home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

Wróżki – te u Szekspira, czy te w towarzystwie Piotrusia Pana, a nawet te, których nie zaproszono na chrzciny – znamy jako kapryśne, niemniej w większości dobrotliwe stworzenia, najczęściej rodzaju żeńskiego. Chyba że są to istoty przybyłe na pokładzie UFO. Ich system wartości może się wówczas różnić całkowicie od naszego. Albo i nie...

Opowiadanie ukazało się w magazynie „Worlds of If”, we wrześniu 1959r. i jest chyba najmniej znanym utworem Jamesa H. Schmitza.


James H. Schmitz

„Letni goście”
(Summer Guests)


Przez całą sobotnią noc w  Sweetwater, całkiem niezwyczajnie jak na tę porę roku, bębnił bezlitośnie deszcz, błyskało i huczały gromy. W przerwach między nimi Mel Armstrong słyszał nieustanny szum fal pacyficznego przyboju bez przeszkód docierający do jego małego przytulnego mieszkania na parterze dwuapartamentowego segmentu. Melowi to nie przeszkadzało. Leżał w łóżku na lekkim rauszu i był całkiem zadowolony. Drzemał sobie, z upodobaniem wsłuchując się w hałas.

O dziewiątej rano, kiedy po raz kolejny otworzył oczy, odkrył, że pokój jest oświetlony letnim słońcem. Za oknem błyszczało bezchmurne niebo i tylko sporadyczne powiewy wiatru wskazywały, że było tutaj coś takiego, jak nocna burza.

Nadzwyczaj piękny niedzielny poranek – być może jeszcze piękniejszy z uwagi na to, że stanowił początek dorocznego płatnego dwutygodniowego urlopu Mela Armstronga. Mel był sprzedawcą w hurtowni „Wyborowych Alkoholi Marty'ego”. Miał dwadzieścia osiem lat i doskonałe zdrowie, ale praca go nudziła. Tego rana, po raz pierwszy od miesięcy, w pełni to sobie uświadomił. Być może z powodu pogody. W każdym razie miał wrażenie, niemal przeczucie, oczekujących go wkrótce nowych podniecających wydarzeń. Wydarzeń, które przełamią granice jego obecnej banalnej egzystencji i popchną go w życie pełne romantycznych przygód, które jakoś go do tej pory omijały.

Uznawał to za marzenia na jawie, niemniej nie miał ochoty całkowicie z tego rezygnować. Wciąż w piżamie, zjadł bez pośpiechu śniadanie. Potem, pod wpływem jakiegoś nagłego przypływu sumienności, tknięty podejrzeniem, wystawił głowę przez okno swojego pokoju.

Jak się spodziewał, wąskie podwórko było pełne pamiątek po burzy. Nawiało gałęzi i różnorakich śmieci, łącznie z rozmokłą i podartą niedzielną gazetą. Niski czynsz, jaki płacił za mieszkanie na parterze „Motelu z widokiem na morze”, był wynikiem umowy zawartej z właścicielem, w której zobowiązywał się, wraz z lokatorką z pierwszego piętra, do utrzymywania w czystości dziedzińca. Pozostałe pięć segmentów otaczających dziedziniec zajmowali goście przyjeżdżający z miasta, co latem przysparzało mnóstwo prawdziwej roboty.

Na sąsiadkę z góry – dziwną, chociaż dość sympatyczną osobę przedstawiającą się jako Maria de Guesgne – niestety nie mógł liczyć. Maria oddawała się sztuce malarstwa abstrakcyjnego, konstruowaniu mobili i dyskusjom na temat prac Madam Bławatskiej. Unikała przyziemnych prac manualnych.

Mel przebrał się więc obyczajnie, zamieniając piżamę na spodenki kąpielowe, z garażu, znajdującego się w głębi dziedzińca, wydostał dwie miotły i wąż do polewania, po czym zabrał się do pracy.

Wysprzątał dziedziniec, zanim jeszcze pierwsi z sezonowych gości zaczęli wychodzić na zewnątrz, po czym poszedł zobaczyć znajdujące się za domkami mniejsze podwórko, do sprzątania którego również był zobowiązany. W oknie sypialni na górze zobaczył Marię de Guesgne opartą łokciami o parapet i z wyrzutem tłumaczącą coś siedzącemu na dole dużemu buremu kocurowi. Oboje spojrzeli na Mela.

— Dzień dobry, Mel! — powiedziała Maria, niezwykle poruszona. Nosiła długą czarną grzywkę podkreślającą jej blady, niedożywiony wygląd.

— ...dobry — odpowiedział Mel. — A psik! — rzucił w kierunku kota, który należał do kogoś w sąsiedztwie, ale zazwyczaj widać go było włóczącego się po motelu.

— Nie powinieneś straszyć tego biednego kota — powiedziała Maria. — Możesz zajrzeć do domku dla ptaków?

— Do domku dla ptaków?

— Tego w pnących różach — powiedziała Maria, wychylając się niebezpiecznie z okna, by mu pokazać palcem. — Po lewej stronie. Kot próbował się tam dostać.

Domek dla ptaków był małym, pomalowanym na biało pudełkiem ze śladami zniszczeń atmosferycznych, powieszonym w gąszczu różanych gałęzi wyrastających z kwadratowego spłachetka ziemi pod oknem sypialni Mela. Wisiał około dziesięciu stóp nad ziemią.

Mel spojrzał do góry.

— Jestem pewna, że słyszałam rano popiskiwanie piskląt — wyjaśniła ckliwie Maria.

— Żaden rozsądny ptak nie wlazłby do czegoś takiego — zapewnił ją Mel. — Nic nie słyszę. A poza tym...

— Mel, proszę! Nie chcemy, żeby kot się tam dobrał!

Mel jęknął, wyciągnął z garażu chybotliwą drabinę i wspiął się na górę. Bury kot podszedł bliżej, usiadł obok drabiny i gapił się na niego.

Mel postukał w pudełko i nadstawił uszu. Cisza.

— Nie możesz podnieść daszka i zajrzeć? — zapytała Maria.

Przytrzymując jedną ręką domek, Mel wsunął paznokieć drugiej w szparę i podważył. Zbutwiałe drewno poddało się z łatwością.

— Nie popsuj! — krzyknęła Maria.

Mel zajrzał przez szparę do środka. Westchnął i szarpnął się do tyłu, puszczając domek. Chwiał się jeszcze przez chwilę, po czym zleciał na dół. Kot uciekł, parskając.

— O boże! — wykrzyknęła Maria wyraźnie rozbawiona. — Biedny Mel! Jesteś cały?

Mel wstał powoli. Jasny poranny krajobraz wydawał się łagodnie wirować wokół niego, chociaż nie z powodu upadku.

— Jasne! — odparł. Głos mu nieco drżał.

— Aha — powiedziała Maria. — W takim razie... to co, są tam jakieś pisklęta?

Mel przełknął z wysiłkiem ślinę.

— Nie — odpowiedział.

Schylił się ostrożnie, podniósł drabinę i oparł ją o ścianę. Dzięki temu nie musiał patrzeć na Marię.

— A jajka? — zapytała z nadzieją w głosie.

— Ani jajek! Nie ma niczego! — Znów mówił normalnym głosem, ale musiał się pozbyć Marii. — No dobra, zabiorę się więc już do sprzątania. A może byś zeszła na dół i mi pomogła?

Maria bez namysłu odparła, że chętnie, ale nie jadła jeszcze śniadania i zniknęła z okna.

Mel rozejrzał się ukradkiem. Kot obserwował go z drzwi garażu, nikogo więcej nie było widać.

Pośpiesznie przestawił drabinę i ponownie wspiął się na górę.


W pokoju ostrożnie położył domek na stole, zamknął drzwi do mieszkania na klucz i opuścił weneckie żaluzje. Wszystko to zrobił z jakimś spokojnym pośpiechem, jakby każda sekunda miała tu znaczenie. Nawet przez chwilę nie miał zamiaru uwierzyć, że to, co wydawało mu się być w pudełku, jest tam naprawdę; nie mógł też od razu zgodzić się, że tego nie było. Niemniej coś go przestrzegło, że lepiej nie mieć żadnych świadków, gdy zajrzy tam ponownie.

Wracając spod okna, usłyszał dochodzący ze stołu, z domku dla ptaków, cienki piskliwy głos, tak cichy jak popiskiwanie myszy.

Nagły strach zmroził go na miejscu. Pisk urwał się. Rozległ się krótki szelest, jakby zgnieciono kawałek suchego pergaminu, a potem nastąpiła cisza.

Ten szelest, pomyślał, to musiały być skrzydełka. Był pewien, że mają skrzydła. Inaczej...

To wszystko może być złudzeniem, powiedział sobie. Złudzeniem, które przemieniło dwa nieopierzone pisklaki w coś, czego wciąż wolał nie nazywać. W pamięci odżyły mu kolory: jadeitowej zieleni i różu, co podkopywało teorię z ptakami. Powiedzmy, raczej mały zielono-różowy wąż albo jaszczurka...

Oczywiście, gdyby nie ten szklisty połysk skrzydełek... Z tego wynika, pomyślał desperacko, że to mogą być dwa duże owady – jak ważki, tylko większe.

Potrząsnął głową i zwilżył wargi. To nie wyjaśniało cienkiego głosiku... Im bardziej próbował to zracjonalizować, tym bardziej stawał się wystraszony. Przypuśćmy, wykonał mentalny skok, że rzeczywiście widział tam postacie dwóch maleńkich, nagich, zielono-różowych ludzików... ze skrzydłami! Nie trzeba zaraz mieszać do tego jakichś nadprzyrodzonych zjawisk. Są przecież jeszcze takie rzeczy jak latające talerze... Takie istoty prawdopodobnie mogą istnieć na innych światach.

