home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

Charles Stross i Cory Doctorow

„Dyżur w sądzie”
(Jury service)

Dla odmiany głowa boli go bardziej niż pęcherz. Huw leży na plecach w wannie, głową w dół. Maca za jakimś uchwytem i podciąga się do góry. Wanna jest okropnym miejscem na spędzenie nocy – a raczej rana, jeśli się zastanowić. Mruga oczami i dochodzi do wniosku, że jest wczesne popołudnie. Światło pada z wysokiego okna, podkreślając różowym blaskiem, dziwny i przesłodzony, wiktoriański wystrój łazienki.

Niezła balanga. Mętnie przypomina sobie nadchodzący świt, czerwonawy blask na ścianie za kuchennym oknem i spór na temat polityki środowiskowej z wysoką kobietą o wygolonej głowie i błękitnej grzywce, w czarnej skórzanej minispódniczce, jakby prosto z dwudziestego wieku. (Równie mętnie pamięta, że broniła stanowiska hardkorowego transhumanizmu. Wynik: zero zero dla obu stron.) Rzut oka na pomieszczenie wskazuje, że gdy przyszedł tu spać, nie było jeszcze łazienką: fragmenty bidetu wciąż czołgają się na swoje miejsce, a w powietrzu czuć silny zapach LZO1.

W głowie go łupie.

Pochyla się nad umywalką i kręci kranem, dopóki nie zacznie z niego kapać zimna woda. Opryskuje twarz i przesuwa ręką po łysiejącej głowie, rzuca okiem w lustro. — O kurwa! — wyrywa mu się.

Na czole ma wytatuowaną smukłą czarną koniczynkę biohazardu. Wczoraj jeszcze tego nie miał.

Drzwi za nim otwierają się.

— Wyspałeś się? — pyta Sandra Lal. To pewnie ona jest właścicielką tego morfującego strychu. W ręku trzyma trzykilowy młot z długim trzonkiem, podrzuca go do góry i łapie jak tambur-major, a gdy łapie, jej groteskowo umięśnione przedramię nabrzmiewa krwią i hormonami.

— Chciałbym — jęczy Huw. Imprezy u Sandry często kończą się w niekontrolowany sposób. — Za późno, by wybaczyć takiemu zdechlakowi?

— Dla ciebie nigdy nie jest za późno. — Sandra uśmiecha się szeroko, po kobiecemu. — Kawa jest w kuchni, a kuchnia jest dzisiaj na parterze. Bonnie zafundowała mi prenumeratę „Domu tygodnia” i właśnie dostałam nowy numer. Ale nie przejmuj się tym, że nie wiesz, gdzie co jest, wystarczy, jak zapamiętasz, że wyjście jest na parterze, okej?

— Kawa — powtarza Huw z zainteresowaniem. Głowa go boli, ale pęcherz też. — Uhm. Dasz mi jeszcze minutę?

— Dobrze, ale potem chcę dostać z powrotem moją dodatkową łazienkę. To ma być alkowa, trzeba tylko przedtem wywalić ścianę do sypialni. — Unosi sugestywnie swój młot.

Sandra zamyka drzwi i idzie budzić innych zapóźnionych gości, a Huw dopada sedesu. Potrząsa głową, gdy już zaczyna odczuwać ulgę: schwytany w pułapkę morfującej łazienki u transseksualnej pakistańskiej ateistki, krytyka RPG. Czemu ja zawsze ląduję w takiej sytuacji, myśli w czasie, gdy toaleta aplikuje mu perfumowany prysznic i suszący nawiew. Na ofertę przystrzyżenia włosów łonowych, pospiesznie chwyta swój kilt i rusza na poszukiwanie kawy.

Nowa kuchnia Sandry jest przerażająco nowoczesna – jedno z tych białych pomieszczeń do pracy, które na pierwszy rzut oka wydają się puste, sterylne jak sala operacyjna, ale gdy tylko odwrócisz wzrok, „pączkują”, wysuwają stoły, procesory żywności czy fabrycznie nowe sztućce. Gdy nagle zaczynasz siadać, pod tobą pojawia się stołek, by podeprzeć twoje pośladki. Żadnych osobnych sprzętów, jedynie inteligentna materia zasilana surowymi ingrediencjami. Poprzedniej nocy była to uroczo wyglądająca, oświetlona gazem, wiktoriańska kuchnia, a teraz Huw widzi ją surową. Czuje mdłości, gdy uświadamia sobie, że mógł coś stąd zjeść. Ulga jest na wyciągnięcie ręki. W drugim końcu pomieszczenia stoi tradycyjny stół, a na nim archaiczna poobijana elektryczna cafetière. Przy stole siedzi jakiś dziwnie znajomo wyglądający koleś i czyta gazetę.

Huw kiwa mu głową. — Hej, a gdzie są kubki? — pyta.

Facet spogląda na czoło Huwa przez niezbyt przyjemną chwilę, a potem macha ręką na coś niewyraźnego, leżącego za dzbankiem. — Weź jeden z tamtych — mówi.

— O! Jasne. — Szkliste kubki są z aerożelu, grubego na centymetr, lekkie jak zamrożony dym tytoniowy. Huw bierze dzbanek i nalewa trzęsącymi się rękami. Poci się i jest mu na przemian zimno i gorąco. O kurcze, co ja takiego piłem? Myśli biorąc łyk.

Spogląda na towarzysza, niewątpliwie też ocaleńca z imprezy: koleś jest średniego wzrostu, łysy, około trzydziestki, nienaturalnie żylastej budowy ciała wynikającej z nadużycia implantu ograniczającego kalorie. Żadnych przekłuć, blizn, tatuaży czy neomorfizmów, pomijając figurę, która zresztą może być naturalna. To wszystko, plus czarny skórzany kostium, może oznaczać, że jest naturalistą. No cóż, to jest dom Sandry, a jej sympatie bywają stresująco eklektyczne.

— Dzisiejsza? — pyta Huw spoglądając na gazetę.

— Chyba tak — facet odkłada gazetę, uśmiechając się dziwnie. — Wyspałeś się?

— Obudziłem się w łazience — mówi Huw żałośnie. — Mleko...

— Tutaj — tamten podsuwa coś, co przypomina miskę z błękitnymi kostkami lodu. Huw sięga z wahaniem po jedną, po czym zanurza ją w swoim kubku.

— Czy to jest w ogóle pochodzenia organicznego?

— U Sandry tylko stabilizowana polimerami emulsja w najlepszym gatunku — mówi koleś sarkastycznym tonem. — Oczywiście, że jest organiczna. Nic poza węglem, wodorem, azotem i szczyptą tlenu. — Huw bierze łyk. — To samo można, oczywiście, powiedzieć o twojej komórce — dodaje obcy.

— Aha — Huw odstawia kubek. Nie jest pewien do czego prowadzi ta rozmowa. Na granicy podświadomości odczuwa coś denerwującego, jakieś wrażenie déjà vu, jakby...

— Nie pamiętasz mnie? — pyta tamten.

— Zawsze tak jest po alkoholu — wyznaje Huw z nagłą ulgą — nigdy niczego nie pamiętam.

— Nazywam się Bonny — oświadcza mężczyzna. — Większość ostatniej nocy spędziłeś na przekonywaniu mnie, że Nietzsche jest odpowiedzialny za globalne oziębienie. — Huw patrzy na niego i czuje, jak coś w jego głowie się przestawia: no tak, podobieństwo jest bezsporne, to jest kobieta, z którą rozmawiał w nocy. — Zdumiewające, co dobra łazienka może zrobić w dzisiejszych czasach w dziedzinie chirurgii tkankowej, nie sądzisz? — ciągnie łysy, Bonnie? i mruga do Huwa, który, ku swojemu przerażeniu, odczytuje to, jako lubieżne zainteresowanie, a może rubaszne poczucie humoru. — A co z twoim kacem? Jesteś w stanie ciągnąć dalej naszą dyskusję?

— Au — mówi Huw. Poimprezowy kac moralny uderza go z całą siłą między oczy, tuż poniżej koniczynki zagrożenia biologicznego, a kawa bije po żołądku. — Muszę na powietrze, natychmiast...


* * *

Przebudzenie następnego dnia jest dużo łagodniejsze. Tym razem, we własnym łóżku, budzą go promienie słońca. Ziewa, siada i zbiera się przez chwilę, żeby oprzytomnieć, po czym idzie na dół, po komfortowo nieruchomych schodach, sprawdzić pocztę. Zakurzone płytki jego obrośniętego winem dziewiętnastowiecznego domu z tarasem ziębią mu bose stopy. Spod źle dopasowanych zewnętrznych drzwi ciągnie po gołych nogach, wywołując gęsią skórkę. Dwie trzecie poczty, to spam, który wrzuca od razu na stos przeznaczony do recyklingu bez czytania, ale jest również prawdziwy list, zaopatrzony w znaczek na kopercie. Na papierze atrament – ktoś zadał sobie trudu, żeby się z nim skomunikować osobiście, wprawiając w tym celu w ruch drętwą materię.

Połamanym paznokciem rozrywa kopertę i czyta: „Pańskie zgłoszenie do udziału w międzynarodowej pomocy dla służb sądowych zostało wstępnie zaakceptowane. By je ostatecznie zatwierdzić, należy się zgłosić osobiście z niniejszym pismem...”

Zabiera list do kuchni i kładzie na stole, by móc na niego patrzeć podczas jedzenia. Ledwo zauważa poranny chłód. Odrapany procesor żywności z demobilu Czerwonego Półksiężyca wypluwa kubek ciepławej kawy po turecku, podejrzaną podróbkę sadzonych jajek i nawet jeszcze bardziej podejrzaną imitację bekonu. Dzisiaj dla Huwa jest wielki dzień. Czekał na to od miesięcy.

Wkrótce, będzie miał coś do powiedzenia na temat niektórych spraw w zakresie nowych technologii. I będą musieli go słuchać.


* * *

Witajcie w zrujnowanej przyszłości u schyłku dwudziestego pierwszego wieku.

Na Ziemi żyje populacja z grubsza miliona hominidów. W większości są oni zadowoleni ze swojego losu, z życia w rezerwacie na dnie studni grawitacyjnej. Niezadowoleni wyemigrowali, przyłączając się do tego lub innego roju kladów postludzkich myślicieli, zamulających wnętrze systemu słonecznego pyłem molekularnej maszynerii tak grubo, że przesłaniają słońce. Jeśli pominąć samotny jak latarnia morska promień znaczący nieustannie ruch Ziemi po swojej orbicie, to z zewnątrz układ planetarny przypomina sferyczną mgławicę promieniującą w paśmie podczerwieni; mózg typu matrioszka, zagnieżdżone sfery Dysona, zbudowane ze zmielonych kości księżyców i planet.

Porozszczepiana metaświadomość systemu słonecznego w zasadzie wyrzekła się brudnej strony swych pre-postludzkich kuzynów, niemniej czasami jej umysły ogarnia coś w rodzaju nostalgii. Ziemskie pasmo radiowe jest wtedy w bezładny sposób spamowane dokumentacją katastrofalnie niebezpiecznych technologii, mogących zrujnować całe gałęzie przemysłu, kultury czy systemów duchowych.

Zdrowo myślący ignorują te plany typu „zrób-skok-cywilizacyjny”, ale zawsze znajdzie się ktoś, kto chciałby ugryźć kawałek tej zakazanej „złotej renety”. Zawsze jest ktoś, u kogo ewolucja nie wykształciła instynktu mówiącego, że „nie-należy-lizać-słupka-ogrodzenia-na-mrozie”. Zawsze się znajdzie pieprzony geek2, który to zrobi, gdyż jest to jego pieprzony odwieczny techniczny imperatyw.

To, czy oświecone, wzajemnie się przesłaniające, myślące obłoki wysyłają swoje posłania dla zgrywu, jako truciznę czy też wsparcie, wciąż jest dyskutowane. Pytanie ich o to jest w zasadzie równie sensowne, jak pertraktacje z kolonią mrówek, by opuściła kuchnię. Jaki by nie był motyw, ludzkość byłaby w lepszej sytuacji, gdyby Obłok wyewoluował w coś na tyle zaawansowanego, by nie być w ogóle zainteresowanym kontaktami z ludźmi cielesnymi.

Niemniej, zanim nastąpi ten szczęśliwy dzień, przed śmieciami z postsingularnego3 urzędu patentowego zabezpieczają Ziemię sądy technologiczne.


* * *

Po śniadaniu Huw wciąga dżinsy, długie buty i koszulę. Zamyka dokładnie za sobą drzwi frontowe i poleca swojemu rowerowi odłączyć się od rdzewiejącej rynny, zanieczyszczającej zielonym mchem ceglaną ścianę jego domu. Pedałuje nierówno do skraju drogi, po czym włącza się do ruchu, krzywiąc z niezadowolenia, że wszechobecna sieć dozoru steruje ludźmi przemieszczającymi się wokół niego.

Bezpieczną jazdę na rowerze uważa za jedno z najbardziej irytujących nowoczesnych ułatwień. Tak samo jak: grzeczną młodzież z uśmiechem przylepionym do twarzy, policjantów myślących jak pracownicy opieki społecznej czy geeków myślących, że się znają na technologii. Geekowie, stara arystokracja. On im teraz pokaże. Zjeżdża na pobocze głównej drogi i podjeżdża do drzwi konsulatu libijskiego.

— Pan Rogers? Miło mi pana widzieć. — Młody mężczyzna za biurkiem ma sztuczny uśmiech i, jak na gust Huwa, jest zbyt uprzejmy. Huw chrząka potwierdzająco i siada na wskazanym krześle. — Pańskie podanie przesłano do nas i... Hm? Jeśli nie ma pan nic przeciwko podróży do naszego pięknego kraju, mogę panu w tej chwili zapewnić jednotygodniowy dyżur ławnika.

Huw znów potakuje.

Uprzejmy mężczyzna miota się, sprawiając wrażenie kogoś próbującego w nieobraźliwy sposób powiedzieć coś potencjalnie dość grubiańskiego.

— Chciałbym pana poinformować, że nasz młody kraj jest całkowicie tolerancyjny w stosunku do obyczajów innych kultur. Zapewniam, że bez względu na to, w jakim skafandrze, zgodnym z normą ISO, pan przybędzie, nasi ludzie to zaakceptują.

— O co chodzi? — Huw potrząsa głową.

— O pański, o ten pański... — Facet pochyla się nad biurkiem i wskazuje na oznakowane koniczynką czoło Huwa. Palec napotyka opór. Plastikowa płyta oddziela hermetycznie część pomieszczenia, w której jest Huw, od reszty konsulatu. Jest tak fantastycznie przezroczysta, że Huw nawet jej nie zauważył do momentu, w którym palec tamtego nie zakłócił jednolitości jej pionu, powodując zabawne smugi rozproszonego światła i lunaparkowe zniekształcenia, masywnych i trwałych, drewnianych paneli ściennych za biurkiem.

— A, to — mówi Huw — o, to jest, wie pan, taki żart. To nie jest formalne ostrzeżenie.

— Cieszę się, w takim razie, panie Rogers! Z pewnością będzie pan miał odpowiednie dokumenty, by to udowodnić, zanim pan przejdzie przez naszą kontrolę graniczną?

— Jasne — oświadcza Huw. — Oczywiście.

Pieprzona Sandra. Nie ma znaczenia, czy brała bezpośredni udział w tym chamstwie czy nie. Zrobili to na jej konto, to ona ponosi winę. Niech ją szlag. Nie planował zwracać na siebie uwagi policji genetycznej, a teraz będzie musiał się nabiegać przed odlotem.

— No więc do zobaczenia wkrótce. — Facet sięga do szuflady i wyciąga mały zaśniedziały metalowy czajnik, który przesuwa to tu to tam w kierunku przegrody. Ta marszczy się wokół niego i nagle czajnik jest już po stronie Huwa w opalizującej bańce wytłoczonej z bariery. — Niech pokój będzie z panem.

— Wzajemnie — odpowiada Huw i wstaje. Jest to oczywisty koniec spotkania. Bierze czajnik i idzie wzdłuż mrugających świateł do wyjścia z konsulatu, starannie wymijając rozmyte łaty w powietrzu, w których znajdują się inni petenci pooddzielani od siebie mgłą użytkową4. — I co dalej? — zwraca się do czajnika.

— Blrrrt. Bądź pozdrowiony tech-sędzio Rogersie. Jestem ifrytem-przewodnikiem z Libijskiej Magicznej Dżamahiriji Ludowej. Okaż mnie przedstawicielom Rady Ludowo-Rewolucyjnej, a będę zobowiązany pośredniczyć dla ciebie. Potrzyj mnie, a zainstaluję tłumaczące pijawki w twoim ośrodku mowy, pomogę zapamiętać Koran i hadisy5. Uwolnij mnie, a spełnię twoje najgłębsze życzenie.

— Wątpię — Huw drapie się w głowę. Pieprzona Sandra, myśli ponownie, po czym pakuje czajnik do bagażnika i pedałuje z wysiłkiem do starej wytwórni porcelany z epoki industrialnej, gdzie dogląda antycznych masywnych rondli, nadaje im ręcznie ostateczny szlif i pakuje gotowy towar do wysyłki. Czeka go długi dzień pracy – prawie pięć godzin, zanim zdoła się uporać z bałaganem, próbując wszystko posortować. Ale przynajmniej poczucie wilgotnej gąbczastej gliny pod paznokciami łagodzi kotłujący się w nim gniew z powodu gwałtu dokonanego na nim na imprezie przez przypadkowych zgrywusów od GMO.


* * *

Dwa dni później Huw, wraz z rowerem i wielkim plecakiem, czeka na boisku piłki nożnej w dolinie na skraju Monmouth. Padało całą noc i boisko jest bagniste. Para dużych wron siedzi na zardzewiałej bramce i obserwuje go z ciekawością. Kilka osób snuje się niemrawo w pobliżu strefy odlotu. Porty lotnicze całkiem się zmieniły wraz z końcem epoki odrzutowców.

Huw z irytacją skrobie się po nosie. Pieprzona Sandra, myśli jeszcze raz, grzebiąc pod półprzezroczystą burką ochrony biologicznej z koziej pajęczyny. Wczoraj po pracy poszedł do niej, żeby zaprotestować, ale stwierdził jedynie, że dom Sandry przekształcił się w but turystyczny rozmiaru dwa tysiące, a ona sama postanowiła spędzić tegoroczną zimę w Fukuyamie. Mógłby ją prawdopodobnie odnaleźć w sieci, ale wolał się nie wystawiać na więcej wirusów w tym tygodniu. Jeden mu całkowicie wystarczy, zwłaszcza gdy odkrył, że identyczny znak koniczynki na ramieniu świeci w ciemności.

Cień wielki jak chmura nasuwa się nad boisko, a głuchy warkot przenika pole podbramkowe, zakłócając spokój wron. Huw spogląda do góry raz, drugi i trzeci, nie mogąc objąć wzrokiem tego, co widzi. Ma chyba z kilometr długości, stwierdza. Wysokość dźwięku rośnie, gdy ogromny dwukadłubowy statek powietrzny obraca się i kołysząc na boki, ustawia wzdłuż lądowiska, uruchamia silniki stabilizatorów położenia i zaczyna opuszczać kabinę podnośnika wielkości okrętowego kontenera.

