home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

Dwie rasy podróżujące w kosmosie, a każda uważa tę drugą za prymitywnych dzikusów. Jakoś mnie to nie przekonuje. Szort pochodzi z magazynu „If” z  września 1960 r.


Horace B. Fyfe

„Klin”
(The Wedge)


Gdy zabrzmiał ukryty gong, siedzący na podłodze mężczyzna westchnął, ale nie zaprzestał opierać się bezwładnie o zaokrągloną, pokrytą perłowym plastykiem ścianę. Starał się nie patrzeć w kierunku półprzezroczystych owalnych paneli, o których wiedział, że są oknami obserwacyjnymi.

Był wysokim, choć chudym, mężczyzną o kościstej twarzy. Na szarym od brudu kombinezonie, na brudnej białej taśmie umieszczonej powyżej serca, widniało nazwisko „Barnsley”. Z wyjątkiem ramion kombinezon sprawiał wrażenie zbyt dużego. Piaskowo-imbirowy, dwutygodniowy zarost lepiej pasował do jego niebieskich oczu niż ciemnobrązowe włosy.

W końcu uległ łagodnie nalegającemu gongowi i wstał, spoglądając kolejno na każdy z trzech włazów rozmieszczonych wokół cylindrycznej komory. Ruszył do najbliższego, z rozmysłem przybierając tępy wyraz twarzy.

Drzwi, umieszczone na spłaszczonej części ściany i dolną krawędzią dotykające podłogi, były okrągłe i miały jakieś cztery stopy średnicy. Na godzinie czwartej, ósmej i dwunastej sterczały pręty, grubości około dwóch cali, długie na szerokość dłoni. Znaki wokół nich sugerowały, że można je obrócić i ustawić w trzech różnych pozycjach. Barnsley przysiadł na piętach, by się im dokładnie przyjrzeć.

Zdecydowawszy, że wszystkie pręty są ustawione w pozycji, którą postanowił uważać za „jeden”, wyciągnął rękę i dotknął drzwi. Poczuł ciepło, więc pozwolił sobie na przesunięcie palców na górny uchwyt. Szarpnął na próbę, ale drzwi nawet nie drgnęły.

— No, to tyle — mruknął spokojnie. — Dobrze, spróbujmy więc z innymi!

Ruszył do następnych drzwi, w których pręty ustawione były na „dwa”. Zaczął manipulować uchwytami, od czasu do czasu z nadzieją napierając na drzwi. Jakieś dwadzieścia minut później spróbował tego samego z trzecimi.

W końcu powrócił do punktu startowego i przez kilka minut obracał pręty na chybił traf. Gdy były, jak się wydawało, ustawione przez przypadek w pozycjach jeden-dwa-trzy z rozmysłem popchnąć drzwi w krytycznym momencie. A gdy poddały się pod ciężarem jego ciała, chwycił za dwa dolne uchwyty i popchnął, aż podniosły się na górnym zawiasie do poziomu, gdzie zablokowały się z głośnym klikiem.

Barnsley pochylił się, by przejść do łukowatego korytarza z takiego samego perłowego plastyku. Wyprostował się i poszedł jakieś dwadzieścia stóp, mrucząc w brodę przekleństwa i błyskając w uśmiechu białymi zębami. Doszedł do małego okrągłego pomieszczenia, gdzie znalazł następne trzy drzwi.

— Założę się, że z tuzin was, trójokich durniów, gapi się na mnie — warknął. — Jak by się wam podobało, gdybym kopnął ten panel przed wami i rozpędził was, tłuściochy, kopniakami? Jak byście to opisali w swoim dzienniku laboratoryjnym?

Nie bez wysiłku postarał się zrobić wrażenie wystarczająco tępego i zmarnował dziesięć minut na otwarcie włazu. W następnym korytarzu ściany były zielonkawe, a tunel skręcał łagodnie w dół i na lewo. Było też nieco cieplej, a w powietrzu czuć było lekki zapach rozgrzanego oleju maszynowego oraz jakby nieświeżej ryby. Po raz kolejny Barnsley dotarł do zestawu drzwi, gdzie znalazł również czarny plastykowy sześcian wysokości około dwóch stóp. Przysiadł na piętach, by go obejrzeć.

— Sprawię im zawód i nie zajrzę do środka — powiedział do siebie.

Kątem oka dostrzegł ruch cieni za półprzezroczystą płytą na ścianie. Wyobraził sobie za nią obserwatorów: tłuste dwunogi z trójstawowymi rękami i nogami, zakończonymi wiązką pulchnych, lecz elastycznych macek. Ich szerokie, opatrzone kolczastymi grzebieniami głowy były wysunięte do przodu, a dwa z trojga wyłupiastych oczu obserwowały każdy jego najlżejszy ruch. Obserwowali go, prawdopodobnie na zmianę, od pierwszej chwili, gdy jego statek zwiadowczy został przechwycony w sąsiednim układzie gwiezdnym.