Ta myśl była dziwnie uspokajająca. Wciąż czuł się tak, jakby zamknięto go w pomieszczeniu z czymś potencjalnie klasy tarantuli, ale teraz pojawiło się podniecenie i ciekawość. Z przypływem zazdrosnego poczucia własności stwierdził, że nie chce dzielić się z nikim tym odkryciem. Może później. Ale teraz to była jego wielka przygoda.

W pokoju było zbyt ciemno, żeby mógł odróżnić cokolwiek wewnątrz pudełka, a wciąż czuł niechęć do zbliżania się za blisko twarzą. Postukał energicznie kłykciem i czekał. Cisza.

Odchrząknął.

— Halo? — powiedział i od razu wydało mu się to głupie. Gorzej, że nie spowodowało żadnej reakcji.

Po raz pierwszy zaniepokoił się o mieszkańców pudełka. Nie było powodu martwić się o to, jak się tam znaleźli, ale mogli być chorzy lub umierający. Pośpiesznie przyciągnął do stołu lampę i spróbował zaświecić do środka, zarówno przez okrągłą dziurę w przedniej ściance jak i przez szparę zrobioną na górze. Nie dało to wiele i nie wywołało wewnątrz żadnej reakcji.

Pod wpływem nagłej decyzji wepchnął w szparę palce i trzymając domek drugą ręką, oderwał cały daszek. Były tam.

Przyglądał się im przez dłuższą chwilę, stopniowo pozbywając się strachu. Z pewnością były żywe. Jedna była zielona, drobne ciałko w kolorze lśniącego jadeitu, a druga jedwabiście cielista, co było przyczyną mylnego wrażenia na początku. Skrzydła trudno było wziąć za coś innego, tyle że były bardzo dziwne, jakby z cieniutkiego elastycznego szkła.

Nie mógł się zmusić do dotknięcia. Położył więc na stole złożony kilkakrotnie czysty ręcznik kąpielowy i bardzo ostrożnie przechylił nad nim pudełko. Seria delikatnych potrąceń i potrząsań spowodowała łagodne ześlizgnięcie się obu istot na ręcznik.

Dwie delikatnie zbudowane kobiece figurki przez chwilę leżały nieruchomo. Potem ta zielona, całkowicie ludzkim gestem, powoli potarła drobną ręką swoje czoło i zaskakująco nagle otworzyła skośne złociste oczy, spoglądając na Mela.

Jeszcze teraz mógłby to uznać za sen, gdyby uwagi jego nie przyciągnął jeden szczegół, zupełnie nie pasujący do sennych realiów. Ta druga, w kolorze cielistym, wyraźnie wydawała się być przy nadziei.


Siedziały na złożonym ręczniku w kwadratowej plamie popołudniowego słońca wpadającego przez kuchenne okno – okno znajdujące się wystarczająco wysoko, żeby nikt nie mógł zajrzeć z zewnątrz – i wydawały się potrzebować słonecznego ciepła bardziej niż czegokolwiek innego. Nie wyglądały na chore, ale wciąż były raczej osłabione. Wyraźnie nie z powodu braku pożywienia. Mel kładł im po trochu na serwetkę próbki różnego rodzaju jedzenia i zmieniał je zaraz, gdy tylko okazywało się, że nie są zainteresowane. Jak na razie, jedynie sardynki z puszki przyciągnęły ich uwagę, ale tylko na tyle, żeby spróbować.

Między chwilami – gdy jedynie je podziwiał, upewniając się, że nie są iluzją i zastanawiając się kim lub czym są i skąd pochodzą – zaczynał się znów martwić. Bo wszystko, co wiedział, to to, że mogą tu nagle umrzeć, na kąpielowym ręczniku.

— Panno Zielona — odezwał się cichutko. Nie chciał, żeby Maria de Guesgne zorientowała się, że w ogóle jest w domu. — Chciałbym, żebyś mi powiedziała, co lubicie do jedzenia.

Panna Zielona spojrzała na niego i  uśmiechnęła się. Była bardziej ruchliwa i pełniejsza życia niż ta druga, która, być może z uwagi na swój stan, jedynie siedziała lub leżała z wdziękiem, pozwalając tej zielonej usługiwać sobie. Relacja między nimi wydawała się być jak między królową wróżek i jej osobistą służącą, i chociaż były zbyt prawdziwe jak na stwory z bajki, to ich wygląd powodował nawracające przypływy poczucia bajkowej nierzeczywistości, co Melowi nie zdarzało się już od czasu, gdy skończył dziesięć lat. Niemniej, mimo że takie małe, Panna Zielona i jej królowa robiły wrażenie równie funkcjonalnych jak istoty ludzkie, a przynajmniej jak polne myszy.

Miał ochotę bliżej się przyjrzeć tym z wyglądu kruchym skrzydłom. Wyglądały na zrobione z wielu bardzo cienkich płytek i zastanawiał się, czy w ogóle przy ich pomocy można latać, czy może ich rasa całkiem z tego zrezygnowała lub tę zdolność straciła.

Dotknięcie mogło jednak wpłynąć na ich faktyczną obecnie akceptację jego obecności, a tego nie chciał ryzykować...

Nagle trzasnęły drzwi mieszkania na górze. Chwilę później usłyszał Marię schodzącą po schodach.

Wyprostował się zaalarmowany. Od jakiegoś czasu zorientował się, że sąsiadka zaopatrzyła się w klucz do jego mieszkania. Nie po to, żeby w nim szperać, ale ze względów praktycznych, by z małego barku w pokoju Mela pożyczyć sobie coś, czego akurat jej zabrakło – pieniędzy lub alkoholu. Rzadko brała większą ilość i jak dotąd Mel był tym raczej rozbawiony niż oburzony.

Poszedł pośpiesznie do pokoju, zamykając za sobą drzwi do kuchni. Jeśli Maria zapuka, nie będzie odpowiadał. Jeśli zdecyduje, że go nie ma i wejdzie, by podebrać mu alkohol, będzie udawał, że właśnie zasnął w fotelu, czym wystraszy ją śmiertelnie.

Maria zatrzymała się na chwilę pod drzwiami, ale potem wyszła na zewnątrz.

Mel czekał, dopóki jej kroki nie oddaliły się w stronę ulicy. Gdy otworzył drzwi do kuchni, coś wleciało za nim z pokoju, głośno brzęcząc – wielka, paskudnie wyglądająca, końska mucha. Siatki w oknach nie były całkiem szczelne, a muchę pewnie zwabiły zapachy jedzenia.

Zaskoczony, zatrzymał się, rozważając nowy problem. Obok drzwi wisiała packa na muchy, ale nie chciał przestraszyć swoich gości... i w tym momencie po raz pierwszy ujrzał, jak Panna Zielona rozwija skrzydła.

Poderwała się na nogi, podczas gdy królowa pozostała, siedząc na ręczniku. Z dużo większym zaangażowaniem, niż cokolwiek do tej pory, śledziły obie wzrokiem szybki, chaotyczny lot wielkiej muchy.

Panna Zielona krzyknęła nagle coś piskliwie, a szkliste dodatki na jej plecach rozpostarły się błyskawicznie jak dwa przejrzyste, lśniące wachlarze, po czym rozmyły w ruchu zbyt szybkim dla Mela do zauważenia.

Panna Zielona uniosła się do góry niczym mały ludzki helikopter z rękami uniesionymi jak do modlitwy.

W jej zamiarach Mel zorientował się dopiero wtedy, gdy giez, brzęcząc, zawrócił przy kuchennym oknie.

Panna Zielona rzuciła się w kierunku trasy lotu owada, a brzęczenie stało się ostrzejsze i gwałtowniejsze, jak dźwięk lecącego szerszenia. Mel nie zauważył samego momentu schwytania. Brzęczenie stopniowo ucichło, a Panna Zielona opadła łagodnie na ręcznik z czymś brzydkim i czarnym w dłoniach. Było to prawie tak duże jak jej głowa.

Nastąpiła wymiana piskliwych okrzyków. Panna Zielona roześmiała się, spoglądając na ogłupiałe oblicze Mela, podniosła unieruchomioną muchę do ust i gładko odgryzła jej głowę.

Mel odwrócił się pośpiesznie i poszedł do pokoju. To się niczym nie różni, wmawiał sobie, od ludzi zjadających kurczęta. Niemniej nie czuł się na siłach obserwować tego, co wiedział, że będzie dzieleniem tuszy i ucztą.

W każdym razie giez wyjaśnił sprawę wyżywienia. Jego goście potrafili zadbać o siebie sami.


Tej nocy Panna Zielona upolowała kilka ciem. Mel obudził się dwa razy, słysząc nagłe ostre brzęczenie wskazujące, że coś udało się jej schwytać. W obu przypadkach poczuł napływ ogarniającego go bezmyślnego fizycznego strachu. Po obudzeniu, uświadamiając sobie dysproporcję między nim a polującą, ta reakcja wydawała mu się śmieszna, niemniej za drugim razem miał problem z zaśnięciem, dopóki nie okazało się, że Panna Zielona załatwiła sprawę aprowizacji.

Leżał więc przebudzony, nasłuchując cichych oznak jej nieustannej aktywności w mieszkaniu i bardziej swojskich hałasów na zewnątrz. Zastukotał pociąg na rozjazdach; syrena policyjna rozległa się nagle, po czym ucichła stopniowo w oddali. Przez dłuższy czas słychać było jedynie odległy szum samochodów przejeżdżających po mokrej nawierzchni i powolny łoskot przyboju. Zasłona mgły za oknem obróciła mieszkanie w mały odizolowany świat.

