home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

W całości mrowisko wydaje się kipieć od inteligencji, ale z bliska widać, że to jedynie głęboka specjalizacja jednostek i kolosalna redundancja. Czy ludzkość oglądana z tej samej perspektywy, nie robi tego samego wrażenia? Opowiadanie było zamieszczone w magazynie „If Worlds of Science Fiction” w maju 1953 r.


Mark Clifton

„Raport Kenziego”
(The Kenzie report)


Ten Kenzie MacKenzie, to był dopiero szalony naukowiec. Gdy szedł ulicą z rozwianą grzywą w kolorze piasku, krokiem posuwistym, jakby stawy mu się całkiem rozluzowały, wlepiając mętnie niebieskie oczęta w jakąś nieokreśloną dal, można by pomyśleć, że się rozmarzył, wspominając swoją dziewczynę na wczorajszej randce. Nigdy by wam do głowy wtedy nie przyszło, że myśli o... mrówkach.

Oczywiście, w naszym instytucie wszyscy o tym wiedzieliśmy, gdyż Kenzie nie był specjalnie trudny w kontaktach. Właściwie, to zawsze mogłeś na niego liczyć, iż wyciągnie cię z technicznej zapaści. Wiele mu więc wybaczaliśmy z uwagi na pewną sympatię, a może nawet niewielką dumę. Mogliśmy o nim bezpiecznie opowiadać, podczas gdy inne tematy były surowo zakazane ze względu na reguły bezpieczeństwa.

Szef naszego wydziału o tym wiedział, niemniej Kenzie rozwiązał sporo całkiem zawiłych problemów elektronicznych. Szef nigdy nie był specjalnie skrupulatny w przyznawaniu korzyści tym, co na nie zasłużyli. Widać było jednak, że uważa zatrudnianie Kenziego za bardzo opłacalne.Ten mały rudzielec z Płac mówił, że Szef wyciąga z tego całkiem spore bonusy finansowe.

W Kadrach prawdopodobnie o tym nie wiedzieli. W zagrzebanych głęboko w aktach papierach Kenziego nic na ten temat nie było; może dlatego, że jedyne pytanie, jakiego nigdy nam nie zadawali, to: „Co sądzisz na temat mrówek?”

Było w labie niepisane prawo, że nie wolno wspominać o owadach ani nawet o papierosach przemycanych przez drobnych przemytników wędrujących pieszo przez granicę. Myślę, że dlatego nikt nie uprzedził tego nowego, Roberta Pringle'a. Facet pracował od kilku tygodni i zdążył już udowodnić, że ma nabitą rękę. Zdolny technicznie, dobry pracownik. Uważaliśmy, że mając go, mamy szczęście.

Tego szczególnego ranka Pringle przypadkiem pracował przy stole obok Kenziego. Przy jego zdolnościach technicznych, jak zresztą wszyscy u nas, mógł naturalnie myśleć o więcej niż jednej sprawie na raz. Chyba naprawdę był zaskoczony naszą reakcją na jego słowa, gdy oznajmił wszem i wobec.

— Słuchajcie — krzyknął — na moich różach pojawiły się jakieś zielone robaki. Co z tym robicie?

Nagła cisza spowodowała, że oderwał wzrok od swojej pracy i nie mógł nie zauważyć, że wszyscy zamarli, zacisnąwszy zęby. Wpatrywaliśmy się w Kenziego, który strząsnął lut ze swojej lutownicy i wycelował jej koniec w Pringle'a.

— To są mszyce, Pringle — stwierdził głębokim, robiącym wrażenie głosem. — Jeśli przyjrzysz im się bliżej, zobaczysz pomiędzy nimi mrówki. Mszyce dla mrówek są tym, czym są krowy mleczne dla ludzi. Te mrówki są pasterzami mszyc, starannie się nimi opiekują i doją stado.

— No i zaczyna się — jęknął jeden z kolegów po drugiej stronie labu.

— Mrówki to wysoko inteligentna forma życia — ciągnął Kenzie. — Wytłumaczyłbym ci to dokładnie, ale jestem właśnie w trakcie eksperymentu.

— I Bogu dzięki — mruknął ktoś inny.

— Wystarczy powiedzieć ---- Kenzie zignorował uwagę — że ludzie zrobiliby dobrą rzecz, gdyby spróbowali się z nimi porozumieć.

