home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

Okres zakładania kolonii na naszej planecie przeszedł, co prawda, do historii, ale nie wiadomo, czy nie powróci wraz z rozwojem lotów kosmicznych. No cóż, na razie nie zanosi się na to, żebyśmy spotkali na innych planetach jakichś tubylców. Ale może gdzieś dalej. Opowiadanie ukazało się w magazynie „Galaxy Science Fiction” w sierpniu 1953 roku.


Mark Clifton i Alex Apostolides

„Jesteśmy cywilizowani!”
(We're civilized!)


Kobiety i dzieci pracowały wśród porostów, zbierając najtłustsze, najdojrzalsze pędy do zjedzenia i jako źródło wilgoci dopełniające ich cykl symbiotyczny.

Mężczyźni pracowali na powierzchni kanałów albo w wykopach. Ich szerokie, zmutowane dłonie ciosały twardą jak skała glinę, ryjąc dren, który miał być wypełniony piaskiem, a potem uszczelniony gliną ze wszystkich stron. Woda mogła się nim sączyć przez piasek bez parowania, bez strat, od biegunów po marsjański równik, sączyć bez przeszkód, dostarczając wilgoć do wszystkich porostów roślinnych, żeby nikt nie musiał głodować ani być spragnionym.

Woda musi się sączyć. Nawet najgłębsze wspomnienia rasowej pamięci nie zawierały przypadku, żeby ktoś brał więcej, niż mu się należało, gdyż byłoby to tak, jakby palce jednej ręki podkradały krew palcom drugiej.

Marsjanie mieli wiele słów na określenie zadowolenia czy wzajemnego pokrewieństwa. Wiele słów wyrażających zachwyt z obserwacji nieprzemijających gwiazd, oglądanych w nocy i w dzień, poprzez czerń atmosfery. Słowa wyrażające rozkosz otwarcia szczelinowych nozdrzy i głęboki oddech w miejscu zabezpieczonym przed niesionymi podmuchem wirującymi piaskami, rozłożenia fałd gumowatej skóry wychwytującej słabe promienie odległego słońca.

Ale nie było tam słowa „mój” jako odrębnego słowa od „twój”. I nie czuli też potrzeby, aby pytać: „Czemu tu jestem? Po co to wszystko?”

Każdy miał swój cel i spokój, bezwarunkowo. Każdy naprawiał lub przedłużał dreny, żeby inni, nienarodzeni, mogli zaznać tej samej radości i rozkoszy. Praca była sama w sobie częścią ogólnej radości i nikt jej nie unikał bardziej niż zdrowe płuca unikają czystego, chłodnego powietrza.

Było to od tak dawna, że nawet pojęcie początków zostało zapomniane. Splątane nici symbiotycznej współzależności sączyły się przez ich życie tak naturalnie, jak cenna woda przez piasek kanałów. Było tak od początku ich cywilizacji.

Tego rodzaju cywilizacji.

*

Kapitan Griswold zachował kamienną twarz. (Niech to też pozostanie częścią legendy.) Spojrzał beznamiętnie w ekran na przesuwający się pod statkiem czerwony ląd. Nieświadomie rozprostował ramiona i odetchnął głęboko, czując z zadowoleniem, jak po męsku jego mundur opina klatkę piersiową. Zdecydowanie odsunął wizję niezliczonych pokoleń dzieci odpowiadających w szkole (w przyszłości) na pytania nauczycieli:

„Kapitan Griswold objął w posiadanie Mars 14 czerwca 2018 roku.”

Nie, nie może pozwolić na to, żeby świadomość próżności zepsuła mu wspomnienie o tej chwili. Nieważne, czy jego nazwisko znajdzie się wśród największych nazwisk wszystkich czasów. Niemniej fakt tego wydarzenia nie da się wymazać.

Głos porucznika Atkinsona wdarł się w jego myśli i uchronił go przed nieskromnym pomysłem, żeby wizjer hełmu przekrzywić zawadiacko na jedną stronę. Musi stworzyć tradycję, coś wyróżniającego tych, co byli na Marsie...

— Jeszcze jeden kanał, panie kapitanie.