Panna Zielona poruszała się z nieznacznym jedynie poszumem powietrza i tylko stłumiony ton głosów na szczycie kuchennej szafy wskazywał, gdzie jest. Mel położył tam małe pudełko zaopatrzone w ręcznik i chusteczki, nakrył je swoim najlepszym wełnianym swetrem, tworząc tymczasowy dom dla swoich gości. Królowa nie wychylała się stamtąd od tego czasu, ale Panna Zielona miała wiele zajęć.

Mel wzdrygnął się, widząc ją lecącą wprost do jego łóżka, niewyraźną sylwetkę na tle jasnej plamy okna. Patrzył, jak zniża się i ląduje na kołdrze, na jego klatce piersiowej; bez wysiłku, jak pająk ześlizgujący się po swojej nici. Jej skrzydła złożyły się z cichym trzaskiem.

Ostrożnie uniósł głowę zezując wzdłuż kołdry w jej kierunku. Po raz pierwszy jedna z nich okazała coś przypominającego przyjazny gest w jego kierunku; nie chciał tego zepsuć.

— Halo — powiedział cicho.

Panna Zielona nie odpowiedziała. Wydawała się spoglądać przez okno, nie zwracając na niego uwagi, a on był zadowolony, że może ją obserwować. W zachowaniu tych stworzeń wydawała się być jakaś kocia powściągliwość i mogły równie łatwo poczuć się urażone.

W końcu Panna Zielona odwróciła się i przeszła po kołdrze, by usadowić się na poduszce Mela, z prawej strony i nieco powyżej jego głowy. Pozostała tam w milczeniu. To też było jakby kocie: dotrzymanie powściągliwego, tymczasowego towarzystwa. Nie był więc zbyt zdziwiony, słysząc cichutkie pomrukiwanie w pobliżu ucha. W ten dziwny sposób ululany usypiającą obecnością Panny Zielonej zapadł ponownie w sen.


To, że jego umysł wciąż pozostawał wypełniony jej niewyraźnymi podobiznami, nie było niczym dziwnym, ale kiedy pokój dookoła zaczął się rozszerzać w coś przypominającego delikatnie rozświetlone kuliste akwarium, uznał, że to sen. Byli tam jeszcze jacyś inni. Dokądś zmierzali i czuł jakieś zainteresowanie ich celem podróży, czy też trudnościami w dotarciu. A potem pojawiła się wizja nagłej i nieuniknionej katastrofy.

Nastąpiło gwałtowne chybotanie i jasność sczezła szybko do ciemności. Poczuł straszne, osłabiające zimno, wilgotny uścisk samej śmierci, potem coś jakby bezgłośną eksplozję i bolesne jęki. Ruch zamarł.

Czerń zblakła do szarości, ale zimno nie ustąpiło. Lała się teraz na niego lodowata woda i walczył z tym pionowym prądem, niosąc w dodatku kogoś innego. Desperacko poszukiwał schronienia... nagle znalazł, wślizgnął się do środka i z ulgą zapadł w nieświadomość, w oczekiwaniu na powrót ciepła i życia.

Mel otworzył oczy. W pokoju rozwidniało się. Powoli odwrócił się, by spojrzeć na Pannę Zieloną. Wciąż tam była, na poduszce obok niego, i obserwowała go. Było w jej pozycji, w złotych niemrugających oczach, nawet w jej osobliwych puszystych niebiesko białych włosach coś, co przypominało mu bardziej małą jaszczurkę niż kota.

Nie wątpił, że to ona w jakiś sposób spowodowała, że podzielił z nią to doświadczenie, częściowo wyjaśniające ich obecność.

— A co się stało z innymi? — zapytał bez zastanowienia.

Nie poruszyła się, niemniej poczuł napływ straszliwej odrazy. A potem przed jego otwartymi oczami przemknął obraz bladej, sieczonej deszczem plaży... a zaraz powyżej linii wody harmider chrapliwych głosów, dźgających dziobów i bijących skrzydeł... ogromne mewy rozrywały wyrzucone przez fale drobne ciała, zbyt słabe, by uciekać...

Cichy, żałosny krzyk doszedł go z kuchni. Obraz zniknął, gdy Panna Zielona wzbiła się w powietrze, by dołączyć do swej królowej.


Śniadanie zjadł w pokoju, głęboko zamyślony. Nie do końca wyobrażał sobie ten ich rozświetlony statek i czemu on miał ulec tej deszczowej burzy w sobotnią noc, do czego przecież doszło. Niemniej wyglądało na to, że jego goście stanęli przed oczywistym problemem powrotu tam, skąd przybyli... i nie sądził, by Panna Zielona zwierzyła mu się, gdyby nie oczekiwała jego pomocy w rozwiązywaniu tego problemu.

Za oknem rozległo się uderzenie w parapet, a potem nerwowe miauknięcie. Kot węszył za domkiem dla ptaków, podejrzewając słusznie, że to Mel przygarnął uchodźców. Mel wyszedł tylnymi drzwiami na małe podwórko i pogonił zwierzaka. Stwierdził, że mgła szybko się podnosi; za jakąś godzinę będzie kolejny ładny dzień.

Gdy wrócił, Panna Zielona zagwizdała z wierzchu szafy kilka miękkich dźwięków, które zinterpretował jako podziękowanie, po czym znów zniknęła.

Nie powinno się ich uważać za istoty tego samego rodzaju, co jakiekolwiek stworzenia na Ziemi, zdecydował. Zimny deszcz okazał się dla nich śmiertelnie niebezpieczny i równie niszczący, co dla ich dziwnego pojazdu. O ile wspomnienie przekazane mu przez Pannę Zieloną było dokładne. Tak jakby mógł wymyć z nich wszystko, wyciągnąć z ich ciał życiową energię. Natomiast samo mgliste powietrze, jak ostatniej nocy, wydawało się być nieszkodliwe. To wskazywało na inny zakres tolerancji i ostrzej zdefiniowane granice.

Wenus? Błysnęła mu myśl. Możliwe. Nawet jeśli mnóstwo rzeczy pozostawało do wyjaśnienia.

Mel poderwał się nagle, podniecony, i zaczął chodzić po pokoju. Wiedział, że niewiele wiadomo o drugiej planecie, ale nabrał przekonania, że ma rację. Uderzyło go, że może być zamieszany w wydarzenie o ogromnym znaczeniu historycznym.

Nagle, zatrzymawszy się przez chwilę przed oknem, zobaczył to...

Wyraźnie wysoko, na tle szarego nieba poruszał się jasnożółty dysk, znacznie mniejszy od słońca, choć podobnie jak ono przeświecał przez chmury. Natychmiast jasny się stał dla Mela inny fragment jego snu.

Wpadł w panikę.

— Panno Zielona! Chodź tu, szybko!

Bzyczenie, szybkie brzęczenie skrzydeł i już była obok niego, przysiadłszy na ramieniu. Mel wskazał palcem.

Widząc żółty dysk pisnęła żałośnie. Ten, jakby na sygnał, skręcił w bok długim opadającym lotem i zniknął. Panna Zielona odleciała zdać raport swojej królowej, a Mel został przy oknie. Szybko ochłonąwszy, zastanawiał się, co było w tym złego, bo Panna Zielona była wyraźnie zarówno podniecona jak i zmartwiona. Jeśli to blade świetlne zjawisko było ich statkiem, a na to wskazywało jej zachowanie, to było całkiem prawdopodobne, że jego misja polegała na znalezieniu rozbitków.

Panna Zielona wydawała się być albo mniej pewna, albo niezbyt przekonana o łatwym ratunku.

Kilka minut później wskazała palcem inny obszar nieba, na lecący powoli żółty dysk – ten sam albo inny, podobny do niego. Po chwili znikł, a kiedy znów się pojawił, towarzyszyły mu dwa inne.

Musiała w międzyczasie przekazać Melowi jakąś wiedzę na temat natury swoich wątpliwości, gdyż obecnie widmowi wędrowcy wydali mu się od razu niematerialni: nie byli już przecinającymi przestrzeń lśniącymi kulami, ale obrazami rzutowanymi w atmosferze. Jego teoria o międzyplanetarnych podróżnikach stała się nagle dużo mniej prawdopodobna.

W tym momencie cała koncepcja, którą starał się w swojej głowie uporządkować, stała się nagle spójna i właściwie nie było już żadnych wątpliwości, że pochodzi od Panny Zielonej. Statek ratowniczy, który Mel sobie wyobraził, rzeczywiście tam był.

Tyle że obrazy na niebie sygnalizowały jedynie ewentualnym rozbitkom, że pomoc jest w drodze. Kule, jako takie, były gdzie indziej i na ślepo, ryzykownie poszukiwały drogi przez dziwne wymiary nie mające nic wspólnego z tymi, które znał Mel.

I wciąż byli, w jakiś sposób, którego jego wyobraźnia nawet nie próbowała wyjaśnić, bardzo, bardzo daleko.


— Zastanawiałam się, co zrobiłeś z tym domkiem dla ptaków — powiedziała Maria de Guesgne. — Nie ma go już w tych krzakach.

Mel wyjaśnił jej nerwowo, że domek został zniszczony przez burzę, więc wyrzucił go do śmieci.

— No cóż, to gorzej — powiedziała Maria niezbyt jasno. Jej niebrzydkie czarne oczy obiegły w międzyczasie jego pokój, nie całkiem bez zainteresowania.

Mel nie zamknął drzwi do mieszkania i Maria wstąpiła po drodze na zakupy. Kiedy nie piła i nie zapracowywała się w napadzie twórczej weny, co wydawało się wprowadzać ją w jakiegoś rodzaju trans, Maria była bardzo bystrą obserwatorką. Problemem teraz było, jak się jej pozbyć z mieszkania, zanim dostrzeże coś więcej, niż chciałby tego Mel.