W drzwiach swego małego biura na końcu pracowni ukazał się Szef. Spojrzał na nas cierpliwie i ze zrozumieniem.

— Przekaż mu więc swój sylogizm, Kenzie — powiedział spokojnie — żebyśmy mogli powrócić do pracy.

— Rozważ sobie taką rzecz, Pringle — oznajmił Kenzie i machnął lutownicą w powietrzu.

— Po pierwsze: Człowiek pragnie się skontaktować z inteligentnymi istotami z innych planet czy gwiazd.

— Po drugie: Wiemy z obserwacji, że mrówki komunikują się między sobą.

— Ergo: Zanim sięgniemy tak daleko, żeby się skontaktować z inteligencją pozaziemską, czy nie lepiej byłoby poświęcić czas rozwiązując znacznie prostszy problem komunikacji, a mianowicie: skontaktować się z mrówkami? Jak możemy oczekiwać rozwiązania problemu komunikacji z prawdziwymi obcymi istotami z gwiazd, skoro nie potrafimy nawiązać kontaktu z inteligentnymi istotami tuż u naszych stóp?

Przez całe pomieszczenie przeleciało westchnienie ulgi. Wiedzieliśmy, że sylogizm to już posumowanie dyskusji, nokaut. Facet załatwił to krótko tym razem. Zwykle był gotów przez godzinę przedstawiać fakty i wyliczenia na temat mrówczych budowli, mostów i tym podobnych rzeczy.

Wpatrywaliśmy się wszyscy w Pringle'a, by zobaczyć jego zakłopotany i nieśmiały uśmiech. Tak zwykle reagowali obcy, słysząc po raz pierwszy sylogizm Kenziego. Przeraziliśmy się, widząc zamiast tego błyszczące oczy. Usłyszeliśmy, jak odpowiada z entuzjazmem.

— Tak właśnie zawsze o tym myślałem, Kenzie. Miło spotkać kogoś, kto nie boi się myśleć.

— O, nie! — jęknęliśmy chórem.

— Tyle że... — powiedział z wahaniem Pringle, a nasze nadzieje znów się ożywiły — tyle że ja bym brał bardziej pod uwagę gatunek termitów.

Nasze nadzieje upadły i roztrzaskały się. Usłyszeliśmy jęk Szefa i zobaczyliśmy, jak odwraca się i niemal biegiem umyka do biura.

— Teraz dwóch — mamrotał do siebie w kółko. — Teraz dwóch. Strata czasu. Czysta strata czasu. — Usiadł ciężko za biurkiem i ukrył głowę w dłoniach. Kenzie również go obserwował, jakby zastanawiając się, co wstąpiło w Szefa. A potem odwrócił się do Pringle'a.

— Mrówki! — oznajmił z determinacją.

— Termity! — odparł z uporem Pringle. Kenzie przyglądał mu się przez jakąś minutę, po czym twarz mu się rozjaśniła.

— A czemu nie te i te? — zapytał, jak ktoś, kto chce być ponad tym wszystkim.

— Jasne, czemu nie? — Pringle również ustąpił o krok. A potem, jakby nie chcąc być gorszy we wspaniałomyślności, dodał: — Najpierw mrówki, a potem termity.

I uroczyście podali sobie dłonie. Powrócili do pracy, a wokół zapanował nastrój porozumienia i zgody, w tej części pomieszczenia tak gęsty, że można było go poczuć.

— Mam nadzieję, że jako miłośnicy owadów będziecie się razem czuli dobrze — mruknął w kierunku ich pleców specjalista od sieci. Reszta również powróciła do swoich zajęć i problemów. Cały czas jednak pracowaliśmy tak, jakby lada moment miało nastąpić trzęsienie ziemi. Nasze ręce były pozbawione pewności, wzrok rozbiegany, oddechy wstrzymywane. O dziwo, wszyscy zgadzaliśmy się z Szefem. Było ich teraz dwóch.

Dni mijały, ale oni nic więcej nie mówili. Teraz jeszcze bardziej przestrzegaliśmy tabu dotyczącego owadów. Nie wymawialiśmy słów takich jak drzewo czy drewno, a nawet nie używaliśmy trybu warunkowego. Would wymawiało się przecież tak samo jak wood. A wood – drewno – mogło się kojarzyć z termitami.