Pod nimi, aż do horyzontu, ciągnęła się prosta szaro-zielona linia kontrastująca ostro z czerwonym tlenkiem żelaza krajobrazu. Cała planeta tlenku żelaza... żelaza... stali dla nienasyconej gospodarki Sojuszu Zachodniego. Kapitan poczuł chwilową irytację, że ta wąska skiba zanieczyszcza cenną rudę żelaza.

Te kanały oczywiście niczemu nie służyły. Jego statek okrążył planetę wzdłuż równika, a potem od bieguna do bieguna. Kanały były wszędzie, ale nic poza tym. Dość marnowania czasu i paliwa. Muszą lądować. Oczywiście nie było tu żadnego życia rozumnego. Niemniej nie powinien pośpiechem psuć tej historycznej chwili. Nie wolno pozwolić, by w przyszłych podręcznikach pojawiły się jakieś wątpliwości. Żeby pojawiły się głosy uprawnione do krytyki.

— Przykro mi ze względu na pana Berkeleya — powiedział szorstko do porucznika Atkinsona. — Niemniej może by był on tak uprzejmy pojawić się w sterowni? — Milczał chwilę, po czym dodał sucho: — O ile nie ma nic przeciwko temu.

No tak, pan Berkeley. Tak zwany cywil... etnolog? Facet, który miał być autorytetem od ras, cywilizacji, obrzędów i obyczajów. No cóż, okazał się zbędnym bagażem. Nie było tu żadnych ras, z którymi można by się było skontaktować. No i dobrze. Ci cywilni specjaliści i ich teorie – pokaż im ząb, a wyobrażą sobie potwora. Pokaż im rysę zrobioną paznokciem, a wydedukują z tego cywilizację. Nonsens!

— Chciał pan mnie widzieć, kapitanie? — głos był młody, spokojny, kontrolowany.

Kapitan Griswold odwrócił się bez pośpiechu i spojrzał na Berkeleya. Nie tylko teoretyk, ale młody teoretyk. Jeden z tych błyskotliwych, młodych mężczyzn o bystrych niebieskich oczach. Mnóstwo wiedzy i żadnego doświadczenia. Mnóstwo mądrości i brak zdrowego rozsądku. Griswold starannie kontrolował swój głos, ukrywając brak szacunku dla cywili.

— No cóż, panie Berkeley, okrążyliśmy planetę wzdłuż i wszerz. Nie znaleźliśmy żadnych dowodów istnienia cywilizacji.

— A kanałów pan nie liczy, kapitanie? — zapytał Berkeley, raczej z ciekawości niż zaprzeczenia.

— Nie mogę — orzekł zdecydowanie kapitan. — Nigdzie na planecie nie znaleźliśmy budynków, nawet ruin, żadnego dowodu, że istnieje tu jakieś inteligentne życie.

— Wydaje mi się, panie kapitanie, że te proste linie przecinające pół świata, muszą czegoś dowodzić. — Było to płaskie stwierdzenie, bez żadnego nacisku.

Argumenty! Argumenty! Mały człowieczek, który musi się nadąć, żeby być ważnym, zepsuć świętą chwilę historii. Ale spokój. W pamięci nie może pozostać ślad żadnej drobnej sprzeczki.

— A gdzie są budowle, panie Berkeley? — zapytał z cierpliwym pobłażaniem. — Gdzie ich fabryki; dym z fabryk; autostrady, środki transportu? Gdzie samoloty? Nawet to rzadkie powietrze wystarczy szybkim odrzutowcom. Nie wymagam statków kosmicznych, panie Berkeley, by przyznać im, że są rozumni. Nie wymagam, żeby dorównywali ludzkości. Ja również mam pewne naukowe doświadczenie i ono mówi mi, że nie mogę stwierdzić istnienia czegoś, na co nie ma żadnych dowodów.

— A kanały? — odpowiedział Berkeley. On również kontrolował swój głos i zdawał sobie sprawę z historycznego znaczenia tej chwili. Nie myślał jednak o swoim nazwisku w podręcznikach historii, a jedynie zbyt dobrze zdawał sobie sprawę, jak ich autorzy mogą potraktować jednostki, analizując poprawność wydarzenia. Też był zainteresowany tym, aby ta chwila nie stała się powodem głębokiego wstydu dla ludzkości.

— Być może oni nie mają budowli i dymiących fabryk, bo ich nie potrzebują. Być może nie potrzebują autostrad, bo się nigdzie nie wybierają. Być może ich sposób życia jest całkowicie odmienny od naszego.