— Uwaga pasażerowie oczekujący na lot FL-052 do Afryki Północnej i przystanków na bliskim wschodzie, proszę się przygotować do wejścia na pokład. To znaczy ty. — Huw niemal wyskakuje ze skóry, gdyż jedna z wron-celników ląduje ciężko na jego ramieniu. — Słyszałeś, kolego?

— Tak, tak słyszałem — Huw wzrusza z rezygnacją ramionami i stara się nie spuszczać wielkiego ptaka z oczu. — To tam, tak?

— Załadunek pasażerów rozpocznie się windą khrrra khrrr cztery za pięć minut. Pasażerowie z parzystymi numerami w pierwszej kolejności. — Wrona z ciężkim łopotem leci w kierunku wielkiego, zardzewiałego kontenera, lądującego z hałasem w błocie. — Wszyscy na pokład! — kracze chrypliwie.

Huw prowadzi rower w kierunku stalowego pudła, ale zatrzymuje się, gdyż z otwartych drzwi wytacza się para zdezorientowanych australijskich backpackerów ze swoimi kangurzymi służącymi. — Natychmiast na pokład! — powtarza wrona.

Huw przepuszcza trzech innych pasażerów, po czym ostrożnie wprowadza swój rower do środka i opiera o przymocowaną do ściany poręcz. — Ciągnąć żywo! — wrzeszczy ktoś z góry, po czym liny zaczynają skrzypieć i kontener unosi się. Zanim jeszcze pole podbramkowe się opróżni, wielki statek powietrzny wyłącza stabilizatory położenia i zaczyna przyśpieszać do swojej imponującej prędkości przelotowej, pięćdziesięciu węzłów. Huw spogląda w dół, na przesuwające się pod nim miasto ze średniowiecznym zamkiem i bierze głęboki wdech. Zapowiada się długa podróż.

Nos znów zaczyna go swędzić.


* * *

Podróż lotnicza jest tak powolna, że prawie zawsze szybciej dojedzie się pociągiem. Tyle że most gibraltarski jest znów w remoncie, a gdy ostatnim razem Huw jechał TGV przez Karpaty, nagabywał go uporczywie jakiś agresywny sprywatyzowany bank krwi, mający dziwne upodobanie do walijskich limfocytów T. Ten latający tramp z ładunkiem choinek i farby kameleonowej, zarówno jemu jak i innym pasażerom, zapewni przynajmniej skrót przez morze Śródziemne – nawet, jeśli wspólne pomieszczenia prześmierdły dymem marihuany, a pozostali pasażerowie to wyłącznie hołota: podejrzani rekruci i sieciowe czubki, transportujący swoje cielesne powłoki, zamiast ograniczyć się do przyzwoitej (i higienicznej) teleobecności.

Huw nie jest podejrzany. Huw ma dyżur w sądzie, który wymaga od niego obecności fizycznej, cielesnej, żeby wykluczyć możliwość podszycia się pod niego jakiejś importowanej, słabo-boskiej SI czy czegoś podobnego. Sądząc jednak z tego, jak inni pasażerowie go unikają, to on sprawia wrażenie podejrzanego. To może jednak być spowodowane widokiem jego burki ochrony biologicznej i wielu warstw antynanofagowej bielizny, w którą jest pod spodem zakutany. Musi być jakiś lepszy sposób walki z niekontrolowaną technologią, mówi do siebie następnego rana, przygotowując się do śniadania.

Większość załogi sterowca, to wspomagane gibbony, które, podczas wieloletniej służby na podniebnych szlakach Bliskiego Wschodu, podłapały na tyle dużo Islamu, żeby grozić śmiercią za zmuszanie pokładowego procesora żywności w mesie do wytworzenia realistycznie wyglądającej kanapki z bekonem. Huw rozciąga otwór do jedzenia w swojej burce i z wisielczym humorem konsumuje widelcem jajecznicę i coś, co ma być kaszanką, gdy ktoś rzuca się na fotel obok niego, sięga między fałdy jego burki i odrywa sobie kawałek kanapki.

Obcy, to typ nie wzbudzającego zaufania backpackera w ekstremalnie lekkim, niemnącym, szybkoschnącym, plamoodpornym, przeciwpotnym, membranowym uniformie globtrotera, bywalca schronisk, piszącego długie, pełne dygresji, sieciowe przewodniki, w których opisuje swoje przygody podczas pobytu przez sześć miesięcy za pięć dolarów w Mumbaju, Manhattanie czy też w jakimś innym zapadłym kącie. Ten akurat, niewątpliwie, wyobraża sobie siebie jako całkiem wesołego podróżnika: błysk w oku, kurze łapki wytrawione przez egzotyczne zachody słońca, na policzkach dołeczki, w których można zgubić pięćdziesięciodolarową monetę.

— ...ello! — mówi z ustami pełnymi Huwowej kanapki. — Wyglądasz ciekawie. Pogadajmy chwilę!

— Za to ty dla mnie wyglądasz zupełnie nieciekawie — odpowiada Huw, rzucając mu resztę jedzenia na kolana. — Spadaj.

— Och, daj spokój — mówi backpacker. — Nazywam się Adrian, mogę ci opowiedzieć mnóstwo ciekawych historii o moich przygodach za granicą. Niektóre są bardzo pikantne; również o ciekawych egzotycznych kobietach. Dasz mi szansę? Ubawisz się. Jestem w tym bardzo dobry. Naprawdę!

— Wątpię — mówi Huw stanowczo. — Wracaj na swoje miejsce, bo małpy nie lubią bałaganu. Poza tym, ja zakażam.

— Małpy! Ja mam się przejmować małpami? Bracie, raz spędziłem miesiąc w tasmańskim obozie pracy dla pijaków. Australijski sędzia zamknął za pijaństwo Anglika, wyobrażasz sobie! W tym obozie było paru twardych facetów, opowiem ci. Aborygeni opanowali tam czarny rynek bimbru, a Maorysi chcieli wejść z własnym towarem; i w środku tego wszystkiego ja, biedny, durnowaty biały człowiek, uchylający się przed domowej roboty nożami i zatrutymi strzałami. Przez tydzień nie było jedzenia, gdy wydało się, że Maorysi, by zatruć Abów, smarują garnki gównem. Prawdziwa wojna biologiczna. Żułem chwasty rosnące na terenie robót. Pod koniec tygodnia zaczęły mi się zwidywać anioły. Abowie, z którymi byłem razem skuty, posrali się krwią i to był ich koniec. Złapałem balistyczną w godzinę potem, gdy już odsiedziałem swoje i poleciałem prosto do Wschodniego Timoru, gdzie obżarłem się Gado-Gado i Riztaffel6, od czego również się rozchorowałem i spędziłem noc w kiblu wyrzygując wnętrzności. Więc nie mów mi o małpach. — Adrian przerywa swój monolog i zaczyna z zapałem przeżuwać resztę lanczu Huwa.

— Wiesz co, to wszystko jest żałosne. Mam zamiar uciąć sobie teraz małą drzemkę. Jasne?

— Och, nie bądź taki delikatny! — mówi Adrian. — W Libii nie przetrwasz pięciu minut z takim nastawieniem. Byłeś już kiedyś w Libii?

— Nie — mówi Huw, zdecydowanie zbierając fałdy burki w poduszkę i odwracając głowę.

— Pokochasz to. Nie ma jak atmosfera realnego, domorosłego socjalizmu po zapyziałym Londynie. To Ludowe, tamto Narodowe, inne Demokratyczne, a każdy wyszedł na wiec do kawiarni w związku z ostatnim referendum. Fantastyczne! A dziewczyny... też fantastyczne, fantastyczne. Pogadaj trochę z nimi o polityce, a zagadają cię na śmierć i będą próbowały wypędzić z ciebie burżuja. Dwie, albo i trzy na raz, jeśli będziesz odpowiednio oporny. Miałem kilka fantastycznych nocy w Libii, Nie mogę się już doczekać.

— Adrian, mogę ci coś powiedzieć, uczciwie?

— Jasne, kolego, jasne!

— Jesteś kretynem. Paskudniejszym i tępszym niż mogłem sobie wyobrazić. Jeśli nie wrócisz na swoje pieprzone miejsce, powiem małpom, że masz zamiar wysadzić sterowiec. Zapakują cię w kaftan ze spadochronem i wyrzucą za burtę.

— No, no. Twardy z ciebie facet.

Huw zbiera swoją burkę, wstaje, przeciska się obok Adriana i idzie na tył kabiny. Wybiera pusty rząd, wślizguje się i wyciąga. Chwilę później przychodzi Adrian, chwyta go za palec u nogi i łaskocze.

— No dobra, pogadamy kiedy indziej. Miłej drzemki. Dzięki za żarcie!


* * *

Do Trypolisu frachtowiec wlecze się trzy dni. Pracowicie wspina się na maksymalną dla niego wysokość, by ominąć dzikie i piękne (choć radioaktywne i zabójcze) wybrzeże Normandii, po czym kieruje się na południowy-wschód, by zrzucić na przedmieściach Marsylii cargo anonimowych gangsterów z Glaswegii. Potem mija wybrzeże morza Śródziemnego i spędza całe dwadzieścia dwie godziny wlokąc się szerokim łukiem wokół Korsyki. W czasie tego ostatniego interludium Huw próbuje się rozerwać, wypatrując przemytników z miniaturowymi bezzałogowcami, ale nawet ta patetyczna próba oderwania się od rzeczywistości bierze w łeb, gdy po ośmiu godzinach do przedniej kabiny pasażerskiej wpada małpa z załogi maszynowej i wygłasza pięćdziesięciominutowe przemówienie na temat solidarności ludu pracującego i prawa smoluchów do strajku w locie, uzasadniając to słowami dziwnie znajomymi dla kogoś, kto, jak Huw, spędził kilka dni bohatersko sondując granice śmiertelnej nudy studiowaniem ulotek Trzeciej Międzynarodówki Komunistycznej.

Zużywszy w ciągu dwóch dni, przygotowany na dwutygodniową wyprawę, zapas starodawnych książek typu read-only i przekonawszy się, że jego współtowarzysze podróży to lunatycy lub durnie, Huw poddaje się nieuniknionemu, przykleja swoją burkę do wręgi sterowca w przedziale ładunkowym, ustawia wizjer na nieprzezroczystość, łyka kubek bezkofeinowej kawy zaprawiony walerianą i zasypia jak ryba płucodyszna podczas pory suchej.

Pierwszy sygnał, że sterowiec dotarł do celu nadchodzi wraz z lepkim potem. Dom się pali, dziwi się nie całkiem obudzony. Czuje się, jakby ktoś otworzył drzwi do pieca i wsunął tam jego nogi. Wrażenie to dochodzi już do klatki piersiowej. Zanim uruchomi wizjer, odczuwa chwilę lęku, po czym zostaje natychmiast zalany wizualnym spamem.

— Hello, witaj effendi! Hotel Tysiąca i Jednej Nocy wita ostrożnych obywateli zachodu. Przyjmujemy euro, dolary, jeny i haszysz (po analizie)! Chcesz spędzić miły wieczór, odwiedź Amerykańską Restaurację Alego! Kozie hamburgery w stu procentach zgodne z halalem7. Potrzebujesz ubezpieczenia podróży, nie znasz bankowego prawa szariatu8? Pozwól by al-Jammu Traveler’s Assistance dała odpocząć twojemu mózgowi z naszym...

Bez zwłoki ogłasza przetarg na usługę adbuster proxy, wybiera najtańszą ofertę i cierpliwie czeka na oczyszczenie wizjera. Po minucie lub dwóch znów widzi, z wyjątkiem kącika lewego oka zasłanianego przez uporczywą i denerwującą zieloną gwiazdkę. Na końcu odkleja się i rozgląda dookoła.

Kabina pasażerska jest prawie pusta, a drzwi z jednej strony rozwarte na oścież. Huw wyprowadza rower i zeskakuje na zakurzoną betonową płytę dawnego lotniska. Jest już ponad trzydzieści stopni w cieniu, ale gdy wyjdzie z cienia sterowca zasilana z baterii słonecznych klimatyzacja jego burki powinna sobie z tym poradzić. Pytanie brzmi, co dalej? — Hm! — grzebie w bagażniku, szukając poobijanego czajnika. — Hej, ty. Ifrycie! Czy jak tam się nazywasz. Którędy do sądu?

Przejrzysta postać dżina z kreskówki pojawia się u wylotu dziobka i mruga do niego. — Pokój niech będzie z tobą, szanowna pani tech-sędzio Rogers Huw. Czy mogę cię prosić o chwilę cierpliwości... — Ifryt znika na moment, szukając niezabezpieczonej sieci, do której mógłby się podłączyć. — Jestem pewien, że najpierw chciałabyś odwiedzić budynek terminalu, przedstawić się Rewolucyjno-Celnej Radzie Portu Lotniczego i zaprezentować swoją wizę wjazdową. Stamtąd skierują panią do hotelu, gdzie będzie pani zakwaterowana w bezgranicznie rajskim luksusie na koszt wdzięcznej Libijskiej Magicznej Dżamahiriji Ludowej! (A przynajmniej w dobrym odwzorowaniu raju w rzeczywistości wirtualnej.)

— Tak tak — Huw rozgląda się dookoła. Lotnisko jest odludnym pustkowiem, dosłownie pustynią, gdyż zarówno działania zapobiegające pustynnieniu prowadzone w dwudziestym wieku, jak i akcje zalesiania pod egidą króla Muammara Pierwszego nie powiodły się. Obsesyjne zamiłowanie Libijczyków do wirtualnych krajobrazów (nie wspominając o emigracji do Włoch) doprowadziło do powrotu piaszczystych wydm, a zniknięcie paliwożernych linii lotniczych pozostawiło budżet lotniska na poziomie wiejskiego przystanku autobusowego na odludziu. Potłuczone okna w rdzewiejących blaszanych barakach świecą pustką; luksusowy niegdyś terminal portu lotniczego grzeje się w upale jak śpiąca jaszczurka; drzwi pootwierane na oścież; wydaje się, że nawet miejscowi sprzedawcy jedzenia już tu nie zaglądają.

Pół godziny zabiera Huwowi znalezienie Rewolucyjno-Celnej Rady Portu Lotniczego w postaci zabiedzonej staruszki, pochrapującej cicho z otwartymi ustami, z nogami w pepegach na zniszczonym drewnianym biurku pod tablicą z logo Międzynarodowego Towarzystwa Schronisk Młodzieżowych.

— Przepraszam, czy pani jest przedstawicielem rządu? — pyta grzecznie Huw, za pomocą czajnika-translatora. — Przyjechałem z Walii, mam być ławnikiem w sądzie technologicznym. Może mnie pani skierować do dworca transportu publicznego?

— Na twoim miejscu nie zawracałabym jej głowy — mówi ktoś z tyłu. Huw podskakuje tak wysoko, że prawie wybija dziurę w pożółkłych panelach sufitowych. — Ona właśnie dorabia na czarno, nadzoruje boty zabezpieczeń tajskiego banku inwestycyjnego na wieczornej szychcie. Widziałeś pasmo?

— Hm, nie, w samej rzeczy, nie — mówi Huw defensywnie — Ograniczyłem się do zakresu widzialnego.

Intruz jest prawdopodobnie kobietą, a sądząc z tego, że całą widoczną skórę ma wysmarowaną maścią cynkową, musi pochodzić z jakiegoś miejsca w północnej Europie. Z mankietów na rękach i nogach ulatnia jej się zimna para, a z chlebaka słychać pisk działającej na granicy swoich możliwości chłodziarki na ogniwach Peltiera9. Jedyne, co Huw jest w stanie u niej zobaczyć, to oczy i wściekle niebieski koński ogon wystający spod jej kaptura przeciwnowotworowego.

— Czy to nie jest trochę niegrzeczne podglądać czyjeś sny? — dodaje.

— Dlaczego? — natręt wzrusza ramionami i uśmiecha się w sposób wzbudzający niepokój. — W ten sposób zarabiam na życie. — Podaje mu rękę i zanim Huw jest w stanie się powstrzymać, już nią potrząsa uprzejmie. — Jestem Björk. Doktor Björk.

— Björk, o...

— Wiem, wiem, chce pan powiedzieć, że tak się nazywała piosenkarka z początków dwudziestego pierwszego wieku. Moja specjalność to muzykoterapia we śnie. A tutaj, tak jak i pan, mam chałturę w tech-sądzie. Może nawet będziemy pracowali nad tą samą sprawą.

W tym momencie Rewolucyjno-Celna Rada Portu Lotniczego kaszle przeraźliwie, siada i rozgląda się dookoła poirytowana. — Wcale nie pracuję! Naprawdę — wykrzykuje za pośrednictwem czajnika-translatora Huwa. Po czym przytomniejąc mówi: — O, turyści. W czymś wam pomóc?

Mówi to tak zaskakująco nieuprzejmie, że Huw czuje się zupełnie jak w domu. — Tak, tak — oświadcza niecierpliwie — jesteśmy ławnikami i musimy się dostać do hotelu. Gdzie jest dworzec kolejki lub przystanek autobusowy?

— Nie ma autobusów. Nie umiesz czytać? Dzisiaj jest piątek.

— Piątek... — Huw stara się zrozumieć.

— To jak mamy dojechać do hotelu? — pyta doktor Björk z zaskoczeniem w głosie.

— Możecie iść pieszo — z ponurą satysfakcją proponuje Rada. — Nie macie nóg? Miłosierny Allah nie pobłogosławił was pełnym zestawem genów homeotycznych?

— Ale to jest... — Huw konsultuje się z mapą na swoim nadgarstku i próbuje się zorientować — ...dwanaście kilometrów! I czterdzieści trzy stopnie w cieniu!

— Dzisiaj jest piątek — powtarza spokojnie starucha. — W piątki nic nie działa. Tak nakazuje Koran.

— To dlaczego pani pracuje dla birmańskiego kartelu bankowego jako nadzorca botów zabezpieczeń? — pyta ostro Björk.

— To nie jest... — Rada patrzy na nią ze złością — to nie twój interes!

— Birma nie jest krajem muzułmańskim — Huw myśli na głos, widząc do czego zmierza Björk. Może ona wcale nie jest pierdołowata, myśli w duchu, chociaż nie ma zaufania do ludzi zajmujących się terapią we śnie, a zwłaszcza muzykoterapią we śnie. (Chyba, że ona się tym zajmuje wyłącznie ze względów praktycznych, takich jak pieniądze.) — Myślisz, że oni sobie radzą z deficytem demograficznym, importując z innej strefy czasowej muzułmańskich gastarbeiterów, chętnych do pracy w dni świąteczne?

— Co za zdumiewająca myśl — podchwytuje Björk. — To musi być nielegalne, nie sądzisz?

— Dobra, dobra! — Rewolucyjno-Celna Rada Portu Lotniczego podnosi ręce do góry. — Mam siostrzeńca z samochodem! Może mógłby was podrzucić jadąc do meczetu? Powinien tam jechać za pół godziny i jestem pewna, że wasz hotel okaże się być po drodze.