Widać było, że Szef rozważa korzyści wynikające z zatrudniania ich w zestawieniu z ryzykiem wzbudzania w pracowni nastroju nieustannej nerwowości. Jak się spodziewaliśmy, chciwość zwyciężyła. Wiedzieliśmy, że nie zaryzykuje utraty prestiżu i ekstra bonusów, jakie miał z pracy Kenziego. Wiedział też, że musi zabiegać o te przyszłe odkrycia, gdyż nasz zarząd miał krótką pamięć, jeśli chodzi o byłe zasługi.

Pozwolił nawet Kenziemu wziąć Pringle'a na osobistego technika. Były z tego dwie korzyści. Odizolowało to obu od pozostałych. I Kenzie był zadowolony.

Na korzyść chłopaków powiedziałbym, że z początku poświęcali większość swojego czasu problemom firmy. Ale stopniowo na końcu stołu Kenziego zaczęło nabierać kształtu jakieś urządzenie. Pracowali nad tym obaj, gdy nie było akurat pilnych, gorączkowych problemów typu „koniecznie na wczoraj”, które miały pierwszeństwo. Nikt z nas nie miał pojęcia, do czego ten mechanizm ma służyć.

Wiedzieliśmy, że jeżeli my nie możemy tego odgadnąć, to Szef też nie może. Widać było, jak niemal zaciera ręce z radości, myśląc o ekstra bonusie, jaki może mieć z tego nowego urządzenia.

Oczywiście, jeśli chodzi o elektronikę, Szef nie był kompletnym ignorantem. Ale od kiedy skończył studia, minęło dużo czasu, a po zbyt wielu latach pracy jako administrator, jego wiedza stała się mglista. Poszła plotka, że gdy wszyscy pójdą do domu, Szef godzinami wystaje przy stole Kenziego.

Według naszych domysłów, wykombinował sobie, że powinien coś wiedzieć o tym urządzeniu, gdy zabierze je do Kamieniojada i rzuci na stół jako swoje najnowsze osiągnięcie. Domyślaliśmy się również, że jeśli my nie potrafiliśmy rozgryźć tego urządzenia, nasz Szef musi mieć z tym potworny problem.

Rzecz miała, oczywiście, coś wspólnego z nadawaniem i odbiorem mikrofal. Był tam zwykły kondensor wysokiej częstotliwości, lampy magnetronowe, puszki strojeniowe. Wszystko własność firmy. Nikt z nas nigdy się nie martwił o koszty. To był problem Szefa.

On się zresztą również zbytnio tym nie przejmował, jeśli nie liczyć pory rozliczeń budżetowych. Wówczas pojawiały się dokuczliwe narzekania z głównego biura na temat naszych zapotrzebowań. Kamieniojad co roku groził, że nas powyrzuca, jeśli nie obniżymy kosztów, ale po paru tygodniach zwykle o tym zapominał.

Kłopot w tym, że ostatnio Szef stał się drażliwy, jeśli chodzi o koszty, co było znakiem, że zbliża się doroczna batalia budżetowa. Ciekawe, że nie rzekł Kenziemu ani słowa na temat jego urządzenia.

*

Zdarzyło się przypadkiem, że pewnego wieczora pracowałem dłużej za specjalnym zezwoleniem. Mój stół jest w skrzydle, za zakrętem pracowni i myślę, że Szef zapomniał, że tam jestem. Byłem więc świadkiem pięknej sceny.

Miał on zwyczaj pozostawania do późna, tak że mógł stać i studiować ustrojstwo Kenziego. Chociaż nigdy go nie dotykał. Wiedział, że nie powinien tego robić; wszyscy wiedzieliśmy, jak nieprzyjemny bywa Kenzie, gdy ktoś dotyka jego rzeczy.

Tego wieczoru, gdy Kamieniojad, nasz Dyrektor Generalny, oprowadzał po firmie jakieś ważne osobistości, Szef również tam stał. Weszli do labu przez główne wejście udekorowani tymi wszystkimi świecącymi jajkami sadzonymi i owocowymi sałatkami na swoich opiętych mundurach. Był też z nimi także jakiś niewysoki tuz w garniturze w paski. Kamieniojad, jak zwykle, perorował.

— ...i to z tej sali, panowie — mówił. — Stąd właśnie pochodzi część z tych rewolucyjnych odkryć!

I wtedy zobaczył Szefa, który pośpiesznie chwycił zimną lutownicę i przytknął ją niezdecydowanie w przypadkowym miejscu do nowego urządzenia.