— Panie Berkeley, mówimy całkiem odmiennym językiem. — Griswold wzruszył ramionami.

— Obawiam się, że ma pan rację, panie kapitanie — westchnął Berkeley. — I być może zrobimy straszną rzecz. Nie pan zwróci uwagę, że Europejczyk mówił językiem odmiennym niż Indianie Amerykańscy, Majowie, Polinezyjczycy, Afrykanie, Indonezyjczycy... — urwał, gdyż ta lista mogłaby być nieskończona. — Ja tylko proszę, żebyśmy w pośpiechu znów nie popełnili tych samych błędów.

— Nie możemy latać tutaj bez końca — powiedział z irytacją Griswold. — Okrążyliśmy tę planetę wzdłuż i wszerz. Inni specjaliści rwą się do lądowania, bo też chcą rozpocząć swoje prace. Szukaliśmy pańskiej cywilizacji i jej nie znaleźliśmy.

— Ma pan całkowitą rację, panie kapitanie. Wycofuję sprzeciw. Musimy lądować.

Interkom na ścianie ożył z miauknięciem.

— Obserwatorium do sterowni. Obserwatorium do sterowni. Sieć kanałów przed nami łączy się razem.

— Poruczniku Atkinson, przygotować się do lądowania w punkcie węzłowym — rozkazał ostro Griswold. Odwrócił się i spojrzał w ekran. — Tam, panie Berkeley, na wprost nas. Tuzin, przynajmniej tuzin pańskich kanałów łączy się w jednym miejscu. Gdyby tu była w ogóle jakaś cywilizacja, z pewnością tam by ją pan znalazł. — Powoli i ostrożnie kreował strony historii. — Nie chciałbym, żeby kiedykolwiek pojawiły się sugestie, że dowódca statku, czy jego personel, nie współpracował w każdym zakresie z naukowymi autorytetami na pokładzie.

— Wiem o tym, panie kapitanie — odrzekł Berkeley. — I zgadzam się z tym. Niech będzie więc, punkt węzłowy.

*

Westchnienie serwomechanizmów, nieznośnie gorący blask błękitnego płomienia i statek stanął nieruchomo w miejscu połączenia kanałów. Utrzymywany pionowo słupami ognia, ciężko i powoli osiadł wprost na węzeł, topiąc piasek w kanałach na szkło, rujnując podmuchem ściany. W wykopanych wzdłuż brzegów kanałów przytulnych schronieniach zamykały się szczeliny nozdrzy, kurczyły tęczówki oczu, fałdy skóry rozwijały się i zwijały ściśle, po czym znów się rozwijały w konwulsyjnych odruchach śmierci.

Gdy statek, skąpany wybuchami płomieniami, osiadł w gruncie, rozległ się jedynie lekki brzęk.

— Dobre lądowanie, poruczniku — pochwalił kapitan Griswold. — Naprawdę dobre lądowanie.

Podniósł głowę i wpatrzył się w ekran, na którym z pyłu i pary wyłaniał się krajobraz.

— Przygotowanie do zejścia na ląd za około sześć godzin, poruczniku. Do tego czasu powinno wystarczająco ostygnąć. Oficerowie, cyw... e... zespół naukowy, pełna wachta załogi. Ja poprowadzę. Pan, poruczniku, poniesie flagę i wszystko, co niezbędne, do ceremonii. Odprawimy to bez zwłoki.

Berkeley również wpatrywał się w ekran. Zastanawiał się, jaki efekt żar lądowania wywrze na kanały. Dlaczego musieli lądować akurat na połączeniu kanałów. Dlaczego Człowiek zawsze, jakby instynktownie, wybiera najbardziej destrukcyjną możliwość ze wszystkich.

Wzruszył ramionami. Gdzie by nie wylądowali, wszędzie mogli trafić na nieodpowiednie miejsce.

*

Dalej, wzdłuż kanałów, gdzie żar nie sięgnął, Marsjanie zaczęli opuszczać swoje siedliska. Widzieli już wcześniej spadające meteoryty i gdy taki groźny fenomen się wydarzał, część ich uwarunkowania kazała im szukać schronienia w jamach.