Samochód jest ogromnym mercedesem-dieslem z początku dwudziestego pierwszego wieku, z przyciemnionymi oknami, klimatyzacją i plastykowymi siedzeniami, popękanymi i wystrzępionymi w suchym pustynnym upale. Kunsztownie wymodelowana zielono-srebrna miniatura meczetu przyciska paczkę serwetek na tylnej półce, a deska rozdzielcza jest oblepiona zielonymi i złotymi nalepkami z cytatami z hadisów. Siostrzeniec Rady wygląda zbyt młodo na wielki ciężki czarny wąs, nie mówiąc już o kierowaniu tym teutońskim behemotem, niemniej nie zasypia i porusza się w piekielnym południowym skwarze.

— Hotel Marriott — mówi Björk. —Vite-schnell-pronto! ¡Hala, hala!

Mercedes toczy się wzdłuż autostrady jak żuk gnojak na najniższym stopniu piramidy. Jadąc w kierunku przedmieść miasta Trypolis, w większej części osłoniętego, Huw czuje gigantyczny i agresywny napór ogłoszeń na swoje filtry proxy. Gdy w drugiej dekadzie trzeciego tysiąclecia Libia na serio zaakceptowała konsumeryzm, rozpowszechniły się powierzchowne krzykliwe i tandetne slogany. Atakująca ich powódź śródmiejskiego webfitti oscyluje między głupawym skondensowanym techno-bełkotem i osobliwie zarabizowanym stylem zgrzebnych ogłoszeń wiktoriańskich kupców, nieznacznie okraszona dawną antyzachodnią paranoją. Kiedy mijają granicę przykrywającej całe miasto, podtrzymywanej kolumną gorącego powietrza, gigantycznej przyciemnionej kopuły geodezyjnej, do Huwa w końcu dociera, że nie jest już wcale w Monmouth ani w Bradford.

Po drodze, gdy przeciskają się w tłoku ulicznym, siostrzeniec Rady, mocno akcentując, wykrzykuje informacje na temat mijanych miejsc, ale większość tego ginie w hałasie klimatyzacji i zgrzytach dyferencjału. To, co Huw jest w stanie zauważyć, wydaje się być obiektami miejscowego biznesu: kawiarnie, bary z haszyszem, lokale rozrywkowe. Doktor Björk i Huw siedzą skonsternowani po przeciwnych końcach tylnej kanapy merca, niezdolni do rozmowy przy tym poziomie decybeli.

Doktor Björk grzebie w swoim staromodnym chlebaku, wyciąga rylec i jakiś materiał nadający się do pisania, skrobie coś na nim i podaje: JAKIEŚ PLANY OBIADOWE?

Huw potrząsa głową. Obiad... Hm. Pod swoją burką śmierdzi i lepi się od zasychającego potu i nie wyobraża sobie jedzenia, chociaż sądzi, że lepiej byłoby wrzucić coś na ruszt przed spaniem.

Björk ściera swoją wiadomość z tabliczki i pisze dalej: ZNAM TAKIE MIEJSCE. LOBBY@18H?

Huw potakuje, kryjąc cierpienie. Björk uśmiecha się do niego, sprawiając wrażenie niesłychanie zdrowej i wyszorowanej pod tą cynkową zbroją.


* * *

Marriott okazuje się wcale nie być Marriottem, tylko Schroniskiem im. Postępu Rewolucji. (W Trypolisie są prawdziwe hotele, ale wystawiają prawdziwe hotelowe rachunki, a rząd stara się utrzymać niskie koszty utrzymania ławników.) Dżin wygłasza krótką prelekcję o krytyce, jakiej król Ghadaffi poddał znaki towarowe i wyjaśnia, że to jest „Ludowy” Marriott, w którym deprawacja pracą służących została wyeliminowana na rzecz zautomatyzowanych wygód, wyżywienia i obsługi zapewnianych przez Komitet Mieszkańców. Jednocześnie sucho informuje, że Huw jest już dwadzieścia minut spóźniony na swoje pierwsze zebranie komitetu, które ma trwać jeszcze dwie godziny i czterdzieści minut.

— A nie mogę, po prostu, pójść do mojego pokoju i wykąpać się? — pyta Huw. — Cały się lepię.

— Och, najmocniej przepraszam, madame! Gdyby nasz świat był idealny, potrzeby ciała stawiano by przed wspólnym dobrem! Niestety tego się wymaga od mieszkańców Ludowego Marriotta. Pani obowiązkiem jest tam pójść i otrzymać przydział obowiązków oraz zostać przeszkoloną w czynnościach, jakie ma pani wykonywać. Wspólny pokój jest cudownie wygodny, a pani koledzy z komitetu będą szczęśliwi, mogąc panią powitać!

— Sram na to — mówi Huw.

— Oczywiście — odpowiada dżin — oczywiście. WC jest po lewej stronie, zaraz za głównym wejściem.

Huw przekrada się przez dwa zestawy automatycznych drzwi, które, otwierane, trzęsą się i piszczą, a w czasie zamykania skrzypią. Hol jest imponującym atrium z brudnymi szklanymi panelami w kształcie wydłużonych rombów, przez które, piętnaście metrów nad głową, wpada szare światło odżywiające rozbuchany ogród kserobrazowy10 warzyw bulwiastych i chwastów pustynnych. W oczach mu ciemnieje; w chwilę później dostrzega przed sobą podwójny rząd trzęsących się, mrugających światełek, wskazujących drogę do wspólnego pokoju. Wzdycha z rezygnacją i wlecze się wyznaczoną trasą.

Wspólny pokój to szczyt schroniskowej elegancji; podzielony miękkimi sofami, smutny teren zabaw, obecnie wypełniony gronem pół tuzina wściekłych zagranicznych podróżnych, trzymających swoje czajniki i bazgrzących bezproduktywnie na wirtualnych tabliczkach. Całą wspólną przestrzeń pokrywają podarte kartki suchościeralne. Dr Björk wyprzedziła go i już siedzi pośrodku grupy, żywo negocjując najlżejszy możliwy zakres obowiązków.

— Huw! — woła go, widząc, że sadowi się na najodleglejszej kanapie, wykasłującej kłęby kurzu i pierdzącej zatęchłym smrodem wszystkich potraw świata.

Huw podnosi rękę i niemrawo macha. Pozostali członkowie komitetu spoglądają na niego zimno, z błyskiem złośliwego wyrachowania w oczach. Huw czuje, że dostanie mu się najbardziej gówniane zajęcie w tym miejscu. Muszę jakoś ograniczyć ryzyko, myśli.

— Witam wszystkich. Nazywam się Huw. Przyjechałem tutaj na dyżur w sądzie, więc w ciągu dnia będę zajęty. Poza tym, jestem na razie trochę toksyczny, więc muszę się trzymać z dala od wszystkiego związanego ze zdrowiem. Coś wcześnie rano, nie związanego z żywnością czy systemami odpadów byłoby idealne. Jest coś takiego? — Czeka chwilę, zanim czajniki nie przetłumaczą wszystkim obecnym. Słychać arabski, farsi, hindi, hiszpański, francuski i amerykański.

Kartki suchościeralne krążą po pokoju, aż w końcu nadludzko brzydki, wiekowy Francuz, wyglądający jak szympans albinos, wyskrobuje rylcem jakieś zależności, po czym wykasłuje szybki i wrogo brzmiący ciąg francuskiego, tłumaczony natychmiast przez czajnik: — Będziesz w patrolu sieciowym. Co trzy metry są przekaźniki. Pobierasz części zapasowe do nich, restartujesz je, sprawdzasz POST11 i wymieniasz wszystkie zepsute elementy. Parzyste piętra dzisiaj, nieparzyste jutro, pokoje gościnne pojutrze. — Rzuca Huwowi tabliczkę, niemal trafiając go w nos; plan pięter i schematy szerokopasmowych przekaźników radiowych.

— No to z głowy — mówi Huw — dzięki.

Björk wybucha śmiechem. — Nawet się nie zbliżyłeś do końca. To jest twoje tymczasowe zadanie... musisz się sprawdzać we wszystkich zadaniach, na wypadek, gdyby ci przydzielono coś w razie choroby lub nieszczęścia.

— Żartujesz — mówi Huw, wybałuszając oczy.

— A skąd. Mnie przydzielono szkolenie nowych członków komitetu. Chodź i usiądź obok mnie, Podkomitet Wyszkolenia i Oceny Umiejętności zbiera się tutaj.


* * *

Podczas trwającego w nieskończoność zebrania podkomitetu, które ciągnie się niemal do wieczora, Huw błądzi myślami w odległych rejonach. Potem pozwala dr Björk i smagłemu Rumunowi Lothario z Komitetu Kateringowego Cordon Bleu12 zaciągnąć się do hotelowej jadłodajni, gdzie Lothario przygląda mu się z niesmakiem, dopóki nie odstawi swojej baklawy13 i z desperacją nie zejdzie po zapasowych niewykończonych betonowych schodach do piwnicy, gdzie ma rozpocząć pracę. Następne cztery godziny spędza polując na popsute przekaźniki; wędrując po niekończących się piętrach hotelowych, korytarzach z surowego betonu zaprojektowanych dla robotów a nie dla ludzi. Zanim dotrze do swojego pokoju, jest wypompowany, bolą go nogi i jest nawet jeszcze bardziej spocony.

Chociaż nie jest w stanie tego docenić, jego pokój okazuje się być nadspodziewanie komfortowy. Spogląda na zbyt duże łoże, wyposażone w panel sterowniczy do regulacji i kontroli funkcji, odlewa się powoli do klopa wielkości wanny, ale jedyne o czym może myśleć, to o małych zasyfionych botach patrolujących kanalizację i polerujących ceramikę. Terminal medialny jest przygnębiającym przypomnieniem odpowiedzialności za patrolowanie niekończących się mil pustych korytarzy, resetowanie małych srebrnych grzybków i obserwowanie ich mrugających światełek w poszukiwaniu czerwonych kontrolek.

Napełnia wielką jak basen wannę parującą wodą z zapachem lawendy i eukaliptusa, po czym włazi do niej w burce i we wszystkim. Obraca się w wodzie, wprawiając fałdy materiału w powolne trzepotanie. Bryzgi ochlapują stojącą na brzegu wanny lampę dżina, a warstwy osmotyczne burki przepuszczają słabe strumyki wody na zakamarki oraz (zwłaszcza) na otwory jego ciała.

— Czcigodny panie — odzywa się dżin, a jego głos odbija się echem o malowane płytki.

— O! Już wiesz? — mówi Huw. — Nie madame?

— Najmocniej przepraszam, panie! — kaja się dżin. — Otrzymałem pański przydział do sądu. Ma pan się zgłosić w Piątym Ludowym Sądzie Technologicznym o ósmej jutro rano. Dostanie pan smakowite śniadanie z owoców i kaszy manny i zimny lancz z miejscowych smakołyków. Powinien pan być wypoczęty i przygotowany na przynajmniej czterodniową rozprawę.

— Nie ma sprawy — odpowiada Huw, zanurzając głowę i wpuszczając wodę do uszu. Wynurza się i potrząsa głową, rozpryskując po ścianach wodę, lekko brudnawą po myciu. — Daleko jest stąd do sądu?

— Nie więcej niż dwa kilometry. Przechadzka po barwnych, starych ulicach Trypolisu będzie przyjemna i podnosząca na duchu. Odpręży się pan i będzie w dobrym nastroju.

Huw kopie korek i wanna bulgocząc opróżnia się, przypominając mu o wielkiej stacji uzdatniania wody w podziemiu i jej rozmaitych przegrodach i filtrach osmotycznych. Wstaje, a burka paruje przez chwilę, błyskawicznie usuwając ze swoich fałd wilgoć, aż do ostatniej kropli. — Odprężony i spokojny. Taa, jasne. — Wyłazi skonany z wanny i wlecze się do sypialni. — Która godzina?

— Druga piętnaście, panie — mówi dżin. — Czy czcigodny pan chciałby coś na sen?

— Czcigodny pan chciałby prawdziwy hotel — mruczy Huw, kładąc się na ogromnym białym prostokącie zajmującym środek sypialni. Nie słyszy już odpowiedzi dżina. Zasypia w chwili, gdy jego głowa dotyka poduszki.


* * *

Hałas jakby dwa koty pieprzyły się w puszce na śmieci wyrywa Huwa ze snu w środku nocy. — Co to? — krzyczy.

Dżin nie odpowiada. Spoczywa na szafce nocnej, jak gdyby ukrywał się przed niewidzialnym toporem wiszącym mu nad głową. Hałas wzmaga się, po czym załamuje jak gulgot kurczaka tonącego we własnej krwi, przy akompaniamencie riffów gitarowych Van Halena14. — Przestań! — krzyczy Huw, wciskając palce do uszu.

Hałas cichnie, zmieniając się w odległe pojękiwanie. Minutę później urywa się, a dżin wyskakuje do góry. — Najmocniej przepraszam, czcigodny panie — mówi z poczuciem winy — miałem problem z regulacją systemu nagłośnienia. To było wezwanie do modlitwy błogosławionego imama Anwara Mohammeda, a właściwie by było, gdyby ktoś na nie reagował.

Huw przetacza się i chwyta czajnik. — Dżinie.

— Tak, o czcigodny?

Huw milczy przez chwilę. — Zwracasz się tak do mnie cały czas — mówi powoli. — Czy zdajesz sobie sprawę, że to brzmi jak szyderstwo?

— Szyderstwo? Ee! Czy pan się nie zadręcza...

— Posłuchaj — cedzi Huw. Usiadł i patrzy przez okno na śpiące miasto. Gdzieś, ze sto gigametrów poniżej horyzontu, słońce zastanawia się nad możliwością wzejścia. — Ja jestem cierpliwym człowiekiem. Ale jeśli mnie sprowokujesz...

— ...sprowokuję?

— To schronisko, pieprzony budzik, lekceważący ton. To ciągłe obrażanie mojej inteligencji...

— Ja obrażam...?

— Zamknij się — parska gniewnie Huw. — Jeśli nie chcesz bym zafundował ci wycieczkę z przewodnikiem po hotelowym składowisku odpadków i systemie odzysku metali kolorowych. Od wewnątrz...

— Kh — dżin milknie.

— Teraz już lepiej. Śniadanie. Chcę... zastanówmy się... Jajka smażone na bekonie. Kiełbaski wieprzowe. Grzankę z masłem, z mnóstwem masła. Nie dyskutuj. Mam czarnorynkowy implant antycholesterolowy przeciw LDL15. O, i jeszcze krwawą kiszkę. I powiedz swoim małym przyjaciołom w kantynie, że to wszystko ma na mnie czekać. I żadnego „zamiast”, ty mały paskudny robocie. Albo zrobisz, co ci każę, albo już nigdy niczego nie zrobisz.

Huw wstaje i przeciąga się. Pstryka małym palcem, włączając sterowanie. Rower odblokowuje się i również przeciąga, zmieniając tryb na stosowany do jazdy w galeriach handlowych. W opinii Huwa, rama zrobiona z metalu z pamięcią jest jedną z nielicznych korzyści, jakie daje wysoka technologia, obok, oczywiście, możliwości jedzenia na śniadanie siedmiu różnych rodzajów tłuszczu bez obawy śmierci na atak serca przed lanczem.

— Zamówiłeś?

— Mówiłem im, ale odpowiedzieli, że te tureckie procesory żywności nie lubią pracować wbrew zasadom halalu...

Słysząc parsknięcie, dżin milknie. Huw chwyta czajnik, wiesza go na kierownicy roweru i z mordem w oczach pedałuje wzdłuż korytarza.

Ciekawe, czy mam szansę zostać sędzią wieszatielem?


* * *

Huw pedałuje do końca hotelowego podjazdu i skręca w lewo, zgodnie ze wskazówkami dżina; mija dwa kwartały, skręca w prawo i staje przed ludzkim murem.

Jest to przyzwoity, staromodny tłum. Z podwyższonej pozycji na siodełku wydaje się kłębić; masa różnorodnych okryć i uniformów, jednostek zagubionych w tłumie. Huw studiuje go przez chwilę i widzi, że mimo okropnego ścisku i braku poszanowania przestrzeni osobistej, tłum porusza się dość szybko. Zsiada z roweru, który wysuwa nóżkę. Kładzie ręce na biodrach, beka zakazanym odorem boczku i zastanawia się. Może przypiąć gdzieś rower i pójść dalej pieszo, ale w pobliżu nie ma nic poręcznego do przypięcia. Dżin ostentacyjnie wyświetla zegar, odliczający sekundy pozostałe do stawienia się w sądzie.

W tym momencie tłum wypluwa osobę, która zmierza prosto ku niemu.

— Hello, Adrian — mówi Huw, gdy backpacker podchodzi na odległość głosu... czyli, ze względu na tupot i odgłosy rozmów, na odległość około sześćdziesięciu centymetrów. Huw, o dziwo, wcale nie jest zaskoczony jego wyglądem; strój podróżnika jest wytarzany w sianie, a oczy, po nocy spędzonej na ćpaniu haszyszu, czerwone jak dupa pawiana.

— Co za przypadek! — mówi Adrian — Na przejażdżce?

— Nie całkiem — odpowiada Huw — Muszę gdzieś dotrzeć i robi się późno. Nie wiesz, czy nie da się jakoś objechać tego tłumu inną ulicą?

Backpacker parska śmiechem. — Jasne, ale musiałbyś pojechać przez Tunezję. Obawiam się, że to ci nic nie da. Nie radziłbym też, kolego, zostawiać tu roweru, bo, nim odejdziesz na trzy kroki, zostanie znacjonalizowany przez Ludowy Komitet Transportu Ekologicznego.

— No, to mam przesrane — mruczy Huw. Robi ręką ruch i rower składa się przybierając kształt walizki. Huw podnosi go; pieprzony sprzęt waży z tonę.

— Na to wygląda — zgadza się radośnie Adrian. — Nie byłoby problemu, gdybyś wybierał się na wycieczkę do ruin albo gdziekolwiek, o trzeciej w nocy, ale teraz... Może mi go sprzedasz? Wczoraj wieczorem poznałem dwie siostry. Chcą mnie zabrać na wieś na kilka dni indoktrynacji i ostrego pettingu. Fajnie by było, gdybym miał osobisty transport.

— Niech to szlag — mówi Huw. Ma ten rower od siedmiu lat; jest jak stary przyjaciel, zazdrośnie pilnowany. — Wynajmę ci go. Może być?

Adrian uśmiecha się i wyciąga auto-fajkę z jednej z wielu zapinanych kieszeni na piersiach; bryłka żarzącego się haszyszu wewnątrz plastikowej rurki, ledwo widoczny węgielek w gęstym dymie. Przykłada ją do ust i zaciąga się, trzyma dym przez chwilę, po czym wydmuchuje nad głową Huwa.

— Jasne. Oddam go za dwa, góra trzy dni. Gdzie się zatrzymałeś?

— W pieprzonym Marriotcie.

— Nie życzyłbym najgorszemu wrogowi. Tyle wystarczy? — podaje Huwowi foliowe zawiniątko z cegiełką haszyszu gatunku assassin wielkości kostki brukowej. — Te siostry należą do Bractwa Odrodzenia Hashishimów16. Mają całkiem obrotne główki.

Huwowi zaczyna już lekko szumieć w głowie od dymu wydmuchiwanego w jego stronę przez Adriana. Taka ilość haszyszu najprawdopodobniej pozbawiłaby go przytomności na trzy dni, ale dla innych pewnie ma dużą wartość. Zastanawia się. — Wiesz, co — mówi — niech to będzie depozyt. Jeśli oddasz nieuszkodzony rower w ciągu czterech dni, w Marriotcie, dostaniesz go z powrotem, zgoda?