— Ach! — wykrzyknął z satysfakcją Kamieniojad. — Jest tutaj akurat nasz kierownik naukowy. Wciąż pracuje. Nie patrzy na zegarek, panowie. Nie liczy czasu. Całe życie poświęca tym badaniom!

Szef nie rozglądał się, tylko pochylił jeszcze bardziej nad miejscem lutowania. Wyglądało to, jakby liczył, że ograniczą swoją inspekcję do pobieżnych oględzin i sobie pójdą. Ja też miałem taką nadzieję, wolałem, żeby mnie nie zobaczyli.

Kamieniojad, pusząc się chyba jeszcze bardziej niż zwykle, nie mógł tego tak pozostawić. Podszedł do Szefa i spojrzał mu przez ramię na to ustrojstwo. Był jeszcze większym ignorantem niż Szef, więc wiedziałem, że niczego tam nie rozpozna.

— Nie zwracaj na nas uwagi, Alfredzie — wydyszał stłumionym głosem. — Powiedz jedynie tym panom nad czym teraz pracujesz? — Odchrząknął znacząco i dodał: — Muszę zaznaczyć, że wszyscy obecni mają certyfikat bezpieczeństwa. Możesz Alfredzie swobodnie wszystko wyjaśnić.

Szef wciąż nie odrywał wzroku od swojej pracy. Nie ośmielił się. Ostrożnie, z maksymalnym wyczuciem i precyzją, przesunął o włos niepodłączony suwak strojenia. — Multimikrofrekwencjometr — mruknął i wsadził głowę jeszcze głębiej w mechanizm.

— Ach tak, oczywiście. Ale masz tu jakieś nowe rozwiązania — zablefował Dyrektor Generalny. — Nie rozpoznałem tego z początku. Zdumiewające! — westchnął.

Popatrzył triumfalnie na splątane wiązki miedzi. Spojrzał znacząco na garnitur w paski, który prawdopodobnie zawiadywał w kongresie sznurkiem od sakiewki.

— Jak widzicie, panowie, on jest teraz wyraźnie na etapie, na którym nie może przekierować swojej uwagi na nas — powiedział, tłumiąc głos. Przyłożył palec do warg i na palcach zaczął się wycofywać do drzwi.

Drużyna grubasów w śmiesznych uniformach również wspięła się na paluszki i wytuptała precz od genialnego uczonego. A geniusz zaczął wydzielać duże krople potu.

Gdy drzwi za nimi się zamknęły, Szef z westchnieniem ulgi rzucił zimną lutownicę. Potarł palcem język, który z pewnością cały czas przygryzał. Po czym wytarł czoło i palce chusteczką z butonierki.

Słyszeliśmy obaj, jak tamci maszerują korytarzem do następnego skrzydła budynku. Wciąż nie dawałem znaku życia. Szef nigdy się nie dowiedział, że był wtedy obserwowany. Po jakimś czasie, on również opuścił pracownię na palcach, mamrocząc przy tym jak nigdy wcześniej.

Kilka dni później na stole Kenziego pojawiła się kolejna rzecz. Tym razem było to wielkie prostopadłościenne akwarium. Wypełnione było wilgotną ziemią. To było coś zupełnie nowego w elektronice!

Potrząsaliśmy głowami. Jeden z techników, który zabawiał się psychologią, powiedział, że chłopaki cierpią na demencję retrogresywną. Cofnęli się tak daleko w kierunku swojego dzieciństwa, że muszą się pobawić w piasku. Szef usłyszał to i wtrącił żałośnie:

— Nie widzę celuloidowych szpadelków i wiaderek — powiedział i chyba mu ulżyło, gdy wybuchnęliśmy śmiechem.

Ulga ta jednak nie trwała zbyt długo. Zmieniła się w poważniejsze zmartwienie, gdy zobaczyliśmy chłopaków ostrożnie rozrzucających na piasku okruszki chleba. Potem na powierzchni rozsypali zwilżony cukier-puder. Kiedy Pringle przyniósł pokrytą mrówkami sadzonkę kaczeńców i posadził w rogu akwarium, Szef znów pobiegł do swego biura i ukrył głowę w dłoniach.