— Czemu nie jesteś w pracy w poniedziałek rano — zapytała, kładąc na fotelu torbę na zakupy.

Obserwując jednym okiem drzwi do kuchni, Mel wyjaśnił jej sprawę swojego urlopu. Panny Zielonej nie było widać już prawie od godziny; nie był wcale pewien, czy nie pokaże się, by sprawdzić, kto przyszedł i myśl o tym, jak na to prawdopodobnie zareaguje Maria, była denerwująca.

— Dwa tygodnie? — gadatliwie powtórzyła Maria. — Będzie zabawnie mieć cię tutaj przez dwa tygodnie... chyba że masz zamiar spędzić swój urlop gdzieś indziej, co?

— Nie — odpowiedział Mel. — Zostaję tutaj...

W tym momencie Panna Zielona wleciała przez drzwi kuchenne.

Przynajmniej Mel sądził, że to Panna Zielona, bo wszystko, co zobaczył, to jakiś rozmazany ruch. Z towarzyszącym mu wysokim brzęczeniem przemknął przez pokój i zniknął za Marią.

— Dobry boże! — wrzasnęła Maria, obracając się. — Co to było? Och! — To ostatnie było przeraźliwym piskiem. — Użądliło mnie!

Mel nie wyobrażał sobie, że Panna Zielona może poruszać się tak szybko. Wznosząc się i opadając jak wściekłe zagrożenie, brzęczenie wydawało się dochodzić ze wszystkich stron na raz. Maria wypadła na zewnątrz. Mel chwycił jej torbę na zakupy i szybko pobiegł za nią, zamykając za sobą drzwi. Dogonił ją na dziedzińcu.

Pocierała się ze złością.

— Melu Armstrong, jeśli nie zrobisz dezynsekcji, już nigdy nie wejdę do tego mieszkania! — oznajmiła. — To coś mnie użądliło! Co to było?

— Chyba osa. — Mel poczuł się słabo z ulgi. Ona naprawdę nic nie zauważyła. — Masz swoją torbę. Złapię to.

Maria poszła, narzekając na siatki w oknach, które nie chronią ludzi nawet przed wielkimi osami.

W mieszkaniu było znów spokojnie. Mel poszedł do kuchni. Panna Zielona pozowała na górze szafy – złotooka statuetka Wiktorii – i śmiała się do niego. Łuskowate skrzydła były rozłożone szeroko z tyłu jak błyszczące szklane wachlarze. Mel spojrzał na nią z lekkim niepokojem. W ramionach trzymała niewielkie białe zawiniątko. Zastanawiał się, czy ukrywa w nim broń, którą źgnęła Marię.

— Wcale nie uważam, że powinnaś to zrobić — powiedział jej. — No ale pozbyliśmy się jej.

Wyglądając raczej na zadowoloną z siebie, Panna Zielona obejrzała się przez ramię i wydała kilka pytających pisków do królowej. Usłyszawszy cichą odpowiedź, zleciała na dół, na stół, złożyła skrzydła i uklękła, kładąc delikatnie zawiniątko. Kiwnęła na Mela.

Rozwinęła zawiniątko, a Mel wytrzeszczył oczy. Chyba nie powinien być taki zdziwiony.

Teraz miał czworo gości – królowa bezpiecznie powiła bliźnięta.


O świcie Panna Zielona rozszerzyła trochę bardziej największą szczelinę w siatce okna sypialni i z kawałkiem chusteczki Mela, jako torbą, wyślizgnęła się na zewnątrz na swoją wersję zakupów.

Mel zgasił światło i stanął w oknie. Czuł się nieswojo, ale nie bardzo wiedział dlaczego... Chyba tak wiele dziwnych rzeczy się wydarzyło od niedzielnego poranka, że jego umysł zrezygnował z prób zrozumienia tego.

Wcale nie był już pewien, choćby tego, czy rzeczywiście miał te przebłyski kulistych lśniących statków przedzierających się gdzieś przez inne wymiary, czy może na pół we śnie wyobrażał je sobie. Przeważnie były to chwilowe widziadła na tle ciemności, widoczne na skraju pola widzenia i znikające zanim zdołał im się naprawdę przyjrzeć.

Miał wrażenie, że w ciągu dnia udało im się dość znacznie przybliżyć. Zastanawiał się również przez chwilę, czy inni ludzie też zauważyli dziwne świecące obiekty i za co je brali.

Najprawdopodobniej za plamy przed oczami.

Z cichym brzęczeniem skrzydeł, sześć stóp od miejsca, gdzie siedział Mel, na okiennym parapecie wylądowała Panna Zielona. Przez dziurę w siatce przepchnęła zwinięty kawałek materiału. Coś było w nim teraz zawinięte. Tłumoczek zawisł przez moment na drutach. Mel ruszył z pomocą, ale się zawahał z obawy przed szarpiącym się wewnątrz owadem; tymczasem ona zdążyła to przepchnąć. Złapała tłumoczek z powrotem i poleciała do pokoju. Po chwili wróciła z opróżnionym i wyleciała ponownie.

W ciągu godziny, zanim noc ściemniała, półksiężyc wychynął zza widnokręgu i pojaśniało, zrobiła osiem takich wypraw. Mel musiał przysnąć kilka razy; a w każdym razie nagle obudził się ze świadomością, że coś wylądowało z miękkim łupnięciem na zewnętrznym parapecie.

To nie była Panna Zielona. Zobaczył krępy cień i błysk zielonych oczu zaglądających do środka. Na krańcu parapetu był kot z dziedzińca.

W tej samej chwili usłyszał znajome brzęczenie i na drugim krańcu parapetu pojawiła się Panna Zielona.

Potem już, Mel zdał sobie sprawę, że gdy cień kota wydłużył się i popłynął szybko w kierunku drobnej, ludzkiej figurki, po prostu usiadł zesztywniał ze zgrozy. Panna Zielona jakby uniosła obie ręce nad głowę. W jej złożonych dłoniach zapłonęła iskra oślepiającego błękitu i rozciągając się w niemal niewidzialną nitkę ognia, źgnęła kota w głowę. Kot miauknął przeraźliwie, zwinął się i zeskoczył na ziemię.

Drżąc gwałtownie, Mel poderwał się na nogi. Panna Zielona wślizgnęła się do środka przez dziurę w siatce.

Słychać było, jak Maria otwiera okno na górze, by wyjrzeć na dziedziniec, na którym kot chrapliwym miauczeniem wyrażał swoją złość. Wyraźnie kotu nic się nie stało. Nic dziwnego, jednak, że Maria wcześniej podejrzewała o użądlenie osę i że owady będące ofiarami Panny Zielonej nigdy się nie wyrywały po schwytaniu.

Mel zaciągnął zasłony i stał niezdecydowanie w ciemności, dopóki nie usłyszał piskliwego wołania z pokoju. Po nim nastąpiło niecierpliwe brzęczenie w pobliżu stojącej lampy, z czego słusznie wywnioskował, że ma zapalić światło.

Panna Zielona sortowała na stole przyniesione rzeczy.

Nie był to, jak oczekiwał, stos porażonych prądem owadów, ale kolekcja dziwnie zwyczajnych przedmiotów – niewielkie kupki suchego piasku pochodzące z plaży, kilka małych białych kamyków i spora wiązka cienkich patyczków długości około dwóch cali. Ponieważ nie zwracała na niego uwagi, przysunął lampę do stołu, by zobaczyć, co ten pochodzący z innego wymiaru elektryczny owad w kształcie człowieka ma zamiar z tym zrobić.

Tak w tym momencie myślał o Pannie Zielonej...

Patyczki przeniosła w dwóch wiązkach na górę szafy, gdzie zostawiła je królowej. Potem wróciła i zaczęła na ciemnym wypolerowanym blacie stołu rozsypywać cienkimi liniami piasek.

Mel przyciągnął fotel, nalał sobie szklankę brandy, zapalił papierosa i rozsiadł się, obserwując ją.

Jakiś czas później Panna Zielona pokazała mu, że chce, by wyłączył światło. Właśnie skończył swoją drugą brandy i był w dość życzliwym nastroju. Panna Zielona zużyła cały piasek, pokrywając mniej więcej stopę kwadratową stołu dezorientująco zawiłym labiryntem linii, między którymi, tu i ówdzie, umieściła białe kamyki. Niektóre z linii, jak zauważył Mel, łączyły się z innymi, podczas gdy inne urywały nagle lub zakręcały w pętlę. Jako motyw dekoracyjny nie wydawało się to mieć zbytniej wartości.

— Panno Zielona — powiedział, zastanawiając się — mam nadzieję, że dla ciebie ma to jakiś sens. Bo dla mnie nie ma.

Pisnęła rozkazująco, wskazując lampę: światło! Mel poczuł chwilową złość na sposób, w jaki ona mu rozkazuje w jego własnym mieszkaniu.

— Dobra — powiedział. — Niech ci będzie tym razem.

Po naciśnięciu wyłącznika, stał przez chwilę obok stołu, by przyzwyczaić oczy do ciemności. I chyba nie udawało mu się to najlepiej, bo plama poplątanej fosforyzującej poświaty migotała mu dokuczliwie w polu widzenia, a w miarę upływu czasu wydawała się być coraz jaśniejsza.

Nagle Mel zaklął zdumiony i pochylił się nad stołem, by przyjrzeć się dokładniej.

— No i co to ma być? — zaczął.

Panna Zielona pisnęła uspokajająco i podfrunęła w ciemności na jego ramię. Poczuł zimne dotknięcie w ucho i w policzek i wybuch dziwnie przyjemnego mrowienia na skórze głowy.

— Przestań! — powiedział zaskoczony, a ona znów ponagliła go piskiem. Próbowała mu coś przekazać.

