł i rozłożył na płaskim terenie w idealny okrąg czaszę spadochronu. Nylon zafalował na wietrze. Brandon rozejrzał się, zebrał kilka szklistych kamieni i docisnął tkaninę do podłoża.

Potem spojrzał w kierunku pomarańczowej poświaty znaczącej stos pogrzebowy lądownika. Powinien zdecydować, czy ma pozostać tu, przy kapsule, czy iść w kierunku ognia.

Nie powinno być dalej niż tysiąc jardów, zdecydował. Naładował przenośną butlę tlenową i podłączył do niej przewód maski. Przymocował do pasa zestaw ratunkowy i zabrał komunikator.

Do pożaru było dalej niż tysiąc jardów. Pierwszą milę przeszedł po płaskiej pustyni. Wybierał drogę ostrożnie, wzbijając chmury pyłu. Przypomniał sobie rosyjskie raporty o dziwnych i zabójczych stworzeniach napotykanych na pustyniach marsjańskich1.

Ale oprócz szarych łat nielicznych krzaków wydawało się, że nie ma tu śladu życia. W końcu, Ziemia też była bez życia przez większy okres swojego istnienia. Towers wybrał tę planetę ze względu na jej relacje z jaśniejszym i gorętszym Syriuszem podobne do tych między Ziemią i Słońcem. Powinny tu więc panować warunki w przybliżeniu podobne do ziemskich. No i były morza, nie takie duże jak na Ziemi, ale w końcu morza.

W tym rozumowaniu był błąd. Prawdopodobnie wszystkie gwiazdy, a także ich planety, w zewnętrznym ramieniu Drogi Mlecznej były w podobnym wieku. Przy podobnych warunkach, na Syriuszu III, tak jak na Ziemi, życie również powinno się narodzić w morzu i wyjść na ląd.

Jakby na potwierdzenie rozmyślań Brandona, w kępie krzaków coś szurnęło. Zamarł, wpatrując się w krzak. Sięgnął ręką po hydrostatyczny ogłuszacz. Oprócz świszczącego w uszach wiatru nie było słychać niczego. Stał dłuższą chwilę, po czym ostrożnie okrążył kępę i poszedł dalej w kierunku płonącego lądownika. Zatrzymało go dziwne kliknięcie. Po chwili rozległo się znowu. Brandon uświadomił sobie, że pomimo nocnego chłodu pustyni poci się. Ruszył dalej, a dźwięk zamarł za nim w oddali.

Następna mila doprowadziła go do wielkiej tafli prastarej lawy obnażonej przez erozję gruntu. Wspiął się na górę. Ogień wciąż wydawał się być tysiąc jardów dalej, za grzbietem niewysokich wzgórz.

Niebo rozświetliła odległa flara. Płonęła przez moment i zgasła. Znaleźli lądownik, pomyślał. Po czterech latach kompletnie zapomniał o istnieniu flar błyskowych.

Obserwował przez chwilę, ale więcej flar nie zobaczył. Zsunął się w końcu z lawy po drugiej stronie tafli i powoli, ale konsekwentnie, pomaszerował w kierunku wraku.

Po trzech milach dotarł na miejsce katastrofy. Dymiący cylinder z nadtopionego metalu leżał w rowie. Szczątki były rozrzucone wzdłuż po dnie. Nieco dalej nietknięte ogniem skrzydło opierało się końcem o brzeg kolejnej tafli lawy.

Brandon usiadł. Gdzieś daleko z tyłu rozbłysła następna flara, rzucając groteskowy cień szpaleru drzew. Jestem tutaj, głupcy, pomyślał. Obserwował, dopóki flara nie zgasła, po czym odwrócił głowę ku szczątkom lądownika. Blask już prawie zanikał. Jeśli „Astro” nie znajdzie się bezpośrednio nad nimi, trudno będzie coś zobaczyć.

Rozciągnął antenę i włączył komunikator. Ekran ożył słabym blaskiem. Towers właśnie pojawił się we włazie kabiny radia. Zupełnie jak telewizja na życzenie, pomyślał Brandon – scena druga.

— Nie ma śladu Brandona w miejscu katastrofy — powiedział Towers do Reinhardta.

— Jeśli wyskoczył — zauważył Reinhardt — może być sto mil stamtąd, a nawet dalej.

— Jeśli! — powiedział Towers tonem, który zirytował Brandona.