Płonące meteoryty również się zdarzały, ale nigdy ich wspólna rasowa pamięć nie odnotowała, aby spadł jakiś wprost na połączenie kanałów. Instynkt pozwalał im wyczuć stopiony piasek, zawalone gliniane ściany i wrzącą za nimi wodę – zmarnowaną. Czuli, jak woda przesącza się na drugą stronę bariery, pozostawiając suchy piasek. Ich system nerwowy wyczuwał ból korzeni, wijących się i zagłębiających coraz bardziej w piasek, bezskutecznie poszukujących wody.

Odczuli nagłą potrzebę usunięcia meteorytu i odbudowy kanałów tak szybko, jak żar na to pozwoli. Z całej okolicy zaczęli się gromadzić, otaczając meteoryt i spieczony grunt. Nagła potrzeba zrobienia tego, zanim zbyt wiele wody zostanie utracone, popychała ich na gorący teren.

Dotkliwe gorąco utrzymywało ich z daleka. W coraz większej liczbie tłoczyli się niepewnie wokół meteorytu.

*

Ponieważ kapitan Griswold nie kazał mu opuścić sterowni podczas lądowania, Berkeley wciąż stał i wpatrywał się w ekran.

— Są! Oni tu są, panie kapitanie — wykrzyknął w wielkim podnieceniu, gdy tylko Marsjanie zaczęli wyłazić spod ziemi.

Griswold podszedł i stanął obok niego, patrząc w ekran. Oczy mu się rozszerzyły.

— Ale paskudni — mruknął ze wstrętem. Złość ścisnęła go za gardło i nie mógł wymówić słowa przez chwilę. Obowiązek wobec historii jednak przeważył. — Myślę, że z czasem przywykniemy do ich wyglądu — zdecydował.

— Cudownie, panie kapitanie! To budowniczowie — ucieszył się Berkeley. — Te ramiona w kształcie łopat... budowniczowie!

— Być może — zgodził się Griswold. — Podobnie jak krety czy susły... niemniej, gdyby były wystarczająco inteligentne, by je przyuczyć do pracy w kopalni... z pewnością jednak nie może pan tych stworów zaliczać do rozumnych, panie Berkeley.

— A skąd możemy to wiedzieć, panie kapitanie?

Kapitan na próżno rozglądał się za budowlami, dymem fabryk, autostradami...

— Poruczniku Atkinson! — zawołał.

— Tak jest, panie kapitanie.

— Proszę natychmiast przekazać wszystkim na statku mój rozkaz. Zakazuję molestowania marsjańskich stworów. — Wydając rozkaz popatrzył na Berkeleya i odwrócił się. — Dwie wachty w grupie schodzącej na ląd w pełnym uzbrojeniu. Proszę tego dopilnować. — Po czym znów odwrócił się do Berkeleya. — Dobry dowódca musi być przygotowany na każdą ewentualność. Ale może pan być spokojny, nie będzie żadnego nieuzasadnionego rozlewu krwi. Nie mniej niż pana niepokoi mnie los ludzkości...

— Dziękuję, panie kapitanie — odpowiedział Berkeley. — A co z flagą? Objęciem w posiadanie?

— No cóż, panie Berkeley, co możemy teraz poradzić, że pojawiły się jakieś... stwory? Odlecimy? Zostawimy całą planetę rudy żelaza, żeby później zgłosił do tego prawa Sojusz Wschodni? Wróg nie jest ze swoją technologią zbyt daleko w tyle za nami.

Temat rozgrzał go. Uniósł głowę i rozprostował ramiona.

— Przypuśćmy, że te stwory są rozumne. Przypuśćmy, że mają uczucia takiego czy innego rodzaju. Co się z nimi stanie, jeśli na tej planecie położy łapę Sojusz Wschodni? My im zapewnimy przynajmniej jakąś ochronę. Wyznaczymy rezerwaty, gdzie będą mogli żyć w pokoju. Nie widzę żadnych budynków. Oni oczywiście muszą żyć pod ziemią, w jamach. Ich cała żywność, to pewnie te mizerne rośliny. Żałosne jest ich obecne życie!

My to zmienimy. Zaopatrzymy ich w odpowiednią żywność, jedzenie, które wypełni im puste żołądki – o ile mają żołądki. Okryjemy ich odpychającą nagość. A jeśli potrafią się czegoś nauczyć, damy im możliwość honorowego samozatrudnienia w naszych kopalniach i fabrykach. Nie bylibyśmy humanitarni, panie Berkeley, gdybyśmy nie podjęli się tego obowiązku.