Minęło kilka dni. Ze sterczącymi krokodylkami mierników urządzenie wyglądało jak jeżozwierz. Chłopcy jakby zapomnieli, że pracują dla firmy i spędzali przy tym czymś praktycznie cały czas. Szef, jakby go opętało, tak się tym zafascynował, że nawet nie wspomniał Kenziemu o akwarium.

Reszta z nas również trzymała się z daleka od ich strony labu. Kenzie, od kiedy zajął się tym urządzeniem, też nie miał dla nas czasu i nie pomagał w naszych problemach. Gdy zwracaliśmy się z czymś do niego, odburkiwał niegrzecznie, aż w końcu, chyba wszyscy poczuli się urażeni. Gdy pojawiło się akwarium, ignorowaliśmy już jego i wszystko, co robił.

W ciągu kilku tygodni akwarium zaroiło się mrówkami. Bez trudu można było zobaczyć ich tunele biegnące w tę i w tamtą wzdłuż szklanych ścian. Ale trzeba chłopakom przyznać jedno. Wstawili akwarium w ogromną kuwetę z wodą i nikt z nas nie mógł, z punktu widzenia prawa, narzekać na to, że mrówki naruszają naszą cielesność.

Gdy chłopcy wystąpili o zezwolenie na pracę w nocy, szef sprawiał wrażenie jakby go targało rozczarowanie pomieszane z podnieceniem. Rozczarowanie, gdyż nie mógł już zostawać do późna i sprawdzać ich postępy; podniecenie, gdyż tamci musieli naprawdę być u progu czegoś gorącego.

Zbliżał się doroczny termin rozliczenia i można było wyczuć, że kółka w głowie kręcą mu się coraz szybciej. Byłoby dobrze, gdyby mógł dostarczyć to multicośtam akurat przed wielkimi rozgrywkami o fundusze.

O ile się orientowaliśmy, jedyny raz, gdy Dyrektor Generalny zainteresował się tą sprawą, to wtedy, gdy w korytarzu zapytał Szefa, jak postępuje sprawa z tym multicośtam. Ale nawet w tym pytaniu było ewidentnie widać, że Kamieniojad pyta jedynie z powodu rzadkiego przypływu uprzejmości – brak było w pobliżu jakiejś grubej ryby, żeby mógł na niej zrobić wrażenie.

Wątpliwe nawet, czy dotarła do niego niejasna odpowiedź Szefa, gdyż mruknął coś do siebie o rosnących kosztach i konieczności obcięcia wydatków. Wciąż coś mrucząc, poczłapał korytarzem, a my obaj, Szef i ja, usłyszeliśmy wyraźnie tylko jedno zdanie: — Trzeba będzie obciąć niektóre pensje i premie.

Szef zbladł.

Ochoczo zgodził się więc na prośbę Kenziego... i miał nadzieję, że urządzenie zostanie skończone na czas.

Przez dwa tygodnie Szef czekał cierpliwie, a może raczej niecierpliwie. Wiedział, że chłopcy pracują po nocach, bo ochroniarze skarżyli się, że kręcą się w tę i z powrotem i przeszkadzają im grać w bezika.

W oczach u obydwu pojawił się jakiś obłęd. Policzki im schudły. Oczy były przekrwione. Ich regularna praca ucierpiała jeszcze bardziej. Szef doszedł do wniosku, że wykaże się troskliwością, jeśli zabierze część ich zadań i przekaże je innym pracownikom.

Byliśmy do nich już zrażeni i nie przyjęliśmy tego dobrze. Tyle że nie wynosiliśmy naszych żali poza laboratorium. Nie należy dawać wścibskim pracownikom kadr pretekstu do ściskania cię za ręce, poklepywania po plecach, oferowania pomocy i dodawania wszystkim otuchy.

No a potem... nadszedł ten poniedziałek.

*

Szef przyszedł nieco później niż zazwyczaj. Niektórzy z nowych udawali zapracowanych, ale cała reszta czekała, co zrobi. W jego biurze jest tylne wejście, którego rzadko używa i które zwykle zamyka. Te drzwi wychodzą do labu, akurat na mój stół. Nie moja wina, że ktoś się nimi bawił i zostawił uchylone, tak że słyszałem wszystko, co się dzieje wewnątrz.

Gdy Szef wszedł, nasi chłopcy zajęci byli rozbieraniem swego urządzenia. Po ich twarzach, opuszczonych ramionach i niemrawych ruchach rąk widać było zniechęcenie i beznadzieję. Przez szklaną ścianę Szef obserwował, jak kawałek po kawałku rozbierają urządzenie. Wymontowują każdy element i ostrożnie odkładają do ponownego użycia.