Adrian kiwa głową z boku na bok. — Jasne, kolego. Tak lepiej dla mnie. Głupio, że nie masz zaufania i nie wierzysz, że sam go zwrócę, ale tak to już bywa.

— Dobrze. Tylko uważaj na niego. Ten rower ma pamiątkową wartość; wiele razem przeszliśmy. — Huw szepce coś do kierownicy i podaje Adrianowi. Rower łączy się z PAN17, akceptuje Adriana jako nowego użytkownika i rozkłada się. Adrian wsiada, robi kółeczko i pedałuje ku wiejskim rozkoszom.

Huw unosi lampę dżina i pociera ją. — W porządku — mówi — dostarcz mnie teraz do sądu na czas.

— Z największą przyjemnością, o czcigodny paniczu — zaczyna dżin. Huw potrząsa nim ostro. — Dobrze, dobrze — mówi dżin — tylko nauczę cię mówić: „z drogi wszarze” i lecimy.


* * *

Huw zupełnie nie wie czego oczekiwać po Piątym Ludowym Sądzie Technologicznym. Jurta? Piaskowiec? Okropna, wykończona na biało, modernistyczno-brutalistyczna piramida ery kosmicznej?

Okazuje się, że budynek jest nadmuchiwany. Przerośnięty namiot dla uchodźców z metalizowanej tkaniny i sprężonego powietrza. Całość, po spuszczeniu powietrza, może być załadowana na lorę i w jeden dzień przewieziona w inne miejsce albo po prostu podczepiona do balonu i przeniesiona. Z boku widać pomalowaną na żółty ostrzegawczy kolor wielką gumową uszczelkę rozmiaru włazu do studzienki kanalizacyjnej, przez którą przechodzą kable zasilające, sieciowe, rury wodne i kanalizacyjne, zbrojone elastyczne węże dostarczające nowoczesnych wygód.

Całość wygląda jak wizja Partenonu u właściciela kasyna; karykaturalne kolumny i nadmuchiwane freski przedstawiające dominację ludzkości nad technologią. Podskakując na gumowych schodach, Huw mija sześciometrowe drzwi. Gdy wchodzi do holu, drogę zastępuje mu czternastolatek z paskudnym wąsem.

— Pizzpot — mruczy dzieciak, kierując w stronę Huwa dmuchawkę z kurarą. Huw ślizga się, próbując zatrzymać na rozkołysanej podłodze.

— Pardon?

— Pizzpot — powtarza chłopiec. Nosi coś w rodzaju munduru, żółte samoniszczące się okrycie skrojone na wzór worka na kartofle, oblepione insygniami. Wygląda jak te rzeczy, które w czasie kwarantanny w mieście są przepuszczane przez Ochronę Biologiczną, gdyż rozpuszczają się w jaskrawo pokolorowane cząstki mechaniczne.

— O czcigodny paniczu, Ludowo-Rewolucyjny Strażnik Sądu Technologicznego chce zobaczyć twój paszport — wyjaśnia dżin. — Sesja sądu rozpoczyna się za piętnaście sekund.

Huw podwija rękaw i przyciska przedramię do brudnego czytnika paszportów, który Strażnik wyciągnął zza pasa. — Dobra, pokaż mi drogę.

Przed Huwem pojawia się słabo świecący ślad. Wije się przez hol do podniszczonych drzwi. Huw zataczając się podchodzi do nich i podpiera się. Drzwi otwierają się same, wsysając go razem z kłębami kurzu do jasno oświetlonego zielonego pokoju z ławami sądowymi ustawionymi wzdłuż trzech ścian. Środek pomieszczenia jest zdominowany przez dwie skrzynie; dziwnie niepokojący czarny sześcian o boku jednego metra i stół sędziowski, za którym garbi się coś na kształt wyliniałej harpii, wielkiego ptaka w czarnym płaszczu. Gdy Huw próbuje się zatrzymać, wszystkie twarze odwracają się w jego kierunku.

— Proszę się nie spóźniać — skrzeczy Harpia. W tym momencie Huw orientuje się, że nie jest to wspomagany ptak, lecz istota ludzka, pomarszczona i przygarbiona wiekiem, z nosem wielkim jak siekiera dominującym na twarzy.

— Strasznie mi przykro — dyszy przepraszająco Huw — to się już nigdy nie powtórzy.

— Ja myślę — sędzia chrząka suchotniczo. — Wymagam trochę szacunku, do cholery. Paskudne dzieciaki.

Gdy sędzia wygłasza tyradę na temat punktualności i zasad zachowania posłusznych i obowiązkowych ławników (którzy, w co Huw jest skłonny uwierzyć, zawsze byli wątpliwej jakości, ale stali się całkiem beznadziejni, gdy w osiemnastym wieku zakazano wykonywania kary śmierci za obrazę sądu), Huw przygląda się swoim kolegom. Po raz pierwszy jest zadowolony z burki zagrożenia biologicznego – i możliwości ukrycia pod nią wyrazu twarzy – ponieważ zna przynajmniej połowę z nich. Przeklęty generator liczb pseudolosowych w ambasadzie Libijskiej Magicznej Dżamahiriji Ludowej musi kantować, gdyż oprócz dr Björk – której, w pewnym sensie, się spodziewał – na ławie sędziowskiej widzi Sandrę Lal oraz niepokojąco znajomego kolesia z niebieską grzywką, a także irytującego, wiecznie pijanego faceta z wyżu demograficznego ubiegłego stulecia, mieszkającego dwa mieszkania od niego. Jest również para rodowitych Libijczyków, niemniej wszystko to sprawia wrażenie, jakby następujący co kilka lat boom w trypolitańskiej gospodarce, powodował, że unikanie dyżurów w sądzie stało się narodowym sportem. I stąd konieczność importu ławników z zagranicy.

O kurwa, jeszcze mi tylko tego brakuje, żeby ten kutas Adrian maczał w tym palce, myśli Huw. To musi być jakaś ustawka. Z trzaskiem wyładowań statycznych siada na ławie i czeka na rozpoczęcie sesji.

Harpia wstaje i pochyla się nad stołem sędziowskim. — Słuchajcie wszyscy — mówi poirytowana, głosem palacza będącego w przededniu wymiany płuc. — Jestem doktor Rosa Giulliani, doktor prawa, i podjęłam się przez następne dwa tygodnie przewodniczyć sądowi, a nie grupie konsumenckiej czy cyrkowi o trzech arenach. Jesteście ławnikami, a nie przyszłymi konsumentami czy zwierzętami w cyrku. Według procedury, LMDL zapewnia mi w tym sądzie całkowitą niezawisłość tak długo, jak długo będę prowadziła te przesłuchania w ścisłej zgodzie z przepisami prawa międzynarodowego nałożonego przez Trybunał Haski na Wytwory Transhumanizmu i Magii18. Niektórzy z was być może niezupełnie rozumieją, co to znaczy. To znaczy, że jesteście tu po to, żeby zdecydować, czy rozsądny człowiek mógłby uznać za bezpieczne dopuszczenie dowodu rzeczowego A do użytku. Jeżeli dowód rzeczowy A okaże się bronią niszczącą planety, najprawdopodobniej wszyscy umrzemy. Jeżeli dowód rzeczowy A okaże się być narzędziem zapewniającym wieczną szczęśliwość całej ludzkości, prawdopodobnie wszyscy odniesiemy z tego jakąś korzyść. Zastosuję więc ekstremalne środki w stosunku do każdego parszywego szczura, który spróbuje przemycić próbkę na zewnątrz tego pokoju. Przybiję również do ściany skórę każdego, kto piśnie słówko na temat dowodu rzeczowego A poza tym pokojem, bo oprócz superbroni hardwarowej bywa też superbroń softwarowa, a my jeszcze nie wiemy, czym dowód rzeczowy A jest. Bo wszystko, co na razie wiemy, to to, że jest to kawałek sprzętu, wyglądający jak przenośna kabina prysznicowa, który nagle może odwrócić się i zainstalować nam w międzymózgowiu antyczny crashware19 z Microsoftu. Tak!

Giulliani dostaje ataku męczącego kaszlu. Osoba obok Huwa, młody punk niewiadomej płci, a może bezpłciowy, odwraca się i mruga, po czym mruczy coś niezrozumiale po czesku: — Ale odjazd, ciekawe, ile ona zapłaci za nowy zestaw kurdyjskich płuc w dobrym stanie? — tłumaczy czajnik Huwa.

Huw patrzy przez chwilę, po czym wzrusza ramionami.

Sędzia Giulliani dochodzi do siebie, a Huw bawi się bezmyślnie przełącznikiem dialektów translatora na panelu kontrolnym czajnika: — Trzymamy się ustalonej procedury. Słëchôjta le! Dotëgowelë to przeklęci skrypciarze, którzy ściągnęli memepleks z metasfery i chcą mieć do niego prawa. Po drugie, tyn dynks idzie uonaczyć w izolowanym środowisku. Po trzecie... Wasza hałastra ma to przedyskutować. Podzielicie się na dwa zespoły: obrońców i oskarżycieli. Waszym obowiązkiem jest przekonać członków drugiego zespołu, by przeszli na waszą stronę. Na koniec, opinię większości dostarczycie do mnie, a ja sprawdzę jej zgodność z procedurą. No i, przy odrobinie szczęścia, wyhamuję przygasy. Paniali? Są pytania?

Huw potrząsa głową zawiedziony. Mimo starań, z jakiegoś powodu nie udaje mu się ustawić prawdziwego akcentu neapolitańskiego. Tymczasem dr Björk już macha ręką, chcąc zabrać głos. Sędzina zwraca ku niej ponure spojrzenie, podobne Huw widział kiedyś w jakimś filmie historycznym o ajatollahu Chomeinim, ale Björk nie rezygnuje.

— Co takiego? — warczy Giulliani.

— Chodzi mi o ten dowód rzeczowy. On jest wewnątrz pojemnika? Jeśli tak, to czy ten pojemnik zapewnia wystarczające bezpieczeństwo? Nie chciałabym pani niepokoić i odciągać od streszczenia szczegółowymi pytaniami, ale czy rzeczywiście tak jest?

— Hm — sędzina obchodzi swoje podium i kopie z całej siły pudło. Sądząc po hałasie, musi mieć buty ze stalowymi noskami. Huw wzdycha bezgłośnie, stając w obliczu bezpośredniej nano-anihilacji katalizowanej postsingularną szarą mazią20, bez żadnej nadziei na ratunek. Ale jedyną okropną konsekwencją jest to, że sędzina uśmiecha się paskudnie. — To jest bezpieczne — oznajmia. — Ten pojemnik na odpady pochodzi z Drugiego Francuskiego Programu Szybkich Reaktorów Powielających21.

Ta wiadomość wywołuje szereg dziękczynnych potakiwań wśród obecnych. Drugi Francuski Program Szybkich Reaktorów Powielających miał niewiele wspólnego z reaktorami jądrowymi, za to dużo z szybkim powielaniem utylizatorów usuwających 8 gigakiurów plutonu rozproszonego nad Normandią w wyniku katastrofy spowodowanej przez pierwszy program. Nawet Huw jest zmuszony przyznać, że obcy memepleks jest prawdopodobnie bezpieczny za tą linią Maginota22 nanotechnologicznych środków zabezpieczających, którymi wyłożony jest wzmacniany diamentem sejf z widii wolframowej.

— To kiedy będziemy mogli to zobaczyć? — pyta Huw zmieniając ustawienia czajnika z powrotem na domyślny dialekt.

Sędzia Giulliani zwraca swój morderczy wzrok na niego. — Za chwilę — warczy i uderza pięścią w pulpit. Światła przygasają i po kilku wahnięciach ponad stołem sędziowskim stabilizuje się prezentacja multimedialna. — Słuchajcie! Dołączam do akt sądu pod numerem sprawy zeznanie złożone pod przysięgą przed, tu wstawić odpowiednie dane. No dalej, jazda z tym, niech was szlag.

Scena wygląda w dużej mierze tak, jak Huw sobie wyobrażał: dwóch pulchnych kurduplowatych hakerów, w sypialni, wśród okropnego bałaganu zużytych opakowań po jedzeniu na wynos, w powietrzu gęstym od kawałków programowalnej mgły użytkowej, buduje amatorski radiointerferometr23, przeprogramowując swoją inteligentną tapetę. Pracują po cichu, rzucając okazjonalnie żargonowe uwagi na temat usprawnienia systemu zasilania. Obaj mają po trzy lata, co jest jedyną rzeczą budzącą zdziwienie Huwa. Ich czoła są spęczniałe od przedwcześnie wszczepionych implantów mózgowych. W rogu pokoju poniewiera się stos drewnianych klocków z literami, a na łóżku, plecami do kamery, leży porzucony pluszowy miś.

— Jacy milusi — piszczy Sandra. — Ten z lewej wygląda zupełnie jak mój młodszy brat, zanim mu się zdarzył ten drobny wypadek!

— Cisza w sądzie, bo zaraz mnie szlag trafi! Co wy sobie myślicie, że to przesłuchanie adopcyjne. Oglądacie Abdula i Karima Beyów. Ich ojciec jest kelnerem, a matka członkiem gwardii prezydenckiej. — (Na marginesie sceny z dziećmi wyświetlają się krótkie klipy pokazujące kelnera i kobietę w zielonym mundurze z nieprawdopodobnie skomplikowanym karabinem.) — Rodzice ich kochają, więc zapłacili za wszystkie najnowsze prenatalne usprawnienia mózgu. Efekt jest oczywisty.

Abdul i Karim tłuką w swój maziowaty stos nanozolu, który – jak wszystkie przedmioty wystawione na działanie dzieci – zaczyna z jednej strony pękać i traci przejrzystość, gdy nagle odbierają sygnał, głośny i wyraźny. Zasilanie jest zbyt małej mocy, ale Karim ma świetny pomysł, żeby wypatroszyć pluszaka i podłączyć do radioteleskopu jego metanolowe ogniwo paliwowe. To na krótko aktywuje maser, sygnał przebija się przez cienki dach ich mieszkania, po czym ogniwo ulega wyczerpaniu.

Teraz nie pozostaje im nic innego, jak tylko czekać około pięciu minut, podczas których Abdul czyta w przyspieszonym tempie, ściągnięte z sieci, zakazane Szatańskie Wersety, a Karim kołysze się na plecach gaworząc jak niemowlę i próbując złapać się za stopę. Wygląda na to, że znaleźli w metasferze słabo-boską SI nastawioną na odbiór. Gdy pojawia się strumień bitów, Abdul wali swojego brata po głowie pluszakiem w kształcie purpurowej żyrafy. Karim reaguje z irytacją, wysyłając poprawnie sporządzony wniosek patentowy z boskimi wymiocinami jako załącznikiem.

— Nienawidzę takich cwanych dzieciaków — mruczy łysy facet z niebieską grzywką, siedzący po drugiej stronie. Sędzina udaje, że nie słyszy.

— Te dwa łobuzy nie dorosły jeszcze do tego — Huw słyszy swój własny głos — więc jakim cudem ich wniosek został przyjęty?

— Bo tu w LMDL, a wybierając się tutaj, powinieneś o tym wiedzieć — kracze sędzina — twoje prawa obywatelskie zależą od twoich możliwości powoływania się na nie. Co jest o tyle denerwujące, że Karim zażądał prawa głosu sześć miesięcy temu, a Abdul jest podporucznikiem w Ludowych Siłach Samoobrony Memetycznej i ekspertem od tworzenia nowych memowirusów. Po prawdzie, to pojawia się, w związku z tym, pytanie, czy nie powinniśmy go raczej postawić przed trybunałem wojskowym.

Sędzia Giulliani jakby zapomniała o warczeniu; w miarę jak nagranie z wezwanej przed sąd kamery z kojca jest w przyśpieszonym tempie przewijane do sceny, w której okropna para próbuje zmaterializować przekaz bitowy przy użyciu rozprutego pluszowego misia jako pojemnika ochronnego, jej komentarze stają się coraz bardziej cywilizowane.

— O, tutaj, zobaczcie. Artefakt jest maksymalnie elastyczny, lecz nie na tyle, by mógł dojrzeć bez szkody dla pseudożywej zabawki. Abdul spekuluje w swoich notatkach, że ciążę mogą podtrzymać psy średniej wielkości, kozy i wielbłądy. — Ekran nad stołem sędziowskim pokazuje zbliżenie spęczniałych wnętrzności pluszowego misia. Miś trzęsie się spazmatycznie i drgają mu mięśnie jak u prezentera telewizyjnego w programie dla dzieci z chorobą Tourette'a, duka i jąka się, wygłaszając bezsensowne zapewnienia o swoich zaletach. Wnętrzności pęcznieją jeszcze bardziej, a zapewnienia stają się bardziej porwane. Nagle długie, ostre ostrze przebija się przez pseudociało i ogniotrwałą imitację futra. — Są przesłanki wskazujące na to, że w czasie metamorfozy ten artefakt zalewa endorfinami organizm swojego gospodarza — mówi sędzina, gdy rozdarcie na brzuchu pluszaka się poszerza i wygrzebuje się z niego błyszczące coś.

Huw potrzebuje chwili, by zrozumieć to, co widzi. Artefakt jest wysoką metaliczną łodygą, z początku zwiniętą jak kobra, a potem stopniowo się prostującą. Jego błyszczący koniec pochyla się w kierunku misia.

— Widzicie, jak to zaszywa ranę za sobą? — pyta sędzina z cieniem podziwu w głosie. — Jaki porządny. Ławnicy, weźcie to pod uwagę, ten artefakt uwzględnia potrzeby innych.

Rzeczywiście, futerko pluszaka zostaje zacerowane tak starannie, że jest prawie niemożliwe, by określić miejsce porodu. Niemniej wewnątrz misia dzieje się coś okropnego; drgawki są silniejsze, potrząsa kończynami, a potem jeży futro i wkrótce jego ciało rozpada się na cząstki jak mandarynka.

Artefakt znów się wyprostowuje, kiwa na próbę parę razy, a następnie „zapada” w sposób, który dla Huwa nie ma żadnego sensu. Nie tylko dla niego. Ławnicy wydają chórem jęk niezrozumienia.

— Patrzcie uważnie! — mówi sędzina.

Scena powtarza się kilka razy w zwolnionym tempie, pod różnymi kątami, a potem jeszcze model siatkowy. Huwowi kręci się w głowie. Łodyga artefaktu pęcznieje w kilku miejscach, w innych kurczy się, a całość wywraca się na drugą stronę. Jego oczy garncarza odmawiają zrozumienia tego, co dzieje się z topologią i objętością.

— Kurewsko piękne — wzdycha ktoś w pobliżu. Huw rozpoznaje głos Sandry Lal. Zawsze miała słabość do trójwymiarowego trompe l’oeil24. — Najpiękniejsza butelka Kleina, jaką kiedykolwiek widziałam.

Butelka Kleina. Jasne. Weź wstęgę Moebiusa i rozciągnij ją na jeszcze jeden wymiar, a otrzymasz naczynie o tylko dwóch wymiarach. Wnętrze i zewnętrze będą pojedynczą ciągłą płaszczyzną. Koszmar szklarza. Pieprzone sztuczki.