Szlachetne intencje rozjaśniły mu twarz. Porwała go własna elokwencja.

— Jeżeli my zadbamy o swoje obowiązki — dokończył — przeznaczenie zadba o siebie.

Dobrze powiedziane. Miał nadzieję, że potomni dostąpią zaszczytu cytowania jego słów. To było doskonałe podsumowanie jego całej charakterystyki.

Berkeley uśmiechnął się smutno. Nie dało się tego powstrzymać. Nie chodziło o flagę ani objęcie w posiadanie. Kapitan miał rację. Jeśli nie Sojusz Zachodni, to z pewnością Sojusz Wschodni. To nie był spór z kapitanem ani z obowiązkiem, ale z losem. O niczym już nie można było zdecydować. Decyzja już zapadła – zapadła wtedy, gdy pierwszy małpolud zakradł się do gniazda innego i porwał mu samicę.

Człowiek bierze. Czy to w  wyniku barbarzyńskiego rabunku, czy też niechętnie akceptując obowiązek wynikający ze szczegółowo przemyślanej akcji dyplomatycznej. Człowiek bierze.

Berkeley odwrócił się i wyszedł ze sterowni.

*

Na zewnątrz grunt stygnął i deformował się. Wiatr szemrał sucho nad czerwonym krajobrazem, targając małe kłębki pyłu, przenosząc je nieustannie z miejsca na miejsce. Gleba nie była już taka gorąca i Marsjanie parli do przodu. Nagła potrzeba popychała ich w kierunku meteorytu, żeby usunąć go i umożliwić przepływ wody.

— Obserwatorium raportuje, że ziemia ostygła wystarczająco do zejścia na ląd! — Magiczne słowa wydawały się śpiewać w sterowni.

— Wezwać całą grupę schodzącą na ląd — kapitan Griswold natychmiast wydał rozkaz.

Na całym statku rozdzwoniły się dzwonki. Również w kabinie naukowców. Berkeley wraz z innymi założył skafander zaopatrzony w przezroczysty glasytowy hełm tlenowy. Uszczelnił go i razem z pozostałymi naukowcami stanął w wyznaczonej śluzie, oczekując na przyjście kapitana.

Griswold nie kazał na siebie długo czekać. Rzuciwszy jedynie krótkie spojrzenie w stronę urządzeń fotografujących wysunął się w odpowiednim momencie na czoło swoich oficerów ustawionych przed śluzą. Szczelne drzwi na korytarz zamknęły się, odcinając całą grupę i zamieniając korytarz w wielką śluzę.

Rozległo się długie westchnienie i wielkie rygle włazu przesunęły się ciężko. Powietrze w korytarzu poruszyło się i jako będące pod większym ciśnieniem runęło w otwierający się właz, wyrównując ze znacznie rzadszym powietrzem na Marsie. Razem z nim wyrwały się na zewnątrz spory grzybów, wirusy i bakterie – większość z nich, by zginąć w obcych warunkach, ale niektóre zdolne do przetrwania i do rozplenienia się.

Czerwone światło nad włazem mrugało jednostajnie. Oficerowie, naukowcy, uzbrojeni ludzie obserwowali je z uwagą. Mrugnęło ostatni raz. Właz był otwarty. Wielka rampa opadła na ziemię.

W szyku, jak wojskowy oddział, z kapitanem na czele, grupa schodząca na ląd ruszyła korytarzem, przez włazy, po pochylni w dół na czerwoną glebę pod niebieskoczarnym niebem. Kapitan Griswold był pierwszym człowiekiem, który postawił stopę na Marsie, 14 czerwca 2018 roku. Następny w kolejności był fotograf.

Marsjanie tymczasem podchodzili coraz bliżej do statku. Grunt wciąż był zbyt gorący dla ich niechronionych stóp. Czuli przymus nagłej potrzeby usunięcia meteorytu. Ruch ludzi schodzących ze statku był dla nich niczym więcej, niż jeszcze jednym niezrozumiałym aspektem tego niesamowitego meteorytu.