Choćby to wystarczało, by zacząć mieć wątpliwości co do ich zdrowia. Wyobrażacie sobie technika odkładającego część, by można ją było wykorzystać jeszcze raz!

W końcu Szef nie mógł tego dłużej znieść. Wezwał ich do biura. Zamknął dokładnie za nimi drzwi, ale nie zauważył, że te z tyłu są uchylone nieco szerzej. Stwierdziłem, że muszę zrobić coś w pobliżu szpary, a jeśli trochę się obrócę, to będę widział całkiem dobrze całe biuro.

Szef skinął im, by usiedli w fotelach po drugiej stronie biurka. Sam też usiadł i złączył razem końce palców. Dostrzegłem, że nawet wtedy ręce mu się trzęsą. Pochylił się do przodu i zapytał usilnie łagodząc głos.

— Nie działało?

— A skąd — odparł Kenzie znudzonym głosem. — Działało.

Odpowiedź Kenziego zaskoczyła mnie. Zwykle wygłaszał zwięzłe enuncjacje profesorskim tonem. A tym razem brzmiało to tak, jakby mówił jakiś dobry, ale jedynie technik.

— No to dlaczego rozbieracie? — zapytał Szef, ze zmartwieniem marszcząc brwi.

— Nie byłoby zbyt dobrze, gdyby ludzie się o tym dowiedzieli — wyrzucił z siebie Pringle.

— Nie rozumiem — wyjąkał Szef. — Słuchajcie koledzy, zapewniłem wam mnóstwo luzu — kontynuował z desperacją. — Strasznie zaświniliście waszą pracę. To przekracza wszelkie granice. A ja was kryłem.

— Dzięki, Szefie — powiedział sucho Kenzie.

— Ale Kamieniojad... to jest... Dyrektor Generalny — żalił się Szef — wie, że pracowałem nad czymś. A zbliża się termin rozliczenia... i cała reszta. Muszę coś pokazać!

— Pan pracował nad czymś — wykrzyknął Pringle.

— Mam na myśli, że mój dział pracował — poprawił się pośpiesznie Szef. — Wiecie przecież, że to ja jestem odpowiedzialny za wszystko, co dzieje się w moim laboratorium. Muszę mieć jakieś wytłumaczenie — teraz już prawie błagał. — Co z tym rozliczeniem i całą resztą.

— Nie pan sam coś wymyśli — odpowiedział Kenzie obojętnie. — Mur-beton, że prawdy nie może pan wyjawić.

— Ale wy dwaj znacie wyjaśnienie. Dlaczego nie chcecie mi powiedzieć? Chłopaki, jestem waszym szefem. Tym, który zawsze was popierał i krył. Pamiętacie? Musicie mi powiedzieć. — Szef próbował coś z nich wyciągnąć.

Zobaczyłem, jak Kenzie i Pringle spoglądają na siebie.

— Moim zdaniem, Ken — powiedział Pringle — on ma rację. To znaczy, jeśli obieca, że nigdy nikomu o tym nie powie.

— Taa. Chyba tak — skinął głową Kenzie, zgadzając się. — Jesteśmy mu winni chociaż tyle za pozostawienie nas w spokoju.

Szef westchnął głośno z ulgą.

— Chodzi o mrówki — zaczął Kenzie.

— Zaraz, zaraz, Kenzie, chłopcze — przerwał mu pośpiesznie Szef. — Pozostańmy przy temacie. Możemy? Nie zbaczajmy już na to ponownie, dobrze?

— Ja zwariuję — jęknął Kenzie.

— Ale Szefie, to właśnie chodzi o mrówki — odpowiedział Pringle. — Ale najpierw musi pan obiecać — dodał szybko.

— W porządku obiecuję — przystał niecierpliwie Szef.

— Chodzi o mrówki — powtórzył z uporem Kenzie.

Szef drgnął, ale zachował spokój.

— One są inteligentne — oznajmił Kenzie głębokim głosem i zamilkł.

— Wiem, wiem, Kenzie, chłopcze — ponaglił Szef. — Cały czas to powtarzasz.

— Nawiązałem z nimi kontakt — powiedział apatycznie Kenzie.