Młodociani bracia, na czworakach, gapią się w skupieniu na artefakt; ślina cieknie im między szczerbatymi zębami i dalej po brodach. Kamera robi zbliżenie na artefakt, który zaczyna fluoryzować i pulsować, jak gdyby trawił radioaktywnego chomika. Ruchy perystaltyczne powodują, że zaczyna się poruszać w kierunku kosza w rogu pomieszczenia. Bracia śledzą go, jak czołga się powoli po podłodze, przebija przez ścianę kosza i zagrzebuje w brudnej śmierdzącej bieliźnie.

—  Wykazuje skatotropizm — mówi dr Björk.

— Tak — potwierdza sędzina — jest zasilany nieczystościami. Karim zauważył, że wytwarzane przez niego odpady, to swego rodzaju glinka, podobna do ziemi okrzemkowej, równie skuteczna jako proszek na karaluchy i chrząszcze, poza tym woda i pierwiastki śladowe.

— Niepełno-wymiarowy pasożyt gównojad z przestrzeni kosmicznej. Mam rację? — pyta Huw.

— Tak, ma pani rację — mówi koleś z niebieską grzywką — ale jest przy tym piękny. Zaciążyła bym jednego, chociażby po to, żeby nie musieć już chodzić do przeklętego kibla. I wyobrażam sobie, jakim będzie błogosławieństwem dla tych latryn WHO.

Huw rozpoznaje ten głos. To jest głos należący do Bonnie, transhumanisty/tki, którego/którą Lal przedstawiła mu na przyjęciu, na którym został pacjentem zero25 dla tego GMO, bez względu na to, czym to gówno jest. Ciekawe czy on/ona pieprzy Sandrę Lal. Sandra jest bezpłciowa, niemniej Huw wątpi, czy w tej dekadzie może to mieć dla kogoś znaczenie.

— Jasne, że byś zaciążyła — mówi — to co, że twoje ciało rozpuści się w toksyczną tapiokę. Pewnie już jesteś gotowa, by dołączyć do Obłoku, wszystko jedno w jaki sposób.

Sandra rzuca mu jadowite spojrzenie. — Pieprzyć ciebie i kozę, która cię przywiozła do miasta — syczy. — Kim ty w ogóle jesteś?

— Pani sędzio? — mówi dr Björk próbując desperacko uniknąć masowej egzekucji za obrazę sądu. — Moi koledzy ławnicy podnieśli interesujący problem. Jaki mamy dowód na poparcie oświadczenie Abdula, że artefakt można bezpiecznie inkubować u ssaków lub, może dokładniej, u naczelnych?

Sędzina chrząka z irytacją. — To były, oczywiście, tylko symulacje — mówi. — Pani się zgłasza? — Dr Björk siada pospiesznie.

— Usiadła pani wygodnie? — pyta zjadliwie Giulliani. — To będę kontynuować. — Wali swoim młotkiem w stół i puszcza dalej nudnawą prezentację. — Tu, na tyle dokładnie, na ile wiemy, jest przedstawiony cykl życia artefaktu. — W przyspieszonym tempie kosmiczny potwór pożera kosz z brudnymi pieluchami bliźniąt, po czym pochłania ich posłanie. W tym czasie Abdul, a może Karim, pospiesznie konstruuje miotacz EMP26 ze sztucznych zwierząt-zabawek i lotniczego radaru z demobilu. Bliźniaki wycofują się w róg pokoju i, wytrzeszczając oczy, czekają, aż to coś wykształci różowy egzoszkielet, poznaczony liniami pulsujących żył, królicze uszy i zestaw sześciu miniaturowych nóg słoniowych z granatowymi paznokciami. Potem kuca na środku i trawi stos klocków z literami, łomocząc przy tym i podzwaniając. Karim, a może Abdul, improwizuje, wykonując atak niebieskiej mazi27 przy użyciu fruwającej po pomieszczeniu mgły użytkowej, ale zrobiona ad hoc nanobroń spływa po kosmicznym potworze jak mydło.

— Na tym etapie obiekt przeszedł w stan estywacji — oznajmia sędzina.

— Że co? — pyta jeden z pozostałych ławników, nieznany Huwowi, na oko nacjonalista z doliny Neandertal.

— Poszedł spać — wyjaśnia dr Björk. — Mam rację, pani sędzio?

— Całkowitą — sędzina znów wali swoim młotkiem — ale jak jeszcze raz się wtrącisz, moje złotko, dostaniesz po łapach. To jest moja sprawa. Jasne?

Björk otwiera usta, potem zamyka, kiwając potakująco głową.

— No dobrze — mówi sędzina Giulliani z pewną satysfakcją — to na tyle. Ta rzecz wydaje się być obecnie głęboko zahibernowana. Na wypadek, gdyby się przebudziła Sąsiedzki Komitet Sanitarny LMDL zapakował ją w pojemnik czwartej klasy ochrony przed zagrożeniem nanotechnologicznym, ten tutaj obok mnie, i przysłał do nas. Po lanczu spróbujemy to ożywić, zachowując wszelkie środki ostrożności. Potem się zastanowię, a wasza przeklęta banda rozrabiających pawianów zatwierdzi mój wyrok i w ten sposób uwiniemy się z tym w sam czas na herbatę. Sąd zamyka posiedzenie. Macie być tutaj wszyscy z powrotem na trzecią, albo...

Na wypadek, gdyby to nie było wystarczająco jasne, ława, na której siedzi Huw, wygina się w niewygodny garb, zmuszając go do wstania. Łopocząc czarną togą Harpia wypada z sali sądowej, pozostawiając grono obrażonych ławników kłębiących się wokół stołu sędziowskiego i pojemnika z uśpioną materializacją boskich wymiocin.

— W porządku, słuchajcie wszyscy — oznajmia dr Björk, klaszcząc w ręce. — Co powiecie na to, byśmy poszli i poszukali jakiejś jadalni? Zamordowałabym za baklawę!

Huw, w paskudnym nastroju, brzęcząc czajnikiem obijającym się o udo, przesuwa się w kierunku wyjścia. Wszystko wygląda zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażał i wcześniej szlag go trafi, zanim usiądzie przy stole z tą świętoszkowatą szwedzką harcerką, a tym bardziej z Sandrą i jej zmiennopłciową (choć niepokojąco atrakcyjną) przyjaciółką. Ktoś z pewnością stara się mu napsuć krwi i już go mocno wkurzył. Z drugiej strony, od śniadania minęło mnóstwo czasu, a przecież muszą gdzieś tu, w Trypolisie, serwować przyzwoite tofuburgery

Muszą?


* * *

Na ulicy przed sądem jest obłędnie gorąco; upał, tłum i kurz. Huw spływa potem, mimo pracującego na pełnych obrotach, zasilanego fotoelektrycznie, systemu odprowadzającego ciepło na zewnątrz jego burki ochrony biologicznej. Skóra go swędzi na całym ciele, zwłaszcza na grzbiecie, po którym ciarki mu przechodzą za każdym razem, gdy przypomni sobie świecącą koniczynkę wytatuowaną na czole.

Sąd jest położony w dzielnicy pełnej oślepiająco białych muszli, budynków porzuconych przez mocno zmodyfikowane mięczaki, niezdolne do życia bez dodatkowego źródła tlenu, które wytworzyły te struktury mieszkalne, a potem zdechły, żeby zapewnić komfortową przeprowadzkę obecnym mieszkańcom. Ta tania architektura obozów dla uchodźców jest trwała i dużo lepsza od miasteczek namiotowych poprzedniego stulecia; muszlowe miasta mają energię elektryczną, służby oczyszczania, dostęp do sieci i jakiś dziwny hobbicki urok. Niektóre z większych muszli zostały przekształcone w lokale użytkowe różnych wiejskich specjalności. Jeden z nich przyciągnął uwagę Huwa apetycznym zapachem pieczonej kozy. Nie żeby miał na coś takiego apetyt – pomysł jedzenia prawdziwej martwej kozy przyprawia go o mdłości — ale mięso może być syntetyczne. W najgorszym wypadku zje sałatkę z fetą lub coś w tym stylu.

Przed muszlą stoją wymyślne stoły z żeliwa, żeliwne krzesła, a nad każdym stołem luksus nad luksusy – parasol. Wewnątrz muszli są ludzie, ale na zewnątrz pusto. Huw pada przy najbliższym stole i kładzie na nim swój czajnik. — Ej, ty — mruczy — uniwersalny tłumaczu wszystkiego w moim pobliżu. Liczę na miłą usługę. Capisce?”

— Twa wola mym rozkazem, efendi — piszczy dżin.

Nastolatka ubrana w czarny salwar kameez28, z wybieloną twarzą i zbyt mocno umalowanymi oczami, obwieszona srebrną pajęczą biżuterią, wygląda zupełnie jak uciekinierka z gotyckiej dyskoteki29 w Bradford.

— Taaak? Co podać, babciu?

— Jestem mężczyzną — rzuca Huw z irytacją. — A ty jesteś kelnerką?

— Taaak. — Dziewczyna mówi po angielsku. Gapi się na niego stojąc bezczynnie. Jej kolczyki również się gapią; sztuczne gałki oczne dyndające na wysuszonych nerwach. — Jesteś transwestytą?

— Nie, to jest biohazard. Co mogę dostać na lancz?

— Mamy pełny wybór szoarmy z klonowanego mięsa, na co tylko masz ochotę: koza, baranina, wołowy ozór czy Rumsfeld30. Z sałatą, oliwkami, serem, falafelem, kawą lub kolą. Prawie wszystko. Naprawdę jesteś zagrożeniem biologicznym?

— Posłuchaj — irytuje się Huw — nie założyłem tego pieprzonego worka dla przyjemności, ale dlatego że wasze Ministerstwo Spraw Barbarzyńskich nalegało...

— To czemu go nie zdejmiesz? — pyta dziewczyna. — Jak cię nakryją, to im po prostu zapłać.

— Za co?

— Co z tobą? Jeszcze jeden z tych tępych ludzi zachodu. Nigdy nie słyszałeś o bakszyszu, anonimowych przelewach gotówkowych czy systemach prania z wiedzą zerową31? No nie! — Wygląda na to, że jest pod wrażeniem (w każdym bądź razie, jak na gotkę, o której można powiedzieć, że jest trochę mniej obezwładniona nudą i chandrą), choć może z niewłaściwych powodów.

Huw wzdycha. — Słuchaj. Daj mi po prostu szoarmę i falafel. Jeśli jest klonowane, to może być koza. I... hm, kolę dietetyczną.

— Okej — dziewczyna odwraca się i przesyła zamówienie do kuchni, a potem idzie do baru i zaczyna nalewać kolę.

Huw bierze głęboki wdech. Potem chwyta palcami za uchwyt zamka uszczelniającego burkę i mocno szarpie. Wraz z tym gestem odruch buntu się wzmaga. Dopada go nagły atak klaustrofobii i nie może się powstrzymać, dopóki nie rozepnie burki do końca, nie przełoży przez głowę i nie ściągnie w dół na dolną połowę ciała, a potem nie wdepcze wszystkiego w szary pył pod nogami.

Powietrze jest suche i pachnie rzeczywistością. Huw zaczyna powoli się odprężać. Kelnerka podchodzi bez pośpiechu, niosąc wielką szklankę wypełnioną kolą i kostkami lodu. Gdy jest już blisko, marszczy nos. — Powinien pan się wykąpać, panie biohazard.

— Tak? Zgłoś to w waszym ministerstwie. — Huw bierze napój i rozkoszuje się dużym łykiem, odciążony z wielu warstw inteligentnych polimerowych filtrów antywirusowych. Na twarzy czuje powietrze, a na skórze słońce. Odstawia szklankę. Ciekawe, jak szybko się opalę, myśli i spogląda na nadgarstek. Sztywnieje. Na grzbiecie dłoni widnieje koniczynka zagrożenia biologicznego. Robi mu się słabo.

— Jest tu toaleta — pyta wstając.

— Jasne — kelnerka pokazuje do tyłu — proszę się nie krępować.

Łazienka jest w małej muszlowej przybudówce, wewnątrz równie chłodna i nowoczesna jak u Sandry Lal. Huw zamyka drzwi i zrzuca koszulkę oraz przepocone spodnie. Obraca się z niepokojem, oglądając plecy w lustrze nad umywalką. Koniczynka na ramieniu zniknęła.

Teraz jest na grzbiecie dłoni. I swędzi.

— Co za gówno — mówi spokojnie i z uczuciem.

Wróciwszy do stołu, pochłania szybko jedzenie i wstaje pozostawiwszy spory napiwek. Podnosi upaprane w kurzu zawiniątko z burką i idzie spacerem wzdłuż sklepów. Jeden z nich wygląda na czarnorynkowego nano-hakera. Trzęsą mu się ręce, nie jest pewien, co gorsze, duży rachunek za usługi medyczne czy życie w niewiedzy.

— Czajnik — mówi spokojnie.

— Tak, efendi?

— Gdzie jest najbliższy body-shop? Nie musi być całkiem w zgodzie z ustaleniami WIPO32, wystarczy jak będzie legalny.

— Bzzt. O szlachetny paniczu, z żalem muszę oznajmić, że nie jest możliwe dla tego nędznego istnienia pokierować cię w celu popełnienia zbrodni...

Wyrzucę do śmieci.

— Tam jest legalny i tam jest legalny — syczy Huw. — Mam w dupie zgodność z tymi wszystkimi niedorzecznymi traktatami „moralnej większości” narzuconymi przez WIPO w wyniku afery Microsoftgate. Chcę iść gdzieś, gdzie miejscowa policja nie zamknie mnie tylko dlatego, że tam przyszedłem. Możesz to zrobić? Albo może powiedz mi lepiej, gdzie jest najbliższy skład złomu metali kolorowych?

— Ee! Skręć w lewo, efendi. Powiedziałem: w lewo. Tak, na wprost przed tobą. Proszę, paniczu, nie rób mi nic złego.

Huw podchodzi do czegoś na kształt jaja Roka i stuka.

— Jest tam kto? — pyta.

Drzwi w muszli uchylają się, pada przez nie bladofioletowy blask. — Proszę wejść — słychać głos należący, wyraźnie, do robota.

Pomieszczenie wewnątrz muszli, jest zdominowane przez coś, co wygląda na fotel dentystyczny zaadaptowany do potrzeb hiszpańskiej inkwizycji przez H. R. Gigera33. Obok niego stoi...

— Czy twoja siostra nie pracuje w barze, kawałek dalej? — pyta Huw.

— To moja córka. — Kobieta, wyglądająca wystarczająco młodo, by być bliźniaczką kelnerki, tyle że ubrana w biały fartuch lekarski i nie mająca na ciele żadnych przekłuć, które by do niego mrugały, wygląda wyraźnie na niezainteresowaną. — Ma jakiś problem? Z jej powodu tu przyszedłeś? O co chodzi? Wiesz, ona jest gotką. Uważa, że to postępowe.

Kobieta pociąga nosem.

Huw wyciąga rękę. — To jest powód — mówi, chcąc uniknąć pytań.

— Aha — kobieta spogląda na koniczynkę — a wiesz, co to jest?

— Nie, dlatego przyszedłem.

— Dobrze. Usiądź w fotelu i podaj mi kod debetowy. Spróbuję ci to sprawdzić.

— Będą z tego jakieś kłopoty? — pyta Huw, leżąc w fotelu na plecach i próbując nie patrzeć na zbliżające się do niego manipulatory.

— Jeszcze nie wiem — Kobieta robi coś i mamrocze do siebie. — No dobrze — mówi w końcu po dłuższej chwili. — Cokolwiek to jest, to jest to beta.

— Tak? — mówi Huw w sposób, który, jak ma nadzieję, brzmi inteligentnie.

— Jasne. To jest wodny znak, zgodny z RFC 4253.11 INEE34 dotyczącym samoreplikujących się organizmów w trybie debagowania. W organizmie każdego gospodarza muszą zaznaczać swoją obecność znakiem koniczynki.

— I...? — pyta Huw.

Kobieta potrząsa głową. — To znaczy, że osoba która to zrobiła jest bardzo skrupulatna albo używa narzędzi zgodnych z RFC.

— Rozumiem — mówi Huw. Uważa, że to mogłoby być interesujące dla ludzi w biznesie, podczas gdy on przespał w szkole większość lekcji na temat mikrokodu. Preferuje rzeczy konkretne, które można wziąć do ręki. A nie takie podejrzane samo-modyfikujące się abstrakcje, które powodują, że nagle wyrastają ci rogi.

Hakerka mruczy coś do siebie.

— Dobrze —mówi.

— Hm.

— Och.

Huw czuje, że za chwilę wybuchnie.

— A więc.

Huw czeka. I czeka. Jego całe pieprzone życie wydaje się składać z takich konwersacji. Czytał kiedyś takie śmiesznie i naiwne rozważania z odległej epoki „wieku informacji” na temat „szoku przyszłości”, w których ówcześni ludzie próbowali jakoś oswoić się z tą swoją „bombą megabitową”, w swoim szybko zmieniającym się świecie. Martwili się „osobliwością technologiczną”, punktem w którym ludzka historia zmieni się w sposób nieliniowy i nieprzewidywalny, a świat utraci swój dotychczasowy charakter i logikę. „Szok przyszłości”, jasne – spróbowalibyście żyć w pieprzonej „osobliwości”, gdy świat wywraca się na nice sześć razy przed śniadaniem.

— No dobra, to było na tyle. Mogę to zrobić in vitro albo in situ, jak sobie życzysz.

— Zrobić co?

— Przyspieszyć to. A co, myślałeś, że będę to dekompilować. Ten kod jest tak zagmatwany, że wszystko, co udałoby mi się w ten sposób uzyskać, miałoby nie więcej sensu, niż gdyby było napisane pismem klinowym. Nie, jedyny sposób, by się dowiedzieć, co to to robi, to przyśpieszyć jego cykl życiowy i zobaczyć, co się stanie. Mogę to zrobić w twoim organizmie – tak by było najlepiej, bo tam jest już w połowie drogi – albo w próbówce. Twój wybór.

— W próbówce — krzyczy Huw. Serce mu wali na myśl, o przyspieszeniu rozwoju nieznanej i nielicencjonowanej nanokolonii w swojej cennej skórze.

Hakerka wzdycha zawiedziona. — Dobrze — mówi — w takim razie musimy cię sklonować — i zanim Huw zdąży wydostać się z fotela, otaczająca go gęstwina instrumentów zdrapuje mu skrawek skóry z przedramienia i pobiera kilka mililitrów krwi z grzbietu dłoni, pozostawiając znieczulenie rozprzestrzeniające się na kostki i w dół do koniuszków palców. Po drugiej stronie pomieszczenia, stojące na stole diamentowe akwarium wypełnia się mgiełką i zaczyna szumieć. Manipulatory wycofują się i Huw może usiąść. Włącza się wentylator i oczyszcza komorę z mgły. Huw widzi, jak jego klonowana dłoń nabiera kształtu, najpierw zarodkowa płetwa, potem dzieli się na palce, kości się wydłużają i formują zalążki paznokci. — Dojrzewanie potrwa kilka godzin — mówi hakerka. — Potem zaimplantuję to i zobaczymy, co wyjdzie. Przyjdź jutro o tej samej porze. Pokażę ci, co wyszło. — Pociera swoje kciuki o palce wskazujące.