Nagle wydało mu się, że rozumie.

— No dobrze — powiedział — popatrzę na to. O to ci chodzi, co?

Panna Zielona sfrunęła z powrotem na stół, co oznaczało potwierdzenie. Mel osunął się w ciemności na fotel i pochylił do przodu, z ciekawością studiując jarzący się rysunek zrobiony z piasku i kamyków.

Od razu się zorientował, że każda próba dokładniejszego przyjrzenia się nadweręży mu wzrok. Gdy się wpatrywał, szczegóły wyglądały teraz jak chaotycznie zniekształcone, migotliwe światełka, a cały blady, pajęczynowy rysunek nie miał wiele więcej sensu niż wtedy, gdy paliło się światło. Panna Zielona musiała mieć w tym jakiś cel, ale Mel nie mógł sobie niczego wyobrazić.

Zrobiła w międzyczasie niewielkie poprawki jego pozycji, co zaakceptował bez protestu, gdyż wydawała się wiedzieć, co robi. Z drobnych pociągnięć i popchnięć zrozumiał, że ma położyć ręce na stole po obu stronach rysunku. Zastosował się. Głowę pochyliła mu do przodu. Zrobił, co chciała. Następnie znów wylądowała na stole, a górne dwie trzecie wzoru zniknęło nagle rozmazując się.

Po chwili zrozumiał, że przesłoniła mu tę część rozłożonymi skrzydłami.

W ciemności skoncentrował swoje zaciekawione spojrzenie na pozostałym fragmencie – drżącym, z cienkich kresek utworzonym deseniu niebiesko białych światełek blednących okresowo niemal do granicy widzialności i znów rozjaśniających się do chwili, kiedy stawały się naprawdę jaskrawe. Trochę go rozbolała głowa. Rysunek zdawał się kołysać na boki i przesuwać do góry, jak gdyby pełznął wolno po okręgu wokół jakiejś osi. W końcu zawrócił z powrotem w dół, by zamknąć pełne koło i zacząć następne. Teraz ten ruch już wydawał się mu normalny.

Gdy delikatny świetlny wzór przebiegł przez rysunek, po czym zniknął dotarłszy do drugiego końca, Mel tylko lekko poczuł się zaskoczony. Zjawisko przypomniało mu natychmiast o Pannie Zielonej. Chwilę później wzór przeciął jego pole widzenia w innym kierunku, a potem jeszcze dwa razy...

Wydało mu się, że płynie w przód, przez deseń, w świat maleńkich figurynek, jakby żywych świetlnych sylwetek i fascynujących delikatnych konstrukcji architektonicznych. Wyglądało to jak zestaw marionetek wykonanych z niesamowitym mistrzostwem, niezupełnie rzeczywistych w zwykłym sensie, ale tak przekonywujących jak film wyświetlany sekunda po sekundzie i zaczynający go opływać...

— Hej! — Mel usiadł poruszony. — Próbujesz mnie zahipnotyzować!

Panna Zielona pisnęła prosząco. Wyraźnie chciała tylko coś mu pokazać. I czy to nie było piękne? Czyżby nie chciał zobaczyć więcej?

Mel zawahał się. Stał się podejrzliwy, ale był też ciekawy. Ostatecznie, co ona mu mogła zrobić tymi swoimi sztuczkami?

No i trzeba przyznać, że obraz zniknął, gdy tylko oderwał od niego wzrok, a był piękny, jak żywa ilustracja w książce z bajkami.

— No dobrze — uległ. — Chcę zobaczyć więcej.

Tym razem obraz powiększył się błyskawicznie. Tyle że to nie był ten sam obraz. Teraz wyglądało to tak, jakby Mel obrócił się i patrzył w innym kierunku, w ciemność.

Było mniej małych lśniących sylwetek; zamiast nich odkrył w oddali szereg żółtych punktów poruszających się nieskładnie, ale systematycznie, jak jasne kawałki korka podskakujące na ciemnej wodzie. Obserwował przez chwilę nie rozpoznając ich, a potem stwierdził z dreszczem przyjemności, że jest to inny widok widzianych uprzednio świetlnych kul, ale tym razem, jak by to powiedzieć, widok inno-wymiarowy.

Nagle jedna z kul znalazła się tuż przed nim! Nie kropka ani żółte kółko, ale trzy stopowa kula ognia, która sycząc i trzaskając leciała na niego z ciemności!

Krzycząc z przerażenia, Mel poderwał się z fotela, a kula ognia zniknęła.

Po omacku poszukał lampy. Panna Zielona z furią piszczała coś do niego ze stołu.

Zapalił światło.

Była wściekła. Rzucała się po stole, bijąc powietrze skrzydłami, wymachiwała rękami nad głową i potrząsała maleńkimi piąstkami. Mel cofnął się przezornie.

— Spokojnie! — ostrzegł ją. Gdyby zaczęła znów miotać te elektryczne iskry, mógł jednym skokiem sięgnąć z kuchni łapkę na muchy.

Chyba pomyślała to samo, bo nagle się uspokoiła, złożyła skrzydła razem i zwinęła je z trzaskiem. To było jak u kota kładącego z powrotem zjeżone futro. Rozległo się gwiżdżące pytanie ze strony królowej, a potem nerwowa elfia konwersacja.

Trochę trzęsącą się ręką Mel nalał sobie drinka i udając, że nie zwraca uwagi na zamieszanie u swoich gości, próbował zrozumieć, co się stało.

Przypuśćmy – pomyślał z lekkim poczuciem winy, siedząc na kanapie w bezpiecznej odległości od stołu – przypuśćmy, że oni potrzebują jego pomocy. Sugerował to sposób, w jaki jeden z tych ratunkowych obiektów wydawał się zbliżać do niego. Czy odmowa współdziałania z jego strony była usprawiedliwiona? Kule poruszające się w tej bezkierunkowej ciemności mogły reagować na jego skoncentrowaną świadomość ich obecności jak na sygnały radiowe z ludzkiej przestrzeni. Czym można było tłumaczyć złość Panny Zielonej na nagłe zerwanie kontaktu.

Ale pojawiła się zaraz druga myśl i poczucie winy zniknęło w napływie trwożnego oburzenia.

Bo przypuśćmy, pomyślał, że gdyby nie zerwał kontaktu, to ta trzy-stopowa kula ognia zmaterializowałaby się wprost w jego pokoju.

Zobaczył, że Panna Zielona przygląda mu się ze stołu z zastanowieniem i raczej chytrze. Wydawała się teraz dość spokojna; na jej drobnej twarzy widniał nawet lekki uśmiech. Ten uśmiech zdawał się potwierdzać jego podejrzenia.

Mel odstawił szklankę i wstał.

— Panno Zielona — powiedział spokojnie, ostrożnie dobierając słowa — przykro mi, że sprawiam ci zawód, ale nie mam zamiaru być przedmiotem jakichkolwiek dalszych twoich eksperymentów. Przynajmniej dopóki się nad tym nie zastanowię.

Skinęła lekko głową, jakby uznawała jego decyzję. Ale uśmiech pozostał; a właściwie to Panna Zielona zaczęła wyglądać na zadowoloną z siebie. Mel przyjrzał się jej z niepokojem. Mogła mieć jakieś plany w stosunku do niego, ale wiedział, jak temu zapobiec.

Zanim zgasił światło i poszedł spać, metodycznie i nieco ponuro przełknął jeszcze cztery porcje brandy. Przy takiej ilości nie będzie miało znaczenia, co Panna Zielona spróbuje, bo on i tak nie będzie zdolny, by się poddać jej sugestiom, dopóki się rano nie obudzi.


W rzeczywistości, gdy się obudził, było południe – a spałby jeszcze dłużej, gdyby ktoś nie zaczął walić w drzwi.

— Mel, obudź się! — usłyszał zachrypnięty głos Marii de Guesgne. — Słyszę, jak chrapiesz!

Usiadł, wciąż nieco pijany i spojrzał na zegar. Jego gości nie było w zasięgu wzroku.

— Mel, obudź się — żądała Maria.

— Chwila — odkrzyknął jej Mel. — Właśnie się obudziłem i jestem nieubrany.

Gdy otworzył drzwi, nie było jej. Zadowolony, miał już je po cichu zamknąć, gdy zawołała z góry:

— To ty, Mel? Chodź tu! Muszę ci coś pokazać.

Zamknął drzwi na klucz i poszedł na górę. Maria oczekiwała go w swoim pokoju. Była w tym osobliwym szale twórczym, a sądząc po wyglądzie pochlapanego farbami pokoju i samej artystki, tym razem był to szał bardziej burzliwy niż zazwyczaj. Pół tuzina sporych płócien schło porozstawiane na gazetach pod ścianą. Były poodwracane tyłem, by wywołać u Mela większe wrażenie, gdy zobaczy je po raz pierwszy.

— Widziałeś kiedy salamandrę? — zapytała Maria, przewidująco rozkładając na stole więcej papieru.

Mel przyznał, że nie. Wolałby mieć najpierw trochę czasu na wypicie kawy. Jego komentarze na tych prywatnych pokazach były zwykle i tak uważane za nieodpowiednie.

— Spójrz na ten! — zaprosiła go triumfalnie Maria, wybierając jedno z płócien i ustawiając gwałtownie przed nim na stole.

Mel westchnął i szarpnął się do tyłu.

— Święty Judo! — wykrztusił słabym głosem.

— Niezły, co? — Tym razem Maria wydawała się być zadowolona z jego reakcji. Odsunęła obraz od siebie i podziwiała. — Jeden z moich najlepszych — stwierdziła.

Był to całkowicie rozpoznawalny portret Panny Zielonej w trzykrotnym, mniej więcej, powiększeniu.