Odbijając się w ich hełmach, w rzadkim powietrzu rozległ się dźwięk trąbki przekazywany ze statku przez głośnik. Grupa schodząca na ląd sformowała u stóp rampy półokrąg. Kapitan Griswold, z twarzą kamienną jak u marmurowej statui, wyciągnął rękę i wziął flagę z rąk porucznika Atkinsona. Umieścił ją zdecydowanie, bez żadnych zbędnych ruchów, w stojaku, który jeden z jego ludzi ustawił w tym celu na spieczonym gruncie.

Wskazał ręką na północ, na południe, na wschód i na zachód. Wyciągnął ręce przed siebie, wnętrzem dłoni w dół i rozsunął szeroko, a potem w dół i do góry. Zatoczył w ten sposób krąg obejmujący całą planetę. Następnie wyciągnął prawą rękę i wziął od porucznika Atkinsona zwój.

Rozwinął go stanowczym gestem, niecałkowicie teatralnym i zaczął czytać głosem wystarczająco mocnym, żeby zrobić wrażenie na całej potomności:

— Mocą władzy przekazanej mi przez Najwyższą Radę Sojuszu Zachodniego, jedynego prawdziwego reprezentanta Ziemi i Człowieka, biorę w posiadanie całą tę planetę w imieniu naszego Prezydenta, Najwyższej Rady, Sojuszu Zachodniego, Ziemi i w imię Boga.

*

Grunt ostygł wystarczająco, by stopy mogły to znieść. Ból był wielki, ale zagłuszał go jeszcze większy ból, jaki czuli z powodu morderczej przeszkody, jaką dla ich kanałów stanowił ogromny meteoryt. Marsjanie zaczęli przeć do przodu, nieubłaganie.

Jakby w kontraście do sztywnego ceremoniału brania w posiadanie, nastąpił potem moment rozluźnienia. Ludzie kręcili się w miejscu w niepewności, gdy porucznik Atkinson zobaczył podchodzących coraz bliżej Marsjan.

— Potwory! — krzyknął ze zgrozą. — Atakują!

Berkeley spojrzał i z ruchów, w drobnych gestów oraz dzięki dużemu doświadczeniu, domyślił się ich prawdziwego celu.

— Nie nas — krzyknął. — Statek.

Być może słowa te były bardziej niefortunne niż milczenie, kapitan Griswold bowiem, dbał o statek dużo bardziej niż o własną osobę.

— Stać! — krzyknął w kierunku zbliżających się Marsjan. — Stać, albo otworzę ogień!

Marsjanie nie zwrócili na to uwagi. Szli powoli naprzód. Każdy krok po gorącym gruncie był cierpieniem, ale ból był do zniesienia. Większą torturą, której nie byli w stanie ścierpieć, była presja związana z tym meteorem, nagła potrzeba zepchnięcia go i przywrócenia z powrotem drożności kanałom. Podobnie jak człowiek pozbawiony oddechu gorączkowo walczy o dostęp powietrza, nie zwracając uwagi na nic innego, tak nimi zawładnęła desperacja z powodu wysychających piasków.

Szli do przodu.

— Po raz ostatni rozkazuję, stać! — krzyknął Griswold. Wyciągnął ręce, jak gdyby chciał odepchnąć ich do tyłu, podkreślając w ten sposób znaczenie swoich słów. Jego spojrzenie przypadkiem natrafiło na oczy Berkeleya. Oczy wyrażające prośbę i bezsilność. Berkeley dojrzał to spojrzenie i odczytał z niego niepokój, tragiczną obawę człowieka, że wzbudzi u potomnych złość i potępienie.

Dla obu mężczyzn było to tylko krótkie spojrzenie i nic więcej. W obliczu nadciągających potworów kapitan Griswold uniósł głowę i wyprostował ramiona. Byli już blisko i podchodzili coraz bliżej. Jak zwykle eksperci chętnie doradzają, gdy nie ma ku temu potrzeby. Gdy wióry już się posypały, uśmiechali się jedynie z afektacją i bezradnie wzruszali ramionami.

— Ognia! — dał rozkaz Griswold i wszelkie rozterki przestały mieć znaczenie.

*

Ceremonia odbywała się na Wielkim Stadionie, największej i najkosztowniejszej budowli, jaką kiedykolwiek stworzył Człowiek. Było to miejsce przeznaczone dla ważniejszych rozgrywek futbolowych, okazyjnie, jeśli to nie kolidowało z programem rozgrywek, wykorzystywane do uroczystości państwowych. Teraz stadion był wypełniony do końca, a płyta beztrosko zdeptana stopami niezliczonych tysięcy tych, którym udało się otrzymać zaproszenie.