Huw wyciąga rękę, chcąc ją dotknąć i skomunikować sieci osobiste, w celu przekazania zapłaty, ale hakerka odsuwa się do tyłu. — Nie w ten sposób — mówi — zakażasz, zapomniałeś?

— No to jak mam ci zapłacić? — pyta Huw.

— Tam — mówi kobieta, pokazując na organiczną lalkę stojącą w rogu, pomarszczone, nagie, pozbawione głowy bezpłciowe ciało, po prostu kłębek porozgałęzianych rurek podłączonych jak osobliwy bukiet do wystającego luźno z szyi gołego rdzenia kręgowego. Huw potrząsa lepką ręką, sieci się komunikują i umówiona suma zostaje przelana, po czym Huw wycofuje się, wycierając ręce o siedzenie spodni od dresu.

— Jutro, o tej porze, dobrze? — mówi hakerka.

— Dobrze. Do jutra — odpowiada Huw.


* * *

W sądzie, Ludowo-Rewolucyjny Strażnik Sądu Technologicznego nawet nie mruga na widok burki owiniętej wielokrotnie wokół niedyskretnej ręki Huwa, która zaczyna teraz swędzieć, jakby szła po niej wataha mrówek ognistych.

Wchodząc do ponurej sali sądowej, jest przekonany, że wraca z lanczu jako pierwszy, tymczasem po chwili, w cieniu za jedną z ławek, dostrzega ruch i odgłosy siorbania. Znajoma głowa z niebieską grzywką odchyla się do tyłu z wyrazem ekstazy na twarzy. Do piersi kolesia przyssana jest kobieca głowa z zębami na jego sutce. Chryste, myśli Huw, Sandra robi mu dobrze w pieprzonej sali sądowej. Harpia ich powiesi za dupy, a potem zatłucze swoim młotkiem.

Głowa się odwraca, ciamkając sutkę w sposób wyglądający na bolesny (chociaż koleś wydaje się być wniebowzięty) i Huw spostrzega, że to nie Sandra Lal żuje ten cycek, ale dr Björk. Igła zazdrości przewierca Huwa na wylot, wchodząc odbytem i wychodząc między ramionami, chociaż nie jest w stanie określić, o kogo jest zazdrosny. Chrząka, by oczyścić gardło.

Kochankowie odskakują od siebie i wstają. Koszula dr Björk jest podwinięta aż do ramion i zanim zostanie opuszczona, Huw ma okazję zobaczyć oszałamiający widok jej piersiowych przydatków, robiących dość spektakularne wrażenie w pokazowy, fantastycznie perfekcyjny sposób. Koleś, znacznie mniej efektowny, przeciąga się, ziewa i obciąga w dół swoją przepoconą skórzaną koszulę. Po chwili dociera do niego, że patrzy na Huwa.

— To ty? A co ty tu robisz, do cholery? — pyta.

— Znasz go? — pyta Björk. Jej twarz rumieni się, przybierając dość miły, ognisty kolor „Viking Red”.

Huw odwija częściowo swoją burkę i potrząsa nią przed sobą. — Pani też, pani doktor — mówi.

— Jesteś transwestytą? — pyta Björk.

— Nie, nie jestem — zaprzecza Huw. Owija burkę z powrotem wokół ręki, która pulsuje teraz na przemian lodem i ogniem, swędzi i kłuje. — Po prostu trafił mi się niewielki paskudny świąd i nie wiedziałem kogo przekupić. — Spogląda na faceta z niebieską grzywką, Bonnie, zabawową dziewczynę. — A ty przypadkiem nic o tym nie wiesz, prawda?

— Kto? Ja? — Bonnie marszczy brwi. — Co ty sobie w ogóle myślisz, wpadając tak tutaj?

Huw wyciąga ręce w obronnym geście. — Może tego nie zauważyłaś, ale to jest sala sądowa i Harpia tu będzie za... — Drzwi za nim otwierają się z hukiem. Huw odwraca się.

— Gdzie są wszyscy? — chrypi czarna postać. — Niech was szlag, w moim sądzie oczekuję punktualności!

Sędzina Giulliani wchodzi na swoje podium, staje za stołem sędziowskim i tupie nogą w podłogę, patrząc wściekle na drzwi, w których jeden po drugim pojawiają się występni ławnicy. Jej spojrzenie zawodzi na Sandrze, która, otwierając drzwi, widzi Huwa i prawie że wyskakuje ze skóry. Huw uśmiecha się do niej słodko, a ona okrąża salę i siada najdalej od niego, jak to tylko możliwe. Tak więc, gdy Harpia jest zajęta darciem wzrokiem pasów z Neandertalczyka, Huw wstaje i idzie, by usiąść koło Sandry.

— Cześć Sandra — mówi ciepło — jak leci?

Sandra ze strachem odsuwa się od niego. — Skąd to masz? — pyta spoglądając na jego przegub owinięty burką ochrony biologicznej.

— Właśnie chciałem z tobą o tym pogadać — uśmiecha się Huw. — Złapałem to u ciebie, na przyjęciu.

— Posłuchaj, nie mam pojęcia, co to jest, ale mi się nie podoba. Nie zadaję się z ludźmi, którzy robią takie rzeczy, przynajmniej nie robią bez ostrzeżenia. Jesteś pewien, że nie dziabnął cię ktoś obcy, po drodze? Albo gdzie indziej?

— Cisza w sądzie — skrzeczy Giulliani, machając młotkiem w kierunku Sandry, która kurczy się ze strachu, próbując znaleźć się jak najdalej od obojga, sędziny i Huwa. Huw, zdenerwowany, zasłania się rękami. Mówi prawdę?

— Radzę wam słuchać, gamonie! Zaraz rozpoczniemy najbardziej niebezpieczną część dochodzenia. Czy wszyscy ci, co wierzą w fizyczne odrodzenie, zrobili sobie backup w zewnętrznym banku danych? Jest ktoś, kto nie ma ważnego ubezpieczenia na życie? Bo teraz jest już, ha, ha, na wszystko za późno! Otwieramy pudło!

O kurwa, Huw pośpiesznie zaczyna odwijać swoją burkę w nadziei, że jej zaawansowane filtry ochrony biologicznej mu pomogą, jeśli potwór dojrzewający w skatotropicznej butli Kleina, pochodzącej z zewnętrznej przestrzeni, okaże się nie być przyjacielski. Przegub swędzi go mocno, jakby reagując, a potem miłosiernie przestaje.

Giulliani robi swoim młotkiem młynka, a potem naciska przycisk; młotek przekształca się w coś pośredniego między kieszonkową piłą łańcuchową i nożem ciesielskim. — Teraz otworzę pojemnik — mówi, stając obok czarnego sześcianu z uniesionym nożem. — Jeśli mamy szczęście, to to śpi. Jeśli nie, no cóż, mogę jedynie powiedzieć, że lepiej niech się zachowuje przyzwoicie w moim sądzie.

Sędzina pochyla się i uderza otwartą dłonią w bok pudła. Z wnętrza dochodzi huk, jakby upadło coś ciężkiego. Po drugiej stronie stołu sędziowskiego ktoś podnosi rękę do góry. — Co znowu? — warczy Harpia.

— Pani sędzio, proszę, muszę do toalety — ręka, uniesiona z lękiem do góry, należy do Bonnie.

— Och, no to zapieprzaj — warczy sędzina — i pięć minut albo pożałujesz!

Szarpie za pokrywę pojemnika ochrony biologicznej, a Bonnie startuje, biegnąc za ławami jak z przypalonym tyłkiem, a może jakby się bała, że za chwilę się jej przypali.

Pojemnik zamienia się w wielką kałużę bulgoczącego różowego szlamu, odsłaniając kosmiczne monstrum ściągnięte przez braci Bey. Obiekt, skurczony i zwinięty, spoczywa w gnieździe ze strzępów pluszowego misia; dwie z sześciu nóg są owinięte wokół czegoś, co powinno być jego nosem i wydaje ledwo słyszalny gwiżdżący hałas, który Huw dopiero po jakiejś minucie rozpoznaje jako chrapanie.

— Oto ta śmierdząca kupa boskich wymiocin — mówi Harpia. Stoi z rękami na biodrach, uzbrojona w nóż Szwajcarskiej Armii, z piłą łańcuchową, w gotowości i spogląda prawie zadowolona z siebie — dowód rzeczowy A: śpiący. I tak już od osiemnastu dni, od chwili, gdy bliźniaki Bey go zmajstrowały. Są pytania?

Szmer rozmów przetacza się po sądowych ławach.

— Zabawne — mówi Huw — ręka przestała mnie swędzić.

— Przestań już gadać o swojej ręce — syczy Sandra. — Spójrz! — pokazuje na pojemnik w momencie, gdy monstrum robi głęboki wdech i chrząkając przez sen, przewraca się na drugi bok.

— Sześć kończyn, dwustronna symetria, egzoszkielet. Czy ktoś już próbował zrobić analizę proteomu — pyta dr Björk, wyglądająca na bardziej zadowoloną niż Huw.

— Tego, w tym pojemniku? Nie — Harpia wygląda, jakby się zastanawiała — ale z pozostałości pakietu pobranych ze ścian pokoju dziecięcego Beyów uzyskaliśmy składowe genotypu. Niech wasze tablety, agenty czy co tam macie, pobiorą dowód rzeczowy B. Jak widzicie, genom rzeczonego przedmiotu jest chimeryczny i wykazuje oznaki brutalnej manipulacji, niemniej z grubsza można powiedzieć, że pochodzi z drozofili, mus musculus35 i od dwudziestowiecznego artysty sytuacjonistycznego36, polityka czy kogoś takiego, nazwiskiem Dan Quayle37. Z drugiej strony większe fragmenty tego genomu są w całości sztuczne, zapisane całkowicie po arabsku, jest tam również działająca w fazie wodnej maszyna Turinga, służąca do jego interpretacji, częściowo złożona z rybosomów ośmiornicy. Wygląda na to, że chciano wykorzystać szariat jako platformę do implementacji wirtualnej maszyny prawnej. Nie wiadomo po co, chyba jakiś niezrozumiały żart.

— Metasfera ma poczucie humoru? — Huw słyszy własne pytanie. Odchrząkuje, by przeczyścić gardło, pył musi się do niego przedostawać, bo czuje narastające drapanie.

— Gdyby nie miała, moje życie byłoby prostsze — mówi Harpia. Drzwi z tyłu sali trzaskają, to Bonnie wraca z toalety. Huw, czując napływ erotycznego zainteresowania, zauważa, że znów jest kobietą, skóra i kości w heroinowym stylu38, tak jak ją zapamiętał. — W takiej postaci, trudno orzec, czy jest to kawałek rzeźby, praktyczny żart, nowy typ pralki czy kosmiczna superbroń.

— Kh, kh — Huw dostaje ataku kaszlu, ale to nic nie pomaga jego gardłu.

— Możemy to obudzić? — pyta pogodnie dr Björk. — Zagram mu coś, to może się przebudzi ze snu?

O kurwa, muzykoterapia we śnie. Huw czuje jak mu miękną kolana. To dlatego bierze w tym udział.

— Być może — przyznaje Harpia. Trąca śpiącego kosmicznego potwora swoim okutym stalą butem, ale tamten tylko pochrapuje głośniej i zagrzebuje się głębiej w swoje gniazdo z popsutych zabawek. — Osobiście myślałam o szoku elektrycznym.

— O cholera — mówi Sandra. Huw spogląda na nią kątem oka i widzi jak się od niego odsuwa. — O cholera!

— Co się stało? — pyta.

— Twoje... — Sandra urywa i zaczyna grzebać w torbie. Wyciąga lusterko i podaje mu. — Twoje gardło.

Po drugiej stronie sali dr Björk wyjaśnia zainteresowanej sędzinie i kilku mniej sceptycznym ławnikom uzdrawiające właściwości postindustrialnej muzyki ambient39. Huw bierze lusterko i ogląda swoje gardło.

Spogląda w lusterko i niemal robiąc zeza, kieruje wzrok na swoje zarośnięte jabłko Adama. Obecnie jest całkowicie pokryte znaną mu koniczynką zagrożenia biologicznego, otoczoną przez cały szereg mniejszych, a każda z nich otoczona fraktalnie jeszcze mniejszymi kopiami i tak dalej w nieskończoność, bez wątpliwości aż do poziomu mitochondrialnego.

Huw chwyta się rękami za gardło i czuje, jak ono brzęczy i wibruje w takt niepokojącego pojękiwania dr Björk. Björk całkiem nieźle wyśpiewuje tę niby melodię, zaczynając od niesamowitej bluesowej sekwencji I-IV-V, która przechodzi w jakieś pentatoniczne dźwięki, brzmiące jakby wiatr świstał na pustym stepie, w jakichś odległych wschodnich krainach, a potem zawodzi coś celtyckiego i skomplikowanego.

Pod spoconymi palcami Huwa narasta brzęczenie. Boski paw również wibruje, wygina się jak tańcząca kobra i też zaczyna śpiewać, brzęcząc niskim ommmmmm wpadającym w rezonans z kośćcem Huwa, gardłem Huwa i umysłem Huwa.

Język Huwa porusza się w ustach i Huw czuje potężny, nieartykułowany dźwięk wydobywający się z jego gardła. Wargi zaczynają mu drgać jak przy ataku obscenicznych tików w chorobie Tourette'a, coś jakby miał kichnąć. Odrywa ręce od szyi i zasłania usta, ale jest już za późno, on również zaczyna śpiewać.

O ile można to nazywać śpiewem. Huw wydaje z siebie dźwięk bez słów, składający się z dwóch melodii jednocześnie, będących w doskonałej dysharmonii ze sobą oraz z połączonym śpiewem potwora i Björk. Jeden jego głos śpiewa basso profundo, a drugi falsetem Tiny'ego Tima40. Teraz kleinmonstrum zwraca swą uwagę na Huwa, który zaczyna „słyszeć” radosne myśli potwora. Skóra cierpnie mu ze strachu, że struny głosowe uniezależniły się od jego autonomicznego systemu nerwowego i, ścigany zaintrygowanymi spojrzeniami ławników oraz wściekłym wzrokiem Harpii, ucieka z sali sądowej.

Z zaciśniętymi mocno wargami człapie w kierunku WC, starając się zatrzymać obcy głos w płucach. Czuje, że ma potworną, bolesną, twardą jak skała erekcję, a w głowie dziko tłucze się myśl o autoerotycznych gaśnicach, które wyrzucają swój ładunek w ekstatycznym spazmie, podczas gdy ich niedotlenione mózgi wyświetlają im od tyłu, na powiekach, napędzane endorfiną fajerwerki. Jest pewien, że zaraz umrze. Pada na kolana, na gumowe płytki łazienkowej podłogi i z płaczem stara się zwymiotować.

Czyjaś dłoń dotyka jego ramienia. Odwraca głowę. Przez łzy widzi Bonnie. Jej oczy błyszczą ledwo hamowanym pożądaniem.

— To ty jesteś tym pieprzonym postczłowiekiem — mówi Bonnie i przyciska swoje usta do jego, wciskając mu język tak głęboko, że niemal powoduje to odruch wymiotny. Przyciska go do uginających się płytek, po czym siada na nim okrakiem i trze swoim kroczem o jego.

To wystarcza, by wyrwał się z rozpaczy i wpadł w gniew. Zapiera się mocno o jej/jego, kościstą jak ksylofon, pierś i pluje. — Jesteś chora — krzyczy, przetaczając się. Śpiew teraz zamiera, pozostawiając jedynie, irytujący swoim pulsowaniem, pisk harmonicznych. — O Boże!

Bonnie uśmiecha się z pogardą, przeciąga jak kot i wstaje. Kręci lubieżnie biodrami, wydyma wargi i znów pogardliwie się uśmiecha. — Szkoda — mówi i zostawia go samego.

Huw zmusza się do wstania i wlecze do drzwi. Gardło już go nie swędzi, tylko „wije” się. Napiera lekko na drzwi i wychodzi na korytarz, gdzie widzi przed sobą cały sąd, który, bez wątpienia, odroczył sprawę i podążył za nim. Harpia stoi wściekła z rękami na biodrach.

— Jesteś zainfekowany — mówi — i nic na to nie poradzimy, a dopóki się tego nie pozbędziemy, mamy dla ciebie nanoszczelny kontener. Powołamy innego ławnika, z listy rezerwowej. — Jej głos brzmi niemal łagodnie, prawie ulegle. Sandra, Bonnie, Björk, jaskiniowiec i stulatek, wszyscy patrzą na niego, jak na eksponat w panoptikum. — Chodź więc, strażnicy zabiorą cię do kontenera.

Strażnicy, dwa wielkie golemy, kamienne mordy i agresywny wygląd, ruszają zdecydowanym krokiem, wymachując kajdankami jak gliniarze z filmu klasy B.

Huw czuje w głowie pustkę -- martwieje z przerażenia i złości. Gnoje, chce krzyknąć, ale to co się wydobywa z jego ust jest demonicznym wyciem wywołującym wyraz strachu na twarzach ławników i prawdopodobnie rozwścieczającym wszystkie psy w promieniu kilometra. Udaje, że rusza im naprzeciw, po czym okręca się na pięcie i rzuca do drzwi frontowych. Strzałki z kurarą grzechoczą o gumowe ściany i rykoszetują wokół niego, ale żadna nie trafia. Zbiega z sądowych schodów i wpada w tłum torując sobie drogę łokciami.

Biegnie na oślep, ale nogi same niosą go z powrotem w kierunku hakerskiego jaja Roka. Odwraca się i próbuje wypatrzeć w tłumie goniących go ławników i funkcjonariuszy sądowych. Nikogo nie widać, więc wali w drzwi jaja, dopóki się nie rozsuną i nie wpadnie do środka.

Hakerka leży na swoim fotelu w gąszczu instrumentów. Jej palce u rąk i nóg manipulują mackami pod dyktando enigmatycznych danych napływających z gogli i słuchawek. Huw kaszle trójgłosowym chórem.

Hakerka wykonuje palcami jakiś gest, który powoduje zwinięcie całego oprzyrządowania w niewielki kłębek pod sufitem. Patrzy na niego, zauważa oznakowaną szyję oraz chrapliwy dwugłosowy dźwięk i potrząsa głową.

— No tak — mówi — chyba zaraz dojrzeje. — Wiszący u pasa czajnik tłumaczy bez zwłoki, nadając jej słowom, nie wiadomo dlaczego, chropawy akcent Brummiego41.

— Co to za gówno, do cholery? — Huw przekrzykuje swoje chrapanie.

— Wcale nie musisz używać takich słów — karci go hakerka. Wstaje z fotela i kiwa na niego. — Zapraszam — mówi.

Huw, bez entuzjazmu, wspina się na fotel i obserwuje gąszcz opuszczających się i otulających go jak pajęczyna kwintylionów sprytnych macek.

— Wrzuciłam twój kod na listę dyskusyjną — mówi hakerka. — W Europie to był wielki hit. Szczęściem dla ciebie jest tam dzień, bo musielibyśmy czekać dwanaście godzin na odzew. Wiesz, udało ci się rozwiązać do końca pewną zagadkę.

— To betaware, którym się zakaziłeś, pętało się od około miesiąca w rejonie Morza Północnego i nie udało mu się dokonać ani jednej pomyślnej infekcji somatycznej. Mnóstwo nosicieli i żadnego efektu. Pochodzi, prawdopodobnie, z wyrzuconej przez Obłok materii kometarnej, która spłonęła chroniąc swój ładunek.