Częstować Mela kawą Marii się nie zdarzało, ale dostał od niej papierosa. Na szczęście nie wezwała go tutaj, żeby komentował coś jeszcze; rozpaplała się, pokazując mu pozostałe obrazy. Mel oglądał i słuchał, wciąż raczej wstrząśnięty. Dopiero po jakimś czasie zdecydował się o coś zapytać.

Dowiedział się, że salamandra jest żywiołakiem ognia. Wyjaśniając to, Maria zerknęła na swój kominek, a Mel zauważył, że prawdopodobnie wieczorem rozpalała w nim ogień, co nie było dla niej wcale niezwykłe nawet w środku lata. Słuchając tej jasnookiej dziwaczki z grzywką paplającej o metafizycznych właściwościach salamander, poczuł narastający w nim jakiś strach. Bo Panna Zielona została sportretowana z rozłożonymi skrzydłami i rękami na tle ogarniających ją języków żółto-białych płomieni...

— Malowałaś z natury? — zapytał z uśmiechem, by wyglądało to na żart. Wskazał palcem na obraz.

Nie patrząc wprost na Marię, zauważył, że słysząc to pytanie, wzdrygnęła się. Przez chwilę przyglądała mu się badawczo, a potem przestała być taka wylewna.

Nie miało to znaczenia, dlatego, że wszystko było już na płótnach. Widziała tyle samo co on i jeszcze więcej. I przedstawiła to zdumiewająco realistycznie. Świat Panny Zielonej widziany cudzymi oczami wciąż był piękny; ale teraz był również przerażający. I było tam to, co Maria mówiła o salamandrach.

— Mario — zapytał Mel — co naprawdę stało się tej nocy?

Spojrzała na niego ponuro.

— Nie wiem, Mel, o czym mówisz.

— Pewnie siedziałaś przy ogniu — zasugerował niedbale — i wtedy...

— O jejku, Mel, ona była taka piękna! Wszystko było takie piękne, wiesz... — opamiętała się zaraz. — Zasnęłam i miałam sen, nic więcej. A co? Dlaczego pytasz?

Zaczynała robić dość nerwowe wrażenie, lecz Mel musiał się dowiedzieć.

— Zastanawiałem się tylko — powiedział — czy one już wyjechały.

— Dlaczego miałyby już wyjechać... Słuchaj, głąbie! Zawołałam cię, bo chciałam, żebyś miał pierwszeństwo... żebyś obejrzał moje obrazy. A teraz idź już. Muszę zadzwonić.

Tknięty nagłym podejrzeniem, Mel zatrzymał się w drzwiach.

— Nie będziesz próbowała ich sprzedać, co?

— Próbowała sprzedać? — Maria roześmiała się chrapliwie. — Mel, powiedzmy to otwarcie, są takie kręgi, w których oryginalny de Guesgne jest ceniony. Kręgi niezupełnie dostępne dla mas... Ta seria — skonkludowała dość prozaicznie — przyniesie mi dwa tysiące dolców, gdy tylko pozwolę spojrzeć na nie kilku odpowiednim osobom.


Robiąc sobie w końcu cały dzbanek kawy, Mel zdecydował, że ten problem – prawda czy nie – to nie jego interes. Zawsze uważał, że Maria żyje za comiesięczny czek otrzymywany z jakiegoś nieznanego źródła w Chicago, jednakże jej sporadyczna twórczość mogła mieć w tym bogaty udział. A jeśli chodzi o sposób, w jaki Panna Zielona dostała się tam, by pozować – to okiennice na górze nie były wcale lepsze niż na dole. A płomieniste tło mogło, oczywiście, pochodzić jedynie z wyobraźni Marii de Guesgne.

Na szafie rozległy się jakieś szmery i ciche głosy. Mel zignorował lekki dreszcz przebiegający mu po plecach. Do tej chwili miał skrytą nadzieję, że gdy spał, Maria zapewniła sygnał kierunkowy dla grupy ratunkowej i jego goście zostali odnalezieni i zabrani do domu.

Ale Panna Zielona przyglądała mu się z górnej krawędzi szafy.

— Cześć, salamandro! — przywitał ją grzecznie. — Miałaś pracowitą noc? Źle, że nie zadziałało.

Jej głowa schowała się. Mel zatrzymał się w pokoju, żeby spojrzeć na deseń ułożony na stole z piasku i kamyków. Wciąż tam był. Dotknąwszy jednej z  nitkowatych linii, stwierdził, że jest twarda i śliska jak lakier. W dziennym świetle wzór wydawał się nie mieć większego znaczenia, ale Mel i tak narzucił na niego obrus, żeby go nie widzieć.

Panna Zielona minęła go i pofrunęła na parapet w sypialni. Obserwował ją, jak staje na palcach przy okiennicy, wyraźnie oglądając niebo. Po chwili zaczęło mu się wydawać śmiesznym to, że pozwala sobie na obsesyjny, przesądny strach przed tym maleńkim i pięknym, jak klejnot, stworzeniem. Bez względu na jej możliwości, to przecież, zarówno ona jak i królowa, próbowały jedynie wrócić do domu. A widząc ich dom, nie mógł ich o to winić.

Poczuł, jak ogarnia go nawrót bajkowej nostalgii wzbudzonej poprzedniego wieczora widokiem tych niesamowicie pięknych miejsc, cudownie tęskne uczucie uświadomienia sobie głosu grających w oddali elfich rogów, delikatnych, podniecających ech błądzących po zwyczajnym niebie nad zatoką Sweetwater. Te uczucia mogły być przywołane z czasów jego dzieciństwa, niemniej były silne i wyraźne.

Przypomniał sobie, jak nudziło go wszystko, zanim się pojawiły...

Cicho poszedł do sypialni i stanął za Panną Zieloną. Intensywnie udawała, że go nie widzi, ale szpiczaste uszy zdolne do śledzenia lotu ćmy w ciemnościach przechyliły się zdecydowanie do tyłu. Otwierał właśnie usta, by powiedzieć: „Panno Zielona, pomogę ci, w czym tylko będę mógł”, gdy uderzyła go ostro całkiem nowa myśl, że biorąc pod uwagę wszystko, co wydarzyło się do tej pory, jest to mocno nieprzemyślana obietnica.

Zastanawiał się, jak taki dziwny impuls mógł się u niego pojawić.

Z nagłym podejrzeniem zaczął sobie przypominać ostatnie kilka minut. Najpierw podjął mocną decyzję, że nie pozwoli swoim gościom wciągnąć się w ich plany bardziej, niż by to mogło stworzyć jakiekolwiek zagrożenie dla jego zdrowia, o ile w ogóle... po czym jego decyzja się zmieniła, krok po kroku, myśl po myśli, w głupią chęć pozwolenia im, by zrobiły z nim dokładnie to, co chcą!

Panna Zielona, wciąż złośliwie udająca, że obserwuje niebo, pozwoliła mu tak myśleć, dopóki nie stało się całkiem jasne, co zrobiła i jak to zrobiła. A gdy Mel prychnął ze złością na tę ostatnią manipulację jego wolną wolą, odwróciła się i roześmiała.


W pewien sposób oczyściło to atmosferę. Naciski ustały. Maria okazała się dużo bardziej podatnym obiektem niż Mel; ratownicy dostali namiar i przybywają. W międzyczasie wszyscy mogą się zrelaksować.

Upewniając się w tym, Mel nie mógł się powstrzymać przed poczuciem ulgi. Niemniej teraz, gdy wyjazd stał się już pewny, uświadomił sobie, że czuje w pewnym stopniu spóźniony żal.

Wyglądało na to, że Panna Zielona nie zna dokładnego terminu; po prostu od razu zaczęła wyglądać ich przybycia.

Gdzie oni mają się pokazać? Machnęła rękami w bezsilnym błagalnym geście w kierunku dziedzińca i nieba. Tu, tam... gdzieś w tej stronie.

To będzie ognista kula? Na to pytanie wskazała przeciwną ścianę dziedzińca, gdzie ochoczo sformował się obraz czegoś takiego, prześlizgnął się kilka stóp po ścianie i rozpłynął. Melowi zaczynał się już podobać ten nowy łatwy sposób komunikacji, gdy usłyszał Marię schodzącą na dół i otwierającą drzwi na drugie podwórko. Słychać było rozmowę i tupot nóg kilku osób kierujących się do jej mieszkania, a potem z powrotem na dół.

Ostrzegłszy Pannę Zieloną, wyjrzał przez okiennicę w pokoju. Na podwórku stał niewielki samochód dostawczy, a Maria doglądała ostrożnego ładowania swoich obrazów do samochodu. Wyraźnie nie miała zamiaru pozwolić im wyschnąć przed wystawieniem na sprzedaż.

Samochód odjechał z Marią i jej obrazami, a Mel odkrył, że Panna Zielona również szpieguje na własną rękę z górnej krawędzi okiennicy. W dobrej przyjaźni obecnie, uśmiechnęli się do siebie i dalej pełnili straż w oknie sypialni.

Około piątej po południu dołączyła do nich królowa. Tego czy była ranna w wypadku, czy tylko osłabiona porodem, Mel nie mógł stwierdzić, ale Panna Zielona, bez wyraźnego wysiłku, przeniosła ją z szafy na dół, a potem wróciła po zrobiony z ciasno splecionych patyczków okrągły koszyk zawierający bliźnięta.

Była to po mistrzowsku zaprojektowana konstrukcja z pojedynczym otworem o średnicy ołówka i grubo wyłożona. Melowi błysnęła myśl, że chciałby coś takiego na pamiątkę, ale się nie zdecydował tego powiedzieć. Podniósł ostrożnie koszyk do ucha i usłyszał ledwo dosłyszalne gaworzenie z wewnątrz. Jego wyraz twarzy wydawał się wywoływać spore rozbawienie u Panny Zielonej.