— Co zrobiłeś? — Szef wytrzeszczył oczy. Ja chyba też.

— Pewnie — odpowiedział Kenzie. — To znaczy, ledwo mi się udało. Mają w czułkach taką membranę z chityny komórkowej, zmodyfikowaną strukturę komórek. Porozumiewają się przy pomocy pewnego rodzaju mikrofal. Z grubsza można by powiedzieć, że generują i emitują coś na kształt naszych fal mózgowych. Z grubsza, bardzo z grubsza. Ta chitynowa membrana przechwytuje mikrofale podobnie jak nasze ucho fale dźwiękowe. Znaczy się, z grubsza.

— Cudownie — Szef rozpromienił się. Nie trzeba było wiele wyobraźni, żeby zobaczyć, jak w biurze Dyrektora Generalnego wyjaśnia zasadę działania swojego multicośtam. Być może to nic, co przyniesie natychmiastowe zyski, ale jeśli biuro PR się za to weźmie... człowieku, będzie z tego mnóstwo darmowego rozgłosu dla firmy. A Kamieniojad bardzo lubił darmowy rozgłos!

— Dostroiliśmy się do nich — kontynuował Kenzie. — Rozrzucaliśmy dookoła różne rodzaje żywności i, stwarzając im rozmaite przeszkody, wypracowaliśmy coś w rodzaju prymitywnego słownika.

— Udało wam się... — wykrzyknął Szef.

— To nic skomplikowanego, rozumie pan — Kenzie umniejszał swoje osiągnięcie. — Ale wystarczało, że nadaliśmy falę „cukier”, a one biegły na wierzch, żeby go poszukać. Kiedy nadawaliśmy „woda” ruszały do wylęgarni i wynosiły jajka na wyższy poziom.

— Wspaniale... — wzdychał Szef. W jego oczach pojawiła się wizja największych uczonych na świecie poklepujących go po plecach. A może nawet, jeszcze lepiej, Kamieniojad uśmiechający się do niego i mówiący, że może mieć budżet z nielimitowanymi funduszami.

— Jasne — powiedział gorzko Kenzie. — Jasne, że to było wspaniałe. Mieliśmy obaj, Pringle i ja, stać się kimś. Po raz pierwszy w historii człowiek porozumiał się z owadami. Pewnie nawet nasze zdjęcia znalazłyby się w gazetach, jak jakichś morderców. Sława!

— Taa — zawtórował Pringle. — Pierwszy krok do wiedzy o sposobie porozumiewania się z obcym umysłem. Kretyni!

— Nie rozumiem — wyjąkał Szef. — Co jest nie tak?

— No cóż, zaczęliśmy dopracowywać słownik — powiedział Kenzie. — Wie pan. Udoskonalać go. Gdy wysyłaliśmy sygnały, ci mali żebracy dosłownie stawali na głowach. — Uśmiechnął się na to wspomnienie i jakby otrząsnął nieco ze swojej ospałości.

— Powinien pan tu być tej nocy, gdy Pringle skłonił je do maszerowania w szyku. — Twarz znów mu spochmurniała.

— Nadal udoskonalaliśmy urządzenie — powiedział z poczuciem winy. — Wciąż nie mieliśmy bezpośredniego kontaktu, rozumie pan. Nic w tym stylu: „Jak się pani ma, pani Mrówko? Tu Kenzie MacKenzie, człowiek.” — Uśmiechnął się szyderczo na to wspomnienie.

— Z naszymi mikrofalami mogliśmy skłonić je do robienia różnych rzeczy. Ale do diabła, można je skłonić do biegania, nalewając wody w ich dziury. To nie jest porozumiewanie się! Jakoś nie bardzo mogliśmy skontaktować się bezpośrednio... żeby zdawały sobie sprawę z tego, że się komunikujemy.

— Ale to wciąż... — powiedział Szef. Wyobraził sobie gadżet nadający w każdym domu sygnał do mrówek szkodników: „trzymajcie się z daleka”.

— Nasze urządzenie było wtedy wciąż niedoskonałe — przerwał mu Kenzie. — Cały czas je dopracowywaliśmy. I wtedy zaczęliśmy odbierać szum międzygwiezdny.

— Szum międzygwiezdny? — wyjąkał Szef.

— On nigdy o tym nie słyszał — powiedział Pringle. I jeśli nawet Szef nie wyczuł w jego słowach pogardy, to ja ją usłyszałem.