— Wyskoczyłem — krzyknął — a teraz maszeruję po pana cennej planecie jak jakiś harcerz. Przeklęty komunikator! Dałbym roczną pensję, Towers, za to, żebyś mógł mnie teraz zobaczyć.

— Możemy poszukać kapsuły ratunkowej — mówił Reinhardt.

— Wciąż prowadzimy poszukiwania — odpowiedział Towers — ale nie muszę ci mówić, że nie mam zamiaru marnować więcej paliwa.

Radiooperator chciał coś powiedzieć, ale zawahał się.

— Tak jest, sir — mruknął w końcu.

Brandon zaklął i wyłączył komunikator. Spojrzał na swą przenośną butlę.

— Nie mogę tu zostać dłużej — mruknął.

*

Nie mógł znaleźć kapsuły. Szedł trzy, a może cztery mile. Zatrzymał się i otarł pot z czoła rękawem. Właściwie nie szukał jej. Przed nim rozciągał się bezkresny dywan czerwonego pyłu. Światło obu księżyców słabło w miarę, jak wędrowały na różnych kierunkach w dół, do horyzontu.

Usiadł. Chmura pyłu osiadła mu na nogach. Zamęt w głowie wskazywał, że tlen się kończy. Słabość mięśni przypominała, że dawno nie spacerował przy ciążeniu planetarnym. Horyzont rozświetliła daleka flara. Stłumił szloch i uderzył pięścią w czerwony pył. Ogarnęła go fala mdłości. Piekące soki żołądkowe podeszły mu do gardła, ale przełknął je z powrotem.

Desperacko włączył komunikator.

— „Astro”, tu Brandon — powiedział.

— Brandon, tu „Astro” — odpowiedział Reinhardt.

Ciało Brandona napięło się.

— Dzięki Bogu, udało mi się cię złapać. Słuchaj, Reinhardt, jestem około trzech...

— Brandon, tu „Astro” — powtórzył monotonnie Reinhardt. Powtarzał to w kółko.

Brandon opadł na ziemię. Oddech miał krótki, wytężony, twarz skąpaną w pocie. Zdał sobie sprawę, że to koniec tlenu.

Czy to nie dziwne, że powietrze Syriusza III nadaje się do oddychania, zastanawiał się. Jedyna planeta spośród stu? Ma wodę i życie roślinne jak i zwierzęce. Z pewnością grawitacja jest wystarczająca, by utrzymać tlen. A co z innymi gazami? Mogą tu być gazy szkodliwe. Prawdopodobieństwo pewnie blisko jednego do pięćdziesięciu.

— Żaden hazard, jeśli nie ma innego wyjścia — powiedział do Drogi Mlecznej.

Zrywając maskę tlenową, wziął głęboki wdech obcej atmosfery. Pył dusił, w uszach dzwoniło, czarne plamy zatańczyły mu przed oczami, po czym stopiły się w jednolitą czerń.

*

Z wirującej ciemności dobiegał głos Towersa.

— Powiedzmy to sobie wprost, Brandon nie żyje. Musiał się spalić w lądowniku, tak przynajmniej będzie w raporcie. Rozumiesz, Reinhardt?

— Tak jest, sir — odpowiedział spokojnie bezcielesny głos Reinhardta.

— Posadzimy statek na jakimś solidnym kawałku gruntu, gdzieś w pobliżu jednego z oceanów. — Nastąpiła przerwa i Brandon jakby widział pułkownika Towersa prostującego się na całą swoją wysokość. — Mam zamiar zostać pierwszym człowiekiem, który postawił stopę na planecie innego układu słonecznego. Wiesz, Reinhardt, co to znaczy?

— Skok kwantowy, sir?

— Właśnie. Żabi skok przed Czerwonych. Poczekaj, aż usłyszą to nazwisko. Pułkownik John Towers. A może generał John Towers. Generał.

Brandon otworzył oczy. Niebo szarzało. Syriusz zabarwiał nieliczne chmury złotem. Wpatrywał się w niebo, dopóki w miedzianej poświacie nie wzeszedł Syriusz. Blisko niego można było dostrzec jego towarzysza, gorącego białego karła. Zanosi się na skwarny dzień, zdecydował Brandon, gorszy niż na jakiejkolwiek ziemskiej pustyni. Usiadł sztywno.