— Griswold! Griswold! — Okrzyki dochodzące z płyty stadionu i na ćwierćmili wysokich kondygnacji siedzeń docierały do podestu na północnym krańcu.

Czas osądu masakry przez historię jeszcze nie nadszedł.

Prezydent uniósł rękę. Bateria kamer telewizyjnych rejestrowała każdy ruch.

— Nasze nadzieje, nasze obawy, nasze serca, nasze modlitwy wraz tymi wspaniałymi zdobywcami pokonały ciemną pustkę kosmosu, dal wypełnioną plamkami gwiazd. — Odwrócił się do kapitana. — Dla ludu Ziemi, Admirale Griswold, ten medal, nowy medal dla Przewodnika Losu, Twórcy Imperium, Syna Ludzkości!... głos mu się załamał. Urwał.

Coś rozpychało tłum na płycie stadionu. Z okrzykami bólu i przerażenia ludzie odsuwani byli na zewnątrz. W takiej chwili, gdy pochłonięci szacunkiem powinni trwać w milczeniu, oni opuszczali płytę stadionu. Chociaż nie z własnej woli. Coś odsuwało ich na boki, jakiś wielki ciężar przeciskał się jak przez wodę. Ci, którzy nie mogli się już dalej odsunąć, byli miażdżeni tam, gdzie stali.

I nagle wyłonił się wielki statek.

Pojawił się z rozmytymi konturami, migocząc pod nieprawdopodobnymi kątami, widoczny raczej dzięki błyskom swoich świateł niż masywnym kształtom, jak gdyby jego rzeczywistość leżała w jakimś innym wymiarze, a tutaj znajdowała się jedynie projekcja.

Prezydent sięgnął ręką i chwycił ramię Griswolda, gdy ten wychylał się coraz bardziej, by objąć wzrokiem niezmierną objętość zjawiska. Tłum ogarnęła cisza – przerażająca cisza.

Minęła pełna minuta. Nawet na podeście, gdzie zebrali się wszyscy zdobywcy Marsa i ziemscy dygnitarze, nawet tam ludzie skulili się przed tą niewidzianą, nieznaną grozą.

Tylko jeden człowiek wychylił się do przodu, gorączkowo przypatrując się migoczącym konturom statku. Jeden człowiek – Berkeley.

Z wykształcenia etnolog, człowiek rzeczywiście mogący wydedukować wszystko o cywilizacji z tajemniczych danych, Berkeley zrozumiał czym jest ogromne zjawisko.

Pod koniec tej minuty, bez ostrzeżenia, w powietrzu pojawiła się grupa sylwetek unoszących się tuż nad płytą stadionu.

Oczy Berkeleya szybko oceniły ich kształty, kolory, zwiększającą się realność humanoidów. Pewne ruchy, pewne gesty dla wszystkich istot rozumnych są wspólne – bezruch, zdecydowana postawa, uniesienie dumą.

— Nie! — krzyknął i rzucił się do przodu. — Och, nie! Jesteśmy cywilizowani. Jesteśmy rozumni!

Wciągnięto go z powrotem, gdyż w tej zgrozie próbował zeskoczyć z podestu, chcąc dotrzeć do humanoidów. Trzymany, nie mogąc się ruszyć, domyślił się, co robi grupa unosząca się w pobliżu statku.

Jeden z humanoidów zatoczył krąg kończyną, jakby wskazując stadion, żałośnie mały statek kosmiczny na wyświetlaczu i tłumy ludzi.

Przywódca zignorował go ostentacyjnie. Przemieścił się nieco do przodu i uniósł jajowatą głowę – dumnie i arogancko. Wskazał kończyną południowy kraniec stadionu. Skoczył płomień; z ziemi wyrosła kolumna ognia, niczym nie podtrzymywany, nigdy nie gasnący ogień, symbol wzięcia w posiadanie.

Humanoid wskazał kończyną północ, potem południe, wschód i zachód. Zatoczył krąg, jakby obejmując całą Ziemię.

Rozwinął zwój i zaczął czytać.

przekład: Ireneusz Dybczyński


Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)