Koniec końców było to jak cierpliwe oczekiwanie w gronie sympatycznych znajomych na przyjazd spóźniającego się pociągu. Nagle, około siódmej, gdy w pokoju zrobiło się już ciemno, zadzwonił raptownie telefon, przywracając Mela do świata istot ludzkich.

Podniósł słuchawkę.

— Cześć, głąbie! — powiedziała Maria de Guesgne głosem, który przez chwilę wydawał się potężny i głuchy.

Mel zapytał przyjaźnie, czy udało jej się sprzedać obrazy. To była pierwsza rzecz, jaka mu przyszła na myśl.

— Jasne, że je sprzedałam! — powiedziała Maria. Mógłby się teraz założyć, że jest całkiem pijana. — Mam dla ciebie wiadomość — dodała.

— Od kogo?

— Może ode mnie, ha ha! — oparła Maria. Milczała przez chwilę, mrucząc coś chyba do siebie, po czym dokończyła nagle: — Słuchasz, głąbie?

Mel odpowiedział tępo, że tak. Gdyby odłożył słuchawkę, zadzwoniłaby ponownie.

— Dobrze — powiedziała wyraźnie Maria. — To jest wiadomość: „Wróżki nie tolerują zdrady swoich sekretów.” Rozumiesz ostrzeżenie? Pa.

Odwiesiła słuchawkę zanim zdążył coś powiedzieć.

Jej wtargnięcie było z rodzaju denerwujących. Mel stał jakiś czas w ciemności, próbując odzyskać nastrój zepsuty przez Marię i stwierdził, że zupełnie mu się to nie udaje. Uświadomił sobie, że cały czas, jak drobna zadra, wszystkiemu, co robił od momentu, gdy po raz pierwszy zajrzał do tego domku dla ptaków i zobaczył w nim coś nieprawdopodobnego, towarzyszył jakiś śladowy niepokój. Cały czas ten strach ukrywał, nawet teraz nie chciał się do niego przyznać, ale on tam był.

Mógł, oczywiście, całkiem po prostu wyjść z pokoju, a potem z mieszkania i wyjechać gdzieś na tydzień. Nie musiał nawet wracać. A ściślej mówiąc, to było coś, co powinno się raczej wydarzyć komuś takiemu, jak Maria de Guesgne, a nie jemu. Dla niego rozsądnym ruchem w takiej sytuacji byłby spokojny powrót do świata realistycznej normalności, który porzucił kilka dni temu. To było proste fizyczne działanie. Drzwi były tam...

A potem Mel spojrzał na swoich gości i od razu zmienił decyzję. One były z pewnością równie rzeczywiste, jak jakiekolwiek widziane przez niego żyjące stworzenia i czuł, że nie było zbyt wielu ludzkich istot, które zachowałyby się równie dobrze, jak Panna Zielona, w obliczu jakiegokolwiek porównywalnego niebezpieczeństwa. Jego podświadome obawy oznaczały jedynie, że natknął się w świecie na coś nowego i nieprzewidywalnego, co w nadchodzących latach stanie się coraz bardziej zwyczajne. Zrozumiał, że przywykłszy do tego, że świat to zwyczajne miejsce, można poczuć się zaskoczonym odkryciem niepasującym do tych wyobrażeń i trochę oszołomiony, zdał sobie sprawę, że nie jest wcale złą rzeczą zostać tak zaskoczony. Może cię to wystarczająco pobudzić, byś zaczął znów żyć na całego.

Zdjął słuchawkę telefonu i położył ją na podłodze, żeby już nikt więcej im nie przeszkadzał. Wiedział, że jeśli teraz ucieknie i nie zobaczy, jak się ta przygoda skończyła, to nigdy nie przestanie żałować.

Poszedł do sypialni i przyciągnął fotel z powrotem do okna. Ciemna sylwetka Panny Zielonej odwróciła się i zabrzmiało kilka tonów fletu w jego kierunku. Od razu zrozumiał, że się martwi.

— Co się stało?

Wskazała palcem.

Chmury!

Niebo było wciąż pełne pastelowych kolorów zachodu. Tu i tam były plamy czarnych chmur, wyglądających niepokaźnie, jak postrzępione wrony płynące po jasnym niebie.

— Deszcz — pojawiła się myśl. — Zimny deszcz, zabójczy! Kolejna burza!

Mel przyjrzał się dokładniej niebu. Mogła mieć rację.

— Wasi przyjaciele powinni tu dotrzeć wcześniej — zapewnił, patrząc z przekonaniem.

Uśmiechnęły się z wdzięcznością do niego. Nie potrafił wymyślić nic, co mogłoby pomóc. Wyglądało na to, że królowej jest wygodnie na ręczniku, który położył na parapecie, a Panna Zielona sprawiała, jak zwykle, wrażenie czujnej, przygotowanej na wszystko co się może wydarzyć. Zastanawiał się, czy nie poprosić ją, by pozwoliła mu zobaczyć, gdzie są kule, i natychmiast w głowie pojawiła się wyraźna myśl: „Zobacz sam!”

Nigdy wcześniej się to Melowi nie przydarzyło. Usiadł wygodniej w fotelu i spojrzał przez okno.

Cztery czy pięć ognistych wizualizacji miotało się w górze w tę i we w tę, znikało, pojawiało się i znów znikało...

Mel przestał się za nimi rozglądać i niebo stało się puste.

— Są bliżej? — zapytał głośno, raczej zadowolony z siebie. To było łatwe.

Panna Zielona skinęła głową na ludzką modłę i coś pisnęła w odpowiedzi. Bliżej, ale...

Zrozumiał, że nie może stąd ocenić, jak blisko i w tym problem... niezupełnie przetłumaczalny problem, coś jakby oni w swoim wymiarze przedzierali się przez rozchodzące się deformacje burzy, która na Ziemi jeszcze się nie zebrała.

Znów spojrzał w niebo, tym razem z większym niepokojem. Czarne chmury nie wydawały się rozrastać.


Nieco później Mel przebudził się, co go trochę zdziwiło, gdyż wydawało mu się, że nie zasnął. Natychmiast zorientował się, że spał dość długo, wiele godzin. Był szary, niewyraźny brzask wczesnego rana i miał wrażenie, że przebudziły go jakieś okrzyki złości. Niemniej w tej chwili cisza była zupełna.

Odpowiedź Panny Zielonej natychmiast pojawiła się w jego głowie. Burza spowodowała opóźnienie... ale wielka kula jest już bardzo blisko!

Dziwna przerwa trwała. Mel miał poczucie braku pewności. I naraz, bardzo szybko i słabo przemknęła myśl, której być może by nie zauważył, gdyby ta przerwa nie wzbudziła jego uwagi, pojawiła się i zniknęła na granicy jego świadomości:

„Bądź ostrożny! Bądź bardzo ostrożny!”

Panna Zielona odwróciła się do okna. Obok niej zobaczył teraz królową siedzącą tak, jakby spała, z jedną ręką na koszyku z patyczków i z głową opartą na ramieniu. Zanim zdołał sformułować w myśli frapujące go pytanie, z zewnątrz, z dziedzińca dotarła do niego seria rozdzierających miauknięć. Poruszyło go to tylko w pierwszej chwili, gdyż był to raczej znajomy hałas. Szary kot nie tolerował obcych kotów na swoim terenie i przynajmniej raz na miesiąc odkrywał i eksmitował jakiegoś z tym samym brakiem powściągliwości, co teraz. To ten odstraszający wrzask, który zwykle poprzedzał bijatykę, musiał go obudzić.

Samo starcie nastąpiło niemal natychmiast. Słychać było odgłosy pogoni kończące się za garażem, a gdy wstał, zobaczył szarą sylwetkę zwycięzcy wślizgującą się na dziedziniec. Kot zatrzymał się pod nim i chyba zadarł głowę do góry. Przez chwilę czuł, że w tej wietrznej, szarzejącej nocy patrzy na nich oboje, na niego i Pannę Zieloną – mały, ale bardzo sprawny tygrys. Nagle kot cicho, ale groźnie miauknął i zniknął z pola widzenia. Była jasne, że nie zapomniał o poprzednim spotkaniu z Panną Zieloną.

Mel spojrzał na nią.

— Dlaczego mam być ostrożny?

Znów chwila oczekiwania, a potem coś, co trudno uznać za odpowiedź na jego pytanie. Królowa jest słaba, przekazała mu Panna Zielona, może będzie musiał pomóc.

Mel wciąż się nad tym zastanawiał, zastanawiał się również, czy to naprawdę było coś w rodzaju ostrzeżenia, gdy nagle jakiś drżący blask oświetlił pokój od tyłu!

Przez chwilę myślał, że ognista kula znalazła się wewnątrz budynku. Ale światło wpadało przez okno pokoju z drugiej strony; jego źródło było na tamtym dziedzińcu, poza polem widzenia. Rozległ się trzask, syczenie i światło zbladło.

Panna Zielona rzuciła się ku niemu. Mel odruchowo wyciągnął rękę i poczuł, że mu wciska koszyk. Niemal natychmiast chwyciła królową i wyszła za okno.

I wtedy z dołu, bezgłośnie straszliwym skokiem zaatakował kot; długi cień przewinął się w powietrzu i wszyscy razem zniknęli.

Mel wybiegł na dziedziniec rozglądając się dziko. W rozlewającej się szarości nic się nie ruszało, nie było żadnych dźwięków. Powiew chłodnego, wilgotnego wiatru uderzył go w twarz i ucichł. Gdyby nie zabawkowy koszyk z patyczków w ręku, czułby się jak wybudzony z jałowego snu.