Na ekranie komunikatora Reinhardt, samotny w kabinie radia, spokojnie wywoływał Brandona. Drzwi w grodzi otworzyły się i ponownie pojawił się Towers.

— Wyłącz to — powiedział ostro — i zajmij swoje stanowisko na czas lądowania.

Gdy Reinhardt wstawał, Brandon wyłączył komunikator. Wziął głęboki wdech. W głowie zawirowało mu i po raz pierwszy uświadomił sobie, że wciąż żyje. Spojrzał na migoczącą pustynię i pasmo z rzadka porośniętych wzgórz. Za nimi wyrastały błękitne góry. W jakiejś odległej przeszłości na pustynię spłynęły w dół wielkie tafle czarnej lawy. Zarówno one, jak i pustynia, poplamione były kępkami szarej trawy. Wzgórza porastały tu i tam dziwne drzewa stojące z rozpostartymi gałęziami, sztywno jak strachy na wróble.

Powietrze Syriusza III robiło z nim coś dziwnego. Dwa z tych drzew wydawały się poruszać. Przełknął ślinę i usiadł ciężko.

Gdy tak wpatrywał się przez powietrze zamglone unoszonym poranną bryzą czerwonym pyłem, drzewa zbliżyły się i przekształciły w dwóch ludzi odzianych w pustynne kombinezony.

— Jesteś cały? — zapytał jeden z nich, pochylając się.

Brandon nie odpowiedział.

— Zobaczyliśmy cię z naszej stacji obserwacyjnej na wzgórzach — powiedział drugi, wskazując ręką.

Pomogli Brandonowi wstać i dali mu łyk zimnej, słodkiej wody z manierki.

— Jestem kapitan Brandon z „Astro One” — powiedział.

— „Astro One”? — Mężczyzna uniósł swój kask korkowy, by wytrzeć pot z czoła i wtedy Brandon dostrzegł umieszczone na nim insygnia „US”. — „Astro One” opuścił Ziemię trzynaście lat temu.

— Jedynie cztery lata w CR — powiedział Brandon.

— Mnóstwo rzeczy się wydarzyło od kiedy wylecieliście. Była wojna, którą wygraliśmy. A o was prawie zapomniano. I nastąpił wielki postęp techniczny. — Mężczyzna uśmiechnął się i włożył kask z powrotem na głowę.

— Ma pan na myśli, że mieliście skok kwantowy — stwierdził Brandon, parodiując ulubione powiedzenie pułkownika Towersa.

— Dziwne, że pan o tym wie — odpowiedział drugi mężczyzna. — To dzięki mechanice kwantowej udało nam się osiągnąć niemal prędkość światła. Na Ziemi upłynęło dziewięć lat, a nasz CR to krótka chwila.

— Dobry Boże! — wykrzyknął Brandon. — Musieliście nas wyprzedzić.

— Jesteśmy tu już prawie rok — powiedział pierwszy mężczyzna. — Mamy ludzi w kilkunastu systemach planetarnych na obszarze Drogi Mlecznej. Jeden ze statków poleciał tysiąc lat świetlnych stąd. Zanim wrócą, cywilizacja ziemska będzie dwa tysiące lat starsza.

— Macie komunikator?

— Jasne — powiedział pierwszy mężczyzna, pokazując urządzenie trzy razy mniejsze od tego, które miał Brandon.

— Możecie nadawać na 28,6 megahercach?

— Jasne.

Mężczyzna nastawił kciukiem pokrętło i podał urządzenie Brandonowi. Ten wcisnął przycisk nadawania. Krystalicznie czysty obraz pułkownika Towersa wygładzającego na sobie swój galowy mundur pojawił się na ekranie.

— To jest historyczna okazja — zaanonsował pułkownik swojej załodze. — Otworzyć właz... i Reinhardt, stań obok z kamerą, nie zepsuj tego.

— Przepraszam panie pułkowniku — powiedział spokojnie Brandon. Towers obrócił się i spojrzał na Brandona. Twarz mu zbielała. — Muszę panu coś powiedzieć — uśmiechnął się Brandon. — O skoku kwantowym.

Przełożył Ireneusz Dybczyński

Ilustracja: Llewellyn




Przypisy tłumacza.

  1. Zobacz: A. i B. Strugaccy Obława, Noc na Marsie, Stara baza.


Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Download:Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)