— Wszystko było bardzo tajemnicze do momentu, gdy w kolejnej fazie dodałam twój genom. Wtedy stało się oczywiste, że poszukuje specyficznych limfocytów Th: limfocytów walijskich. Co nasunęło kolejne pytanie: dlaczego akurat walijskich?

— A odpowiedź mamy tu — gąszcz macek dotyka wibrującej grdyki Huwa — wszystkie te okropne walijskie samogłoski i spółgłoski krtaniowe. Potrzebowało wytrenowanej krtani.

— Aaaagh — charczy Huw, prężąc się w złości i próbując coś powiedzieć. Gąszcz korzysta z okazji, by wsadzić mu do ust coś, co odczuwa jako kłębek waty, po czym wciska do gardła wymazówki, by pobrać próbki z nagłośni.

Na ścianie jaja przewija się histogram. Słupki skaczą żwawo w rytm jęków Huwa.

— No, ładnie — mówi hakerka — wysyłasz mniej więcej gigabit na sekundę łączem akustycznym krótkiego zasięgu. Jesteś czymś, co przekracza granice infonauk.

Huw jąka się, jęczy, po czym wyrzuca z siebie wiązankę przekleństw: — Segfault pierdolony, obszczany piździelec, gówniany Be Es O De42 — w akompaniamencie gardłowego dwugłosu i pików na towarzyszącym wykresie.

Hakerka potrząsa głową. — Zrozumienie twoich emanacji nie jest, oczywiście, takie proste. Twoje ośrodki mowy i widzenia wykazują znaczną aktywność. — Gąszcz mocno chwyta jego głowę z obu stron. — Możesz powtórzyć? Chcę zrobić PET43.

— Nie sądzę, żebym... — zaczyna Huw. — Ciulu skurwiały zafajdana gnido chujaj się w dupę.

— Dobrze — mówi hakerka — o to mi chodziło. Moim zdaniem wygląda to tak: emitujesz wrażenia zmysłowe; wzrokowe, słuchowe, węchowe, a nawet dotykowe. Ty jesteś teledetektorem, a odpowiednia aparatura odbiorcza, przechwytująca twój sygnał, znajduje się gdzieś na zewnątrz.

— Kurwa mać — mówi Huw. Tym razem wykres jest płaski. Huw przeklina na własny rachunek.

— Czy to cię nie kręci? — pyta hakerka. — Nie, dla ciebie jest zbyt perwersyjne. No to moment. — Macki błyskawicznie wślizgują mu się do gardła, bełtają w żołądku i wracają. Uczucie, jakby wymiotował, tyle że nie ma skurczów, a wielki kęs czegoś utyka mu w gardle. Dusi się, przez chwilę ogarnia go panika, po czym gruda przeciska się z ostrym kłującym bólem i znów może oddychać przez nos.

— I co, tak lepiej? — słyszy z oddali. — Piękny mały gwizdek! Łatwy do opylenia jakiemuś bezcielesnemu zbokowi. Och, mój drogi, powiedziałam to głośno? — Niewyraźna plama gąszczu instrumentów pierzcha sprzed jego nosa, ukazując zimne oczy spoglądające na niego z góry. — Słyszałeś to? Jasne, że słyszałeś. Wielka szkoda. No cóż, twoja lewa nerka jest w dobrym stanie...

Gdzieś poza salą operacyjną rozlega się głośny łomot, a po nim lament w okolicy jego pasa. — Tutaj! — krzyczy czajnik. — Ratunku. Szybko, ratunku!

Łomot narasta. Hakerka prostuje się i klnie pod nosem. Rozgląda się i dostrzega biohazardową burkę Huwa. Chwyta ją i rzuca się w kierunku tylnego wyjścia, potrącając przy tym metalowy wózek na narzędzia, który toczy się przez salę. Gdy drzwi wejściowe pękają z okropnym łoskotem, kobieta jest już na tyłach. Huw próbuje usiąść. Odpycha niespodziewanie bezwładny gąszcz instrumentów; ma wrażenie, jakby mocował się z toną waty cukrowej. Co teraz, zastanawia się dziko.

— Tutaj — skrzeczy dżin, ukazując się na górze czajnika w pełnej krasie swojej holograficznej miniatury i wymachując rękami jak rozbitek.

— Zamknij się — chrypi Huw. Przerzuca nogi przez poręcz fotela i wpada na wózek. Od frontowych drzwi słychać kolejny łomot. Na podłodze coś leży, srebrzysty cylinder dziesięć centymetrów długi i centymetr średnicy. Jest pokryty śluzem i wygląda całkiem jak prosty flet w pomniejszeniu. To to, zgaduje Huw. Nie zastanawiając się, chwyta przedmiot i chowa do kieszeni. W tym momencie drzwi ulegają w końcu nierównej walce i otwierają się z trzaskiem, wpuszczając oba sądowe golemy, a za nimi straszliwie zirytowaną, wyczerpaną sędzinę.

— Arretez-vous! — wyje dżin. — Jest tutaj! Nie dajcie mu znów uciec. — Huw z przerażeniem dostrzega, że mały kapuś podskakuje i pokazuje na niego.

— Tym razem nie ma szans — zgrzyta zębami sędzina Giulliani. — Brać go — rozkazuje golemom i obaj rzucają się na niego. — Twój palankin czeka na zewnątrz, by zabrać cię do kliniki imienia Cesarza Ghadaffiego. Jest całkowicie bezpieczny — dodaje z brzydkim uśmieszkiem. — Ty dupku, chcesz tym zainfekować wszystkich dookoła? Zdajesz sobie sprawę z tego, jakie masz już kłopoty z powodu złamania przepisów o zagrożeniu biologicznym?

— Te... te sukinsyny... wrobili mnie... — Syndrom Tourette’a powraca, podobnie jak szczątkowa potrzeba wyładowania się w śpiewie. Nawet wtedy, gdy ogromne golemy chwytają go za ramiona nieludzko delikatnymi sześciopalczastymi łapami o rozmiarach małej koparki. — ...na tej zasranej imprezie, w jebanym Monmouth. Ta suka Bonnie dziabnęła mnie tym gównem... pieprzonym boskim pawiem, zrzuconym na północną Europę. Wrobili mnie. Czy ten zasrany libijski konsulat był w ogóle konsulatem? I, i...

Jeden z golemów zatyka mu usta ręką wyposażoną w pewien rodzaj błony, dźwiękochłonnej, ale umożliwiającej oddychanie. Teraz jedynie we własnej głowie Huwa słychać jego trajkot i przekleństwa, nic nie wydostaje się na zewnątrz. Jeden golem, bez pośpiechu, owija go folią od stóp do pasa, a drugi bierze pod pachę i wynosi przez połamane drzwi frontowe. Ręka tamtego golema odłącza się bez trudu w nadgarstku i pozostaje jako tymczasowy knebel.

— O zarzutach porozmawiamy później, u mnie — mruczy mu Giulliani na ucho, po czym znika trzepocząc togą, a golemy pakują go do czegoś, co wygląda jak skrzyżowanie rowerowej rikszy z pionową trumną.

Sukinsyny, pierdolone sukinsyny, muszę skończyć z tym pierdolonym przeklinaniem, desperackie myśli kotłują się w głowie Huwa w konfrontacji z jasnoniebieską wyściełaną celą, wyposażoną w złowrogo wyglądające pasy. Bonnie mnie w to wrobiła, ta kurewska neofilka, tylko dlaczego ta błyszcząca zabawka kontaktuje się z tym kosmicznym gównojadem? I czemu on był taki zadowolony, gdy mnie usłyszał..., urywa na chwilę, zszokowany, gdyż zamykają za nim pokrywę. Najdziwniejsze w tym wszystkim, to reakcja tych boskich wymiocin na jego niechciany pieśni wzlot...44.

Gdy golemy zaczynają pedałować, czuje w kieszeni ruch, coś się wije jak ciekawski robak. Gwizdek wyszarpnięty przez hakerkę z jego gardła, uświadamia sobie, przerażony tym, że zamknięto go razem z tą rzeczą. Co gorsze, zdradziecki dżin czy muzyczny instrument, chcący się umościć w mojej krtani, pojawia się myśl, a w chwilę później nadchodzi odpowiedź. Gwizdek wije się, wpija małymi pazurkami i powoli wspina po koszuli. Huw, zamknięty w ciasnym pudle i wieziony do celi w podziemiach sądu, staje w obliczu pierwotnego strachu, poddaje się i zaczyna wrzeszczeć mimo tłumiącego knebla.

Po jakimś czasie stopniowo ucisza się i wtedy dociera do niego, niezauważalne dotychczas, bzyczenie w okolicy biodra. W wyobraźni pojawiają się pajęcze koniczynki czołgające się po jego miednicy w kierunku krocza, co wywołuje nową falę wrzasku. Gdy, po chwili, wraca rozsądek, okazuje się, że to tylko przeklęty telefon. Miotając się w ciasnym pudle, wyciąga go i potrząsając uruchamia przed swoją zakneblowaną twarzą. Pojawia się obraz drugiej strony. To Adrian na jego rowerze w jakimś zatłoczonym suku.

— Serwus — mówi radośnie Adrian. Huw marszczy nerwowo brwi przed otworkiem kamery. Gwizdek utknął mu na gołej piersi i czołga się w kółko, szukając odpowiedniego otworu, którym mógłby się dostać z powrotem do swojego gniazda.

— No no — mówi Adrian — nigdy bym cię nie podejrzewał o takie skłonności. Poznam szczęśliwą wybrankę?

Huw potrząsa dziko głową i wywraca oczy. Powoli przesuwa telefon wokół pudła, po czym znów unosi do oczu.

— A, rozumiem, to nie twoja inicjatywa!

Huw potakuje tak ochoczo, że uderza tyłem głowy w wyściełaną ścianę.

Adrian kiwa głową. — Dobra. Widzimy się za chwilę. — Obraz w telefonie buja się obłędnie, gdy Adrian przypina go do jednego z tysięcy sprytnych uchwytów na przodzie swojego nonajronu i odjeżdża na rowerze. Od czasu do czasu jego twarz pojawia się na ekranie, gdy spogląda w dół sprawdzając pozycję przekazywaną przez telefon Huwa.

W chwilę później na trzęsącym się obrazie HD pojawia się sądowy konwój i jadąca powoli ruchoma cela Huwa. Adrian podnosi telefon i Huw spostrzega, że jego oczy, o ile to możliwe, są jeszcze czerwieńsze niż rano, prawie że świecą od naćpania. — To ty? — pyta i z powrotem obraca telefon w stronę karetki. Huw kiwa potakująco głową.

— Hm — mówi Adrian — całkiem sprytne. — Przypina telefon z powrotem do koszuli i odwraca się. Za nim widać dwie młode kobiety ubrane w czarne paramilitarne mundury z przemyślnie ponaszywanymi uchwytami i kieszeniami pękającymi od wyposażenia. Porozumiewają się szybkimi gestami, po czym punkt widzenia telefonu zatacza krąg, wywołując zawrót głowy, a Adrian z piskiem opon robi koło i zajeżdża konwojowi drogę. Teraz Huw patrzy na dwa beznamiętne golemy naciskające pedały palankinu. Adrian kieruje rower prosto na nich. Gdy golemy rozjeżdżają go, piszczy jak przerażony turysta, koła palankinu rozlatują się na kolcach wysuniętych z ramy roweru Huwa, który przeszedł w tryb samoobrony, po czym wszystko znika z wyświetlacza telefonu. Huw słyszy skrzeczenie rozwścieczonej Harpii wyładowującej się na Adrianie, który, z pewnością wzruszając ramionami, wygłasza po angielsku zdawkowe przeprosiny.

Nagle klatka kiwa się gwałtownie i Huw pada na jedną ścianę, gubiąc przy tym telefon. Chwilę później do środka wpada światło i nad nim pojawia się wizjer zbrojonego ceramiką kaptura. Ręce o długich palcach podnoszą go i zostaje bezceremonialnie przerzucony przez silne damskie ramię. Wisząc głową w dół, dostrzega jeszcze dymiącą pokrywę palankinu, rozpuszczającego się w niebieską maź i Harpię, w rozpostartej i wystrzępionej jak skrzydła todze, wygrażającą rękami w ich kierunku. Golemy ruszają ku nim, ale oni wpadają między przechodniów i znikają w tłumie.


* * *

Schron znajduje się w kolejnym nadmuchiwanym budynku, na wpół zagrzebanym w piachu i otoczonym inteligentnym płotem pasterskim oraz hałaśliwą gromadą żywego inwentarza GMO – krowy dające czekoladowe mleko, kozy jedzące plastikowe śmieci i wydzielające miękki analog przędzy bawełnianej, kurczaki wielkości chomików, z wyglądu nawet głupsze od prawdziwych kurcząt i rojące się jak tropikalne ryby. Gdy tam docierają, Adrian już czeka, stojąc nad resztkami roweru Huwa.

— Zakładam, że masz wciąż ten hasz, stary — mówi, kopiąc wrak. — Szkoda, fajnie się jeździło. Widzę, że spotkałeś Maizie i Becky. Becky, masz coś przeciwko temu, żeby zabrać Huwa od razu na dół? Wygląda na to, że trochę zzieleniał i z pewnością chętnie pozbędzie się strachu oraz tego paskudnego knebla.

Huw grzecznie siada na piachu, by ułatwić Adrianowi podważenie i oderwanie jednego po drugim wszystkich palców golema. Adrian rzuca je kozom, na co Maizie mówi coś, czego Huw nie rozumie.

Adrian potrząsa głową — Za bardzo się przejmujesz, te koprofile zjedzą wszystko.

Uwolniony od knebla, Huw porusza na próbę szczęką, po czym otwiera usta i robi głęboki wdech. Gwizdek, dotychczas chytrze ukryty za lewym uchem, szybko przesuwa się na szczękę, wspina do ust i wpada do gardła. — O kurwa — mówi Huw przy akompaniamencie gwizdka, usadowionego z powrotem w jego krtani.

— No tak — mówi Adrian — jesteś odpowiednim nosicielem. Czytaliśmy o tobie w sieci. Siostry będą chciały próbkę, ale to później. Najpierw, z pewnością, przyda ci się kąpiel. Bez obrazy. Wejdźmy — odrzuca nogą piasek przykrywający klapę, po czym podnosi ją, odsłaniając spiralną pochylnię prowadzącą w głębiny domu i nogami do przodu zjeżdża w dół, do schronu.

Huw oddycha z trudem, balansując na granicy między zdenerwowaniem a histeryczną paniką. Rozsądek przeważa; gwizdek nie sprawia żadnego bólu, a właściwie jest ledwo wyczuwalny. Obok pojawia się koza, ze złośliwym spojrzeniem schyla się nad nim i głośno węsząc, sprawdza, czy nie jest jadalny. Gorący oddech w uchu przypomina mu, że nie tylko wciąż żyje, ale nawet nie stracił mowy. Jedna z libijskich nindża-gotek kuca cierpliwie przy drzwiach. — Jak leci? —pyta Huw na próbę, pocierając gardło.

Kobieta wzrusza ramionami i wyrzuca z siebie przeraźliwie szybki strumień słów po arabsku. Widząc, że Huw nie rozumie, ponownie wzrusza ramionami i wskazuje pochylnię. — Tak, tak, rozumiem — mówi Huw. Przygląda się jej dokładniej i pyta: — Czy ja cię już gdzieś nie widziałem?

Kobieta mówi coś jeszcze, teraz już ostro. Huw wzdycha — tak, tak, nie znam cię. — W gardle czuje się trochę dziwnie, lecz nie tak dziwnie, jak powinien się czuć ktoś, kto właśnie połknął interfejs komunikacyjny kosmitów. Muszę się dowiedzieć, o co tu chodzi stwierdza, patrząc nieufnie na wlot. No dobra, bierze się w garść, wchodzi na pochylnię i zjeżdża.

Pomieszczenie na dole jest wielką jaskinią w kolorze kości, ze sklepieniem obwieszonym czymś, co wygląda jak gigantyczne otolity45, pokryte różowymi pierzastymi naciekami. Adrian kręci się wokół absolutnie bezrozumnego czajnika stojącego na poobijanym japońskim stoliku kempingowym. Druga z bliźniaczych nindżetek siedzi po turecku na podłodze, zanurzona w swego rodzaju interfejsie sterującym stojącego pod ścianą uniwerproduktora z Czerwonego Półksiężyca, który bulgocze i od czasu do czasu przelewa coś lepkiego.

— No, jesteś kolego. Herbaty? — pyta Adrian.

— Jeśli nie ma żadnych przeciwwskazań — odpowiada ostrożnie Huw. — Co tu się do kurwy nędzy... przepraszam... dzieje?

— Siadaj — Adrian macha w kierunku worka z grochem — mleko, cukier?

— Tak, dzięki. Och... gówno. Nie masz czegoś na... na Tourette’a?

— Nie przejmuj się. Według manualu, powinno ci zaraz przejść.

— Manualu? Co... Chcesz powiedzieć, że jest na to gwarancja? Na coś takiego jak to?

— Jasne. — Adrian nalewa wrzątek do czajnika i odstawia, by naciągnęło. Siada obok nieobecnej duchem Libijki, wyciąga metalowe pudełko i nie przerywając rozmowy, zaczyna robić skręta.

— Ten spam zapycha sieć już od sześciu miesięcy. Zdaje się, że coś tam w górze chciałoby z nami pogadać. Od lat nic nie wskazywało, że się nami interesuje, a teraz nagle wynalazło, wyhodowało czy jakoś tam inaczej wyprodukowało interfejs do ludzkiej gramatyki. Coś w rodzaju tego wszawego czajnika rozdawanego wszystkim przez ambasadę. Problem jest tylko taki, że ten interfejs jest bardzo specyficzny i tylko niektórzy mogą go przyswoić. Na przykład ty... — Adrian wzrusza ramionami. — Ja nie miałem z tym nic wspólnego — dodaje.

— A kto? — pyta Huw i kostki mu bieleją. — Jak ich dorwę...

— To nie takie proste — mówi wymijająco Adrian. — Wiesz jak to jest? Ktoś poszukuje jakichś dokładnych danych dotyczących proteomu i znajduje korelację. Publikuje swoje odkrycie. Ktoś inny sobie myśli, znam tego kolesia i zaprasza go na imprezę wraz z paczką przyjaciół. Ktoś jeszcze inny doprawia poncz, gdy obgadują jakąś Sheilę. A potem jakiś zgrywus z libijskiej ambasady wpada na pomysł, żeby go podłożyć któremuś z sędziów podczas procesu. No i tak to idzie. Chłopie, strzelisz palcami i zanim się obejrzysz, a już snuje się błyskawiczna intryga. I żadna tam uczciwa staroświecka teoria spiskowa – w dzisiejszych czasach nikt już nie zawraca sobie dupy takimi rzeczami – po prostu nowa fajna zabawa. Samorozprzestrzeniający się mem teleologiczny. Nie ma nic bardziej niebezpiecznego niż „piękna idea” szukająca celu. Palisz?

— Dzięki — mówi Huw biorąc skręta. — Jest już herbata?