— Jasne, że słyszał — poprawił go Kenzie. — Wszyscy słyszeli o tych pięćdziesięciu kilku gwiazdach wysyłających ciągłe sygnały radiowe i o wieloletnich próbach ich rozszyfrowania.

— Oczywiście — powiedział Szef z taką pewnością, że zrozumiałem, iż nie słyszał o tym wcześniej.

— Wszystko jedno — stwierdził Kenzie. — Czym bardziej skupialiśmy się na słownictwie, tym bardziej sygnały z gwiazd zaczynały do niego pasować. Zdecydowaliśmy więc uciąć sprawę i całkowicie zapomnieć o mrówkach. Szefie, powiem wprost, nigdy więcej nie usłyszy pan mnie mówiącego o mrówkach.

— Ani o termitach — zawtórował mu Pringle.

— Wciąż nic z tego nie rozumiem — pożalił się Szef. — To wciąż brzmi cudownie. Ja tego nie rozumiem.

— Przedstaw mu pełen obraz — powiedział Pringle zdegustowany.

— Okej — zgodził się Kenzie. — Ile lat, Szefie, według pana, na świecie istnieją mrówki?

— Och, nie wiem — odpowiedział Szef — Całkiem sporo, jak sądzę.

— Taa — przytaknął sucho Kenzie. — Całkiem sporo. Przynajmniej milion. Niezmienione. Doskonała forma życia i doskonała cywilizacja. Tak doskonała, że natura nie widziała potrzeby zmieniania jej przez milion lat.

— No to co? — zapytał Szef. — Są niczym. My się rozwijamy, a one nas szczypią.

— Taa — głos Kenziego znów zabrzmiał gorzko. — My, ludzie, chodzimy i opowiadamy dookoła jacy to jesteśmy odważni i sprytni. Jak pewnego dnia możemy nawet stać się tak zmyślni, że nawiążemy kontakt z innymi inteligentnymi rasami na innych planetach. Taa, jesteśmy wielcy. Słyszał pan o tych radioźródłach?

— To nie moja dziedzina, wiesz przecież — odparł ostrożnie Szef.

— Niektóre z tych przekazów wyemitowano z rodzimych planet miliony lat świetlnych temu — powiedział cicho Pringle.

— No i co z tego — spytał Szef.

— Te transmisje — odpowiedział Kenzie — okazały się komunikacją międzygalaktyczną... kierowaną do mrówek. Coś w rodzaju nieustannego programu radiowego dla całego wszechświata. Okazuje się, że mrówki, być może również termity, a może też inne owady, są rozpowszechnione we wszystkich galaktykach. Okazało się, że to oni są dominującą inteligentną rasą we wszechświecie. — Wzruszył z obrzydzeniem ramionami.

— Wielka, wspaniała ludzkość — dodał z pogardą. — Któregoś dnia, być może, polecimy na Marsa. Do diabła, te mrówki zakładały kolonie setki milionów lat temu. One wciąż się porozumiewają. To one są prawdziwą inteligentną rasą na Ziemi!

Zgniótł gwałtownie papierosa w szklanej popielniczce na biurku.

— Jedyną rzeczą jaką człowiek ma, albo zawsze miał, było jego ego. Musiał wierzyć, że jest panem stworzenia, inaczej załamałby się i zrezygnował. Taa, jesteśmy bystrzy, w porządku. Do diabła, jesteśmy tak nisko na tej drabinie, że mrówki nawet nie rozpoznają w nas formy życia.

— Taa — potaknął ponuro Pringle, zwracając się Szefa. — Jak chciałby pan opisać urządzenie udowadniające, że mrówki mają lepsze mózgi od nas?

Szef popatrzył na nich z niedowierzaniem.

Z pobladłą twarzą patrzył wciąż na nich w milczeniu, gdy wszedł goniec z biura i powiedział, że Dyrektor Generalny chce go widzieć w swoim gabinecie w celu przedyskutowania budżetu.

Zamknąłem po cichu tylne drzwi do biura i powróciłem do pracy. Wszyscy się zebrali wokół mnie, chcąc się dowiedzieć, co podsłuchałem.

— Nic — oznajmiłem im, patrząc prosto w oczy. — Zupełnie nic.

przekład: Ireneusz Dybczyński

Ilustracja: Kelly Freas


Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)