Wtem w powietrzu rozniósł się ostry szum i zza szczytu budynku, jak wielki drżący księżyc, wypłynął upiorny krąg światła. Mel znów odruchowo wyciągnął rękę z koszykiem i poczuł, jak ktoś mu go wyrywa. Zapewne Panna Zielona, ale postać pojawiła się i znikła tak szybko, że nie mógł być tego pewien.

Światło rozbłysło mocniej, twardą nieznośną bielą, i Mel pośpiesznie, z sercem bijącym jak młot z podniecenia i niepokoju, wycofał się do garażu. Z drugiego podwórka zaczęły dochodzić głosy, gdzieś trzasnęło okno. Nie wiedział, co się dzieje, ale już nie potrzebował ostrzeżeń Panny Zielonej. Czuł zniewalającą potrzebę ukrycia się do czasu, dopóki pozaziemski gość nie odleci.

I wtedy, kicając jak królik, zza pudła leżącego na środku podwórka wyszedł szary kot i zaczął skradać się w kierunku garażu. Mel obserwował go z jakimś niemym przerażeniem, częściowo dlatego, że zwierzę mogło ściągnąć na niego niepożądaną uwagę, a częściowo dlatego, że w tym momencie wydało mu się, iż wie dokładnie, co się teraz wydarzy.

Kot był nie dalej niż jakieś dwadzieścia stóp od Mela, gdy z góry uderzyła błyskawica białego ognia. Zwierzę skoczyło w bok, zapłonęło i zdechło. Towarzyszył temu dźwięk bardzo przypominający strzał. Dziedziniec stał się natychmiast znowu ciemny.

Mel nie ruszał się z miejsca. Przez jakieś pół minuty trząsł się za bardzo, by opuścić swe schronienie. A potem już był pewien. To jeszcze nie koniec.

W wilgotnym, ciemnym powietrzu zaczęły się formować obrazy – delikatne, niestabilne kontury prześlizgiwały się po dziedzińcu, zmieniając się w trakcie ruchu. Z szarości wyłaniały się i znikały bajkowe zamki. Na skraju pola widzenia ukazywały się inne kształty, piękniejsze niż ludzkie...

Pomrukując do siebie coś pomiędzy przerażeniem i zachwytem, Mel zamknął oczy najmocniej, jak mógł, co przez chwilę pomagało. Ale potem wrażenie zaczęło przesączać się do mózgu. Goście wciąż byli blisko, zawieszeni w swojej monstrualnej kuli ognia, gdzieś na wietrznym niebie, poza granicami ludzkiego widzenia. Przemawiali do niego na swój sposób.

Czego oni chcą, Mel sformułował w myśli pytanie, i natychmiast pojawiła się odpowiedź. Stołu w jego pokoju i kompozycji, którą Panna Zielona ułożyła z zeszklonego piasku i kamyków. Deseń obecnie znów świecił pod nakryciem z obrusa. Miał iść i na niego spojrzeć.

— Nie! — odparł głośno. To wszystko było teraz zbyt przerażające.

Idź spójrz na deseń... Idź i spójrz?

Obraz rozbłysnął wokół niego z bezgłośną dziką kwitnącą pięknością, migocząc deszczem kolorów, fontanną topniejących, zmieniających się form. Ogarnęło go poczucie szczęścia. Zanurzał się w cieple życzliwości, wdzięczności i miłości...

Zacinający deszcz dotknął zimnem jego policzków... a Mel ocknął się na zewnątrz, zmierzając jak w pijanym widzie ku drzwiom mieszkania. I wtedy w jego umyśle pojawił się na chwilę obraz Panny Zielonej.

Wydało mu się, że stoi przed nim bez ruchu, wysoka jak on, jej dziwne skrzydła na pół rozpostarte, złote nieludzkie oczy spoglądają z zimną złośliwością i pogardą na coś poza nim, obserwując to z determinacją czyniącą z jej doskonale ukształtowanej zielonej twarzy maskę śmierci!

W tym momencie Mel zrozumiał jej cel tak jasno, jakby mu to wprost powiedziała. Chwilę potem obraz zniknął ze straszliwą nagłością. Jak gdyby ktoś zbyt późno starał się wytrzeć mu go również z pamięci. Wiedział jednak, że gdzieś, w jakiś sposób widział ją taką, jaką właśnie była teraz. I wiedział, co obserwowała. Obserwowała jego, Mela Armstronga, w innym wymiarze, słaniającego się ślepo na środku dziedzińca.

Nie został tam. Wrócił do garażu i drżąc, oparł się o ścianę. Ona... oni... wcale nie próbowali okazać mu wdzięczności, ani jakoś go nagrodzić. Chcieli po prostu, zanim odlecą, zlikwidować istotę ludzką, która dowiedziała się o nich zbyt wiele i którą wykorzystali. Stół i deseń na nim były jakiegoś rodzaju pułapką! Nie mógł tylko zrozumieć, dlaczego po prostu nie zniżyli się tą swoją ognistą kulą i nie zabili go jak kota.

Wciąż zalewali go swoimi obrazami, ale teraz już wiedział, jak się temu oprzeć. Patrzył przez garażowe okno na pokryte błyskawicami niebo... patrzył i słuchał, a jego zmysły wypełniały się ziemskimi obrazami i dźwiękami.

I od razu znalazł sojusznika, na którego nie liczył. Rzeczywiście nie uświadamiał sobie dotychczas, że słychać świst wiatru, że tu i tam, jak spadające z drzew liście, szumią krople deszczu. Nie słyszał nawet huku piorunów mieszającego się z nieustającym rykiem przyboju.

Nie mogli tu pozostawać zbyt długo. Burza była gotowa rozszaleć się lada moment. Woleli uniknąć ryzyka wchodzenia w ziemski wymiar po to tylko, by zapolować na niego. A on nie chciał wejść do ich pułapki.

Deszcz stał się głośniejszy i bliższy. Oddech Mela uspokoił się nieco i poczuł chłód na spoconej skórze. Gdy tylko odrywał wzrok i myśli od widoku burzy, natychmiast pojawiały się delikatne wibrujące nieziemskie obrazki. Mógł jednak trzymać je na dystans, koncentrując wzrok na tym, co się naprawdę dzieje. Musiał przeczekać...

Nagle deszcz lunął z całą siłą i dotarło do niego, że już ich nie ma.


Przez kilka sekund pozostawał tam, gdzie był, osłabły z ulgi. Przez dźwięki burzy przebijały się ludzkie głosy dochodzące z drugiego podwórka i sąsiednich domów. Końcowy łoskot musiał wszystkich obudzić... i ktoś musiał zobaczyć tę wielką kulę ognia, gdy się tylko pojawiła.

Będzie rano trochę ciekawych plotek!

Co wcale nie interesowało Mela. Upojony słodkim przeświadczeniem, że jest wciąż żywy i bezpieczny, uświadomił sobie całkiem nieoczekiwane uczucie, którym, co dziwne, był krótki, lecz ostry wybuch gniewu na zdradę Panny Zielonej. No cóż, chyba się musiał zakochać w tej pozaziemskiej jadowitej żmii o ludzkich kształtach! Dręcząc się tą osobliwą myślą, doszedł nagle do wniosku, że jej końcowe zachowanie można było również interpretować zupełnie inaczej.

Mogła przecież całkiem rozmyślnie przesłać mu do głowy ten swój wyraźnie jednoznaczny wizerunek, by powstrzymać go przed wejściem w pułapkę zastawioną na niego przez innych. Może od początku chciała go ocalić, a może jedynie złagodniała na koniec. Tego już teraz nigdy się nie dowie, niemniej wolał wierzyć, że Panna Zielona miała dobre zamiary.

Przechodząc w ulewnym deszczu obok czerniejącego tłumoka, który jeszcze niedawno był kotem, zawahał się przez chwilę, ale nie mógł się zmusić, by go podnieść i usunąć. Jeśli go znajdzie ktoś inny, będzie następna plotka, ale to już nie jego sprawa. Każdy wiedział, że pioruny są dziwnie nieobliczalne. Na ile to leżało w jego zainteresowaniu, sprawa się zakończyła.

Otworzył drzwi budynku i zajrzał.

Drzwi jego mieszkania stały otworem, a pokój za nimi był ciemny, tak jak go zostawił. Ale dalej, na schodach i na górze, w mieszkaniu Marii, spokojnie paliło się światło.

Musiała wrócić w nocy, gdy spał, prawdopodobnie pijana jak puszczyk. Zamieszanie na dole nie było w stanie jej obudzić. Ale mogło tego dokonać coś innego. Prowadzona przez wirujące, piękne nieziemskie obrazy, zeszła na dół w poszukiwaniu wzoru, który powiedzie ją wprost ku obiecanej rozkoszy!

Mel nie musiał zapalać światła. Jasne, pioruny robiły dziwnie nieobliczalne rzeczy i z tego miejsca, gdzie stał, mógł po zapachu domyślić się wszystkiego. Nie zmarnowali tego końcowego strzału.

Ciekawe, że w momencie, gdy wciąż zwlekał z zobaczeniem tego, co zaraz powinien zobaczyć, jego umysł opanowało głębokie przeświadczenie, iż wie, jak musiał wyglądać w ich oczach.

Głupi tubylec, ledwo nadający się do przyuczenia i poinstruowania na tyle, żeby stać się użytecznym sługą. Poza tym wcale się nim, po prostu, nie zainteresowali.

To Maria ich martwiła. Wrażenia mentalne, które przechwycił na dziedzińcu, były skierowane do niej. Zadaniem Panny Zielonej było powstrzymać go ostatecznie od uruchomienia pułapki przeznaczonej dla kogoś innego.

Dla Marii, która mogła zagrozić ich ewakuacji.

Przekład: Ireneusz Dybczyński

Ilustracja: Wood


Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)