Tak, pomyślał Barnsley, to powinien być system obok tego, w którym robił fotomapy czwartej planety dla Ziemskich Służb Kolonizacyjnych. Miał nadzieję, że się nie myli.

To bez znaczenia, pocieszył się, dopóki Służby mogą mnie namierzyć. Te chamy z pewnością nie są przyjazne.

Przypomniał sobie nikłe dane na temat poprzednich kontaktów w tym sektorze przestrzeni, lata świetlne od najbliższej ziemskiej kolonii. Zniknęły dwa statki badawcze. Dotarła zaledwie jedna zniekształcona, fragmentaryczna wiadomość, przechwycona przez kolonijnego satelitę, którą niektórzy eksperci zinterpretowali jako pośpieszne ostrzeżenie. O ile wiedział, był jedynym Ziemianinem, który dotarł żywy na tę planetę.

Sądząc z tego dziwacznego więzienia, jego porywacze otrząsnęli się już ze swojego początkowego szoku po spotkaniu obcej rasy inteligentnej – przynajmniej na tyle, żeby chcieć zbadać obcego osobnika. W opinii Barnsleya, to dawało mu pewne fory w tej grze.

— Dowiedzą się mnóstwa rzeczy — mruknął, uśmiechając się mściwie.

Odpuścił sobie gierki z otwieraniem czarnego pudła. Wewnątrz była plastikowa kula z wodą i kilka rodzajów prowiantu, który jego porywacze prawdopodobnie uważali za jadalne. Były różnorodne, od liściastych pędów obwieszonych licznymi małymi strączkami do pokruszonej masy przypominającej ser pleśniowy. Barnsley zawahał się.

No, aż taki kozak, by próbować tego wszystkiego, to ja nie jestem, uzmysłowił sobie, biorąc do ręki coś, co wyglądało jak pęczek długich, białych korzeni.

Korzenie niemrawo spróbowały się uwolnić. Barnsley natychmiast wrzucił je z powrotem do pudła.

Wybrał zamiast nich jakiś owoc, który mógł być fioletowym ogórkiem, włożył go do kieszeni razem z bańką wody i zamknął pudło.

Może nie pamiętają, że już raz wziąłem to samo, pomyślał. Do diabła, oczywiście, że pamiętają! Czyż nie jestem konsekwentny?

Otworzył jeden z włazów i żując fioletowy owoc, ruszył niebieskawym korytarzem skręcającym w lewo. Owoc był twardszy, niż na to wyglądał, i prawie bez smaku. W kolejnym łączniku otworzył pojemnik z wodą, wypił powoli do dna i cisnął pustą bańką w owalny panel. Niewyraźny cień za nim zniknął z pola widzenia, jak gdyby ktoś nagle tam się cofnął.

— Czemu nie? — warknął Barnsley. — Czas, aby ktoś wami trochę wstrząsnął!

Udając, że właśnie zauważył coś na ścianie, gdzie uderzyła bańka, podbiegł i zaczął obmacywać krawędzie płyty. Gdy wyczuł opuszkami cienkie połączenie, złożył razem pięści i uderzył. Wydało mu się, że wyczuwa delikatne zamieszanie po drugiej stronie ściany.

Roześmiał się głośno. Podniósł nogę niemal do poziomu i wbił obcas w półprzezroczysty panel obserwacyjny. Chwyciwszy za krawędź wybitej dziury, wyrywał odłamki, dopóki nie powiększył jej tak, aby można było przejść na drugą stronę. Znalazł się w pomieszczeniu nie większym niż poprzedni korytarz.

Z lewej zamigotało coś niebiesko w szparze na ścianie. Szpara poszerzyła się gwałtownie, wpuszczając trajkot niezrozumiałych dźwięków. Wiązka pękatych macek szarpnęła niebieską tkaninę, po czym szpara zwęziła się do niemal niedostrzegalnej rysy. Barnsley podrapał się po brodzie, żeby ukryć uśmiech i ruszył w drugą stronę.