— No — i przez następną minutę Adrian rozlewa do kubków bardzo mocną czarną herbatę, podczas gdy Huw stara się uspokoić stargane nerwy i oczyścić umysł haszyszowym kopem.

— No dobra, więc zapytam wprost. Nigdy nie było mnie na liście ławników? To była ustawka. Od samego początku.

— No cóż. Sąd jest w porządku, prawdziwy, co nie znaczy, że twoje nazwisko tam się znalazło w sposób losowy, rozumiesz?

— Dobra, nikt niczego nie planował, nie było żadnego spisku. Po prostu ciąg przypadków, bo Obłok chce sobie pogadać, tak? — Huw kładzie się do tyłu i uderza głową w ogromny otolit, powodując jego wibracje, głęboki wywracający wnętrzności grzmot. — Ale odlot. Koniecznie ze mną?

— Reprezentujesz kondycję ludzką w miniaturze. Możesz już puścić dalej tego skręta?

— Mogę. A o czym chce rozmawiać?

— Zdaje się, że już spotkałeś ambasadora? Wszystko jest okej. Bonnie zaraz tu z nim będzie.

— A kim, do kurwy nędzy, ty jesteś? To znaczy, co ty masz z tym wspólnego?

— Do diabła — Adrian chyba ma już dosyć — ja jestem po prostu twoim kumplem, naprawdę. Zapomnij o nagrodzie Nobla, dzisiaj to nie ma już żadnego znaczenia. W każdym bądź razie, dzisiaj wszystko się robi zespołowo, a ja od trzydziestu czy czterdziestu lat nie splamiłem się pracą laboratoryjną. Prawdę mówiąc, gdy wieść o tobie dotarła do mnie pocztą pantoflową, bumelowałem, ciesząc się drugą młodością, no wiesz, wanderjahr46. Niech to szlag, mogliśmy dostać na tę sesję normalnego sędziego. Gdyby nie Rosa, nie byłoby tego całego burdelu.

— Rosa...

— Rosa Giulliani. Ona jest nieco konserwatywna. Nie zauważyłeś?

— Nieco? Konserwatywna?

— No. Ona jest starej daty ekologiem, chciałaby wszystko zakonserwować... najlepiej w formalinie. Włącznie z tymi, co się zakazili interfejsem komunikacyjnym.

— Taa.

Huw, w oparach dymu nasyłającego przyjacielski nastrój, wciąż próbuje przetrawić tę nieprzyswajalną myśl, gdy Libijka odłącza się od konsoli uniwera, wstaje, przeciąga się i włącza moduł tłumaczący.

— Twój rower zostanie zreperowany w ciągu kilku godzin — mówi, kiwając głową do Huwa. W tej samej chwili uniwer bulgocze i wypluwa zupełnie niezłą replikę uniwersalnej przerzutki Shimano. — Potrafisz to sam zamontować?

— Sam, och... — Huw patrzy na nią zdumiony. — Czy my się już gdzieś spotkaliśmy? Wyglądasz zupełnie jak ta hakerka...

Kobieta wzrusza z irytacją ramionami. — Nie odpowiadam za moje klonowane ciotki-idiotki!

— Ale ty... — Huw urywa. — Dużo was jest?

— Dużo — uśmiecha się sucho. — Adi, przyjacielu, idę na spacer. Nie wdawaj się w nic, w co ja bym się nie wdała.

— Jasne, Beckie. Obiecuję.

— Dobrze. Tylko że ja jestem Maizie. — Wspina się na kość w kształcie muchomora i błyskawicznie unosi do sufitu, na słupie z czegoś, co mogłoby być mięśniem, ale prawdopodobnie nie jest.

— Wspaniałe dziewczyny — mówi Adrian, lubieżnie, po jej wyjściu. — Na czym skończyłem? A, tak: na ambasadorze.

— Ambasadorze?

— Tak, ambasadorze. To jest rodzaj szerokopasmowego węzła, z mózgiem translatora wystarczającym, by się porozumieć z tym czymś w twoim gardle. Ty jesteś tłumaczem, rozumiesz? Oczekiwaliśmy czegoś takiego już od pewnego czasu, ale nie wzięliśmy pod uwagę tych kretyńskich skrypciarzy, którzy wylądowali w sądzie. Powinni tu być za...

Słysząc z tyłu tupot, Huw odwraca się tak gwałtownie, że prawie spada ze swojego worka i chociaż czuje się rozluźniony – daleko lepiej usposobiony do swoich bliźnich niż godzinę temu – jedyne, co może zrobić, powstrzymując się od poderwania w górę, to jęknąć.

— To ty! — mówi Bonnie, zatrzymując się po zjeździe u stóp pochylni, z dużym i niepokojąco znajomym pudłem w objęciach. — Hej, Adi, to twoja impreza?

Pudło wibruje w jej rękach, jakby coś w środku próbowało wyrwać się na wolność. Huw czuje krzyk wzbierający mu w gardle, nie jego krzyk. To okrzyk powitania, polityczny pean. Z przekleństwem wciska go z powrotem. — Skąd to masz, do licha? — pyta.

— Ukradłam, gdy sędzina pogoniła za tobą — mówi Bonnie, zadowolona z siebie. — Według README, do tego jest potrzebny tłumacz. To pewnie ty, tak? — patrzy na niego ze źle ukrywanym pożądaniem. — Przygotuj się na swoją życiową jazdę!

— O Boże, nie — jęczy Huw.

Adrian klepie go po plecach. — Głowa do góry. Wszystko ma swoje dobre strony.

Pudło otwiera się. Kleinmonstrum kłania się, a potem jodłuje. Gardło Huwa odpowiada w taki sam sposób. Haszysz rozluźnia jego struny głosowe, więc nie ma już tego wrażenia, że jest do czegoś zmuszany, po prostu spokojna, łatwa melodia. Głosy Huwa i głos kleinmonstrum dopasowują się dźwiękowo, po czym jego zmysły rozmywają się, tak że w końcu nie widzi już swoimi oczami, nie czuje swoją skórą, staje się Rozumnym Obłokiem rozpostartym w przestrzeni i czasie, a miliardy jego połączonych tożsamości wirują wraz z niepoznawalnymi prądami konwekcyjnymi myśli i czynów.

Gdzieś tam jest Ziemia, świat mięsa, kolebka Rozumnego Obłoku. Jego punkt widzenia odwraca się i Ziemia jest teraz otoczona nim, wstrętny knebel nurzający się w probabilistycznym gęboumyśle. To jakby spoglądać na wyklute jajo, wiedząc, że kiedyś dawno temu pasowałeś do wnętrza skorupy, ale teraz jesteś już całkiem odcięty od niej. Mięcho, mięcho, mięcho. Niedoskonałe, efemeryczne, niepotrzebnie skomplikowane i źle złożone, ale przyzywa Obłok całym brzemieniem rasowej pamięci.

Nagle zmysły wracają i Huw znów jest w swojej skórze, śpiewa do kleinmonstrum, które ma połączenie z Obłokiem. Wie, że wysyła zawartość swoich ośrodków zmysłów, ciała i niezrozumiałe żądania dopaminy i endorfiny. Ach, mówi Ambasador. Tak. Tak to wyglądało. Och.

Okropnie.

Strasznie.

Ach.

W porządku, wystarczy.

Kleinmonstrum rozwija się i rozciąga w górę do sklepienia, po czym stopniowo skraca, kurcząc do rozmiaru guzika, grudki cicho bzyczącej nanomazi. Bzyczenie cichnie i zanika, a grudka zamiera.

Bonnie potrząsa go za ramiona — Co się stało? — pyta, a oczy jej się błyszczą.

— Dostał to, czego chciał — mówi Huw z ledwo słyszalnym brzęczeniem.

— Co?

— Co? Och, myślę, że trochę przypomnienia. Smak ciała.

— I to wszystko? — pyta Bonnie. — Całe to... co? Wycieczka na dół po ścieżce pamięci? Tyle pieprzonych starań i nawet nie chce chwilę zostać i pogadać?

Huw wzrusza ramionami. — Taki jest właśnie Obłok dla ciebie. Pieprzony-niepojęty.

— Wróci? Chciałam z nim porozmawiać o... — zmieszała się, zaczerwieniła. — Chciałam wiedzieć, jak to było.

Huw zastanawia się, jak to było być częścią mózgu-matrioszki i próbuje to ubrać w słowa.

— Nie umiem tego opisać — mówi — brak mi słów. Nie teraz. Daj mi trochę czasu. Może później. — Suszy go straszliwie, więc wlewa do ust cały kubek ciepławej herbaty z mlekiem, opłukując wyschnięty język. — Jeśli jesteś naprawdę ciekawa, to oczywiście, zawsze możesz dołączyć.

Bonnie opuszcza głowę, a Adrian wybucha śmiechem.

— Kiedyś to zrobię — mówi Bonny. — Chcę tylko wiedzieć, w co się pakuję.

Huw stara się nie śmiać. — Rozumiem — mówi. Nie martw się, kotku, i tak cię uważam za zdrajcę rasy ludzkiej. Nie musisz mi nic udowadniać.

— Masz, kurwa, rację, nie muszę — mówi Bonnie i rumieni się w pociągający sposób.

— W porządku — zgadza się Huw.

— Jasne.

Huw zaczyna lekko buczeć eksperymentując ze swoim nowym transhumanistycznym urządzeniem peryferyjnym. Brzęczenie jest całkiem przyjemne. Z dwugłosowym dysonansem odśpiewuje fragment melodii z sądu. Bonnie rumieni się jeszcze bardziej i sycząc jak czajnik, wyciera dłonie o biodra.

Huw pochyla ku niej głowę i wysuwa się trochę do przodu. Bonnie chwyta go za uszy i przyciąga do siebie.

W chwilę później Adrian poklepuje go po ramieniu: — Nie chciałbym wam przeszkadzać — mówi — ale sędzia Rosa prędzej czy później wpadnie tu w poszukiwaniu ciebie i byłoby najlepiej, gdybyśmy jak najszybciej wyekspediowali cię z Libii.

Huw ignoruje go, koncentrując się na wirtualnej marimbie złożonej z ugniatających go w pierś żeber Bonnie.

Adrian potrząsa jego głową — Właśnie się wybierałem, żeby ukraść sterowiec lub coś w tym stylu, więc co, mam to zrobić?

Bonnie przestaje lizać i gryźć ucho Huwa i mówi. — Możesz się odpieprzyć na chwilę, Adrian, dobrze?

Adrian kontempluje ich widok przez moment, zastanawiając się czy potrzebny jest im porządny kop w nerki, a potem obraca się na pięcie i wychodzi poszukać Maizie, a może Beckie, i zaplanować ucieczkę.

Obłok wędruje po swojej orbicie, smakując ciało swoimi różnorodnymi zmysłami, myśli na swój pieprzony-niepojęty sposób, pomrukuje na częstotliwościach radiowych, grawitacyjnie i w stanach własnych47. Ambasador hibernuje na podłodze schronu, wygarnięty spod kości ogonowej Huwa, gdzie utknął dość niewygodnie, psując mu koncentrację, za co został, nie opierając się, wypchnięty do kąta. Jego zadanie w służbie Obłoku na razie się zakończyło, lecz pełny cykl obowiązków dopiero się rozpoczął, więc zastanawia się do czego zostanie użyty następnym razem.

Huw brzęczy w niesamowity sposób, wzbudzając we wnętrznościach Bonnie rezonansowy dygot, co wcale nie jest tak nieprzyjemne, jak to wynika z opisu.

W rzeczywistości, Bonnie uważa, że można do tego przywyknąć.

Przełożył Ireneusz Dybczyński




  1. LZO – lotne związki organiczne. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza.)
  2. Geek (z ang.: dziwak/świr) – człowiek, który dąży do pogłębiania swojej wiedzy i umiejętności w jakiejś dziedzinie w stopniu daleko wykraczającym poza zwykłe hobby. Guru komputerowy.
  3. Postsingularny (od ang.: singularity – osobliwość) – Świat postsingularny – świat w okresie po wydarzeniu się technologicznej osobliwości. Technologiczna osobliwość – termin wprowadzony przez Vernora Vinge w latach 80. XX wieku, oznaczający przełomowy punkt w rozwoju cywilizacji, poza który wszelkie przewidywania stają się bezprzedmiotowe. Według hipotezy takim wydarzeniem powinno stać się stworzenie SI (sztucznej inteligencji).
  4. Mgła użytkowa (ang.: utility fog) – nanozol, pojęcie z dziedziny nanotechnologii. Obłok nanorobotów, sterowanych wspólnym oprogramowaniem, zdolny do formowania się w funkcjonalne makroskopowe obiekty.
  5. Hadisy – krótkie opowiadania z życia Mahometa, mające być wzorem postępowania dla wiernych. Zebrane razem stanowią Sunnę.
  6. Gado-Gado – sałatka indonezyjska z sosem z orzeszków ziemnych. Riztaffel – holenderskie danie z ryżem.
  7. Halal – reguły przygotowywania i spożywania mięsa obowiązujące wyznawców Islamu.
  8. Szariat – prawo szariatu, muzułmański religijny system prawny.
  9. Ogniwo Peltiera – moduł Peltiera, urządzenie elektryczne wykorzystujące efekt Peltiera do chłodzenia.
  10. Kserobraz (ang.: xeroscape) – termin określający styl ogrodowy polegający na projektowaniu ogrodów w taki sposób, aby ich uprawa wymagała jak najmniejszych ilości wody w sytuacji jej deficytu. Utworzony od greckiego xeros (suchy) i przyrostka -scape, a po polsku -obraz.
  11. POST (z ang.: Power-On Self-Test) – test uruchamiany po włączeniu zasilania, przed startem systemu.
  12. Le Cordon Bleu (franc. – Błękitna Wstęga) – Powołująca się na kilkusetletnie tradycje Zakonu Rycerskiego Świętego Ducha, powstała pod koniec XIX w., największa na świecie instytucja kształcąca w dziedzinie usług hotelowych i kulinarnych skupiająca 35 szkół na całym świecie. Synonim wykwintnej kuchni.
  13. Baklawa – rozpowszechniony na świecie deser orientalny, pochodzący z rejonu Azjii Mniejszej, robiony z ciasta półfrancuskiego i orzechów lub migdałów z miodem.
  14. Eddie Van Halen – amerykański gitarzysta rockowy. Riff – krótki, powtarzający się i łatwo wpadający w ucho fragment utworu muzycznego.
  15. LDL (z ang.: Low Density Lipoprotein) – Lipoproteina niskiej gęstości, białko transportujące cholesterol do tkanek, popularnie określane jako zły cholesterol.
  16. Bractwo Hashishimów – Asasyni (arab.: hasziszijja) – kojarzony ze zwyczajem palenia haszyszu, średniowieczny muzułmański zakon nizarytów, fanatycznych skrytobójców terroryzujących państwo Abbasydów.
  17. PAN (z ang.: Personal Area Network) – sieć osobista, bezprzewodowa sieć o niewielkim zasięgu, np. Bluetooth.
  18. Magia – i magiczny, w tym wypadku terminy te odnoszą się do magii w rozumieniu trzeciego prawa Clarka: Każda wystarczająco zaawansowana technologia jest nieodróżnialna od magii.
  19. Crashware – oprogramowanie padające co kilka minut.
  20. Szara maź (ang. grey goo) – termin określający samoreplikujące nanomechanizmy, które wyrwały się spod kontroli i przekształcają wszystko w swoje kopie, niszcząc życie na Ziemi.
  21. Szybki reaktor powielający (ang.: FBR – Fast breeder reactor) – typ reaktora jądrowego używanego we francuskich elektrowniach jądrowych.
  22. Linia Maginota – pas francuskich umocnień na granicy z Niemcami. Najpotężniejsze umocnienia w historii. Nie obejmowały Belgii i Szwajcarii, więc Niemcy wkroczyli w 1940 r. na teren Francji przez Belgię.
  23. Radiointerferometr – interferometr radiowy - radioteleskop o dużej zdolności rozdzielczej, składający się z dwóch lub więcej zwykłych radioteleskopów, wykorzystujący zjawisko interferencji fal radiowych.
  24. Trompe l'oeil (franc.) – malarstwo iluzjonistyczne, dające iluzję rzeczywistości. Sposób malowania wywołujący złudzenie, iż ukazany na dwuwymiarowej powierzchni obiekt jest trójwymiarowy. Ostatnio również rzeźby robiące podobne wrażenie.
  25. Pacjent zero – pierwszy pacjent u którego wykryto daną chorobę.
  26. EMP (ang.: electromagnetic pulse) – impuls elektromagnetyczny, broń niszcząca elektronikę.
  27. Niebieska maź – nanomaszyny niszczące inne nanomaszyny, np. szarą maź. Mają być jedynym skutecznym sposobem zapobiegania katastrofom nanotechnologicznym.
  28. Salwar kameez – strój noszony przez kobiety w Azji Południowej. Salwar – szarawary, kameez – długa tunika.
  29. Gotycki, gotka – określenia odnoszące się do subkultury gotyckiej, subkultury młodzieżowej powstałej na przełomie lat 70. i 80. XX wieku z ruchu post punk.
  30. Rumsfeld – Donald Rumsfeld – polityk amerykański z Partii Republikańskiej, sekretarz obrony USA. Pomyliło jej się z rump steak – udziec wołowy.
  31. Wiedza zerowa – dowód z wiedzą zerową – procedura kryptograficzna, w której jedna ze stron potrafi udowodnić drugiej, że posiada pewną informację, bez jej ujawniania.
  32. WIPO (ang.: World Intellectual Property Organization) – Światowa Organizacja Własności Intelektualnej. Wyspecjalizowana organizacja ONZ z siedzibą w Genewie, zajmująca się koordynacją i tworzeniem regulacji dotyczących systemu ochrony własności intelektualnej, a także świadczeniem pomocy prawnej i technologicznej.
  33. H. R. Giger – Hans Rudolf Giger – szwajcarski malarz, autor potwora z filmu „Obcy”.
  34. INEE (ang.: The Inter-Agency Network for Education in Emergencies) – międzynarodowa sieć wiążąca organizacje i instytucje, której celem jest szerzenie wiedzy na temat postępowania w nagłych wypadkach i sytuacjach kryzysowych. RFC (ang.: Request for Comments – prośba o komentarze) – zbiór technicznych oraz organizacyjnych dokumentów mających formę memorandum.
  35. Drosophila melanogaster – muszka owocowa, mus musculus – mysz domowa.
  36. Sytuacjonizm – ultralewicowy ruch społeczno-artystyczny powstały w latach pięćdziesiątych XX wieku.
  37. Dan Quayle – polityk amerykański, wiceprezydent (1989-1993). Laureat Ig-nobla.
  38. Styl heroinowy – spopularyzowany w połowie lat 90. wygląd, charakteryzujący się bladą cerą, podkrążonymi oczami i kościstą sylwetką.
  39. Muzyka ambient – gatunek muzyki elektronicznej rezygnujący z wyraźnej linii melodycznej na rzecz luźnej kompozycji plam dźwiękowych, powiązanych najczęściej rytmiczną frazą perkusyjną.
  40. Tiny Tim – pseudonim Herberta Khaury, amerykańskiego śpiewaka słynnego ze swojego bardzo wysokiego głosu.
  41. Brummie – mieszkaniec Birmingham w Anglii.
  42. Segfault – Błąd pamięci spowodowany przez program. Be Es O De (