Natknął się na kilka niskich stołków, wyściełanych okrągłymi, gąbczastymi poduszkami. Rozwalił jeden, by zabrać poduszkę, i ruszył dalej. Na końcu niewielkiego pomieszczenia zobaczył kolejną szparę, kopnął w panel obluzowując go trochę, po czym udało mu się odsunąć segment ściany. Korytarz okazał się byś podobnych rozmiarów, jak te w których wcześniej, przez ostatnie dwa tygodnie, zmuszano go do ich eksploracji, tyle że ten robił wrażenie niewykończonego, tak jakby był tylną stroną dekoracji. Wałęsał się tak około piętnastu minut, podczas których ściany rozbrzmiewały odgłosami odległych kroków, napotkał też kilka wyraźnie improwizowanych przeszkód.

Kopniakami przebił się przez jedną, przecisnął przez wejście, które nie zdążyło na czas zamknąć się całkowicie, mijając jakieś uzwojenie, wytrzymał złośliwy, chyba elektryczny impuls i w końcu pozwolił się skierować w korytarz prowadzący z powrotem do celi. Czuł się rozbawiony, wyobrażając sobie bałagan, jaki spowodował w korytarzach tego ula.

— A tam! — uśmiechnął się do siebie. — To powinno ich powstrzymać przez kilka godzin od zawracania mi głowy. Może nawet któryś będzie miał kłopoty z tego powodu... Mam nadzieję!

Ułożył skradzioną poduszkę pod ścianą i położył się.

Uderzyła go pewna myśl. Usiadł, przyglądając się podejrzliwie poduszce. Wyglądała na zrobioną z gąbki. Obmacał ją i powyciskał, dopóki nie upewnił się, że nie ma w niej jakichś przewodów czy innych nieoczekiwanych rzeczy. Nic nie znalazł, więc znów przyjął zrelaksowaną pozycję.

Teraz wymacał ręką i nacisnął mały przełącznik ukryty w płatku lewego ucha. Skoncentrował się, żeby nic nie odbiło się na jego twarzy w reakcji na słyszane dźwięki. Ziewał od czasu do czasu, wyjmując rękę spod głowy, by zakryć sobie usta.

Przećwiczył to wielokrotnie przed lustrem i nie sądził, by jakiś możliwy obserwator dostrzegł, jak jego kciuk wsuwa się krótko do ust, naciskając lekko jeden z kłów.

Silny szum zalał jego uszy. Trwało to około dwóch minut, ucichło, po czym znów się pojawiło. Barnsley odczekał dwa cykle, po czym znów „ziewnął” i przewrócił się sennie na bok, kryjąc twarz w ramionach.

— Masz wszystko? — mruknął.

— Bez problemu — odpowiedział cichy głos w lewym uchu. — To nagranie całego twojego dnia?

— Tak uważam — odpowiedział Barnsley. — Po prawdzie, to już dwa tygodnie bez zegarka i trochę straciłem poczucie czasu. Z kim rozmawiam? Sanchez?

— Tak. Wygląda na to, że zgłaszasz się na mojej wachcie niemal dokładnie co dwadzieścia cztery godziny. Dobrze, prześlę twoje nagranie w zwolnionym tempie do chłopaków na zapleczu. Dobra robota.

— Byle to nie trwało za długo — powiedział Barnsley. — Kiedy się stąd wydostanę?

— Lada dzień — zapewnił go Sanchez. — Jest trochę roboty z nauczeniem się obcego języka jedynie na podstawie twoich nagrań i kilku twoich roboczych hipotez. Cały tłum ludzi poci się nad tym przez okrągłą dobę.

— I jak im idzie?

— Wygląda na to, że nie ma się o co martwić. Flota jest już na tyle blisko, żeby przechwytywać ich powierzchniową telekomunikację. Wierz mi. Twoje głupawe działania, mocno ich zdezorientowały. Debatują nad tym, czy jesteś wystarczająco inteligentny, by należeć do załogi statku.

— Tak na marginesie, powoli umieram tu z głodu — powiedział Barnsley.

— Wytrzymaj jeszcze kilka dni. Teraz, gdy wiemy już, gdzie są, czeka ich szok. Któregoś ranka usłyszą głos z nieba, pytający, co za dzikusy porwały cię... w ich własnym języku!

Gdy Sanchez się wyłączył, Barnsley uśmiechnął się do swojej improwizowanej poduszki. Wszystko w końcu szło ku dobremu. Czekało go bardzo lukratywne stanowisko; ambasadora, radcy handlowego, albo gubernatora kolonii, w zależności od tego, co eksperci wcisną tym workom tranu. No cóż, to się mu chyba należy za podjęte ryzyko.

— O kurcze! — burknął i aż usiadł, gdy wyobraził sobie zgraję ziemskich kolonialnych ekspertów opadających tę planetę. — Będę tutaj jedynym, który nie nauczył się mówić miejscowym językiem!

Przełożył Ireneusz Dybczyński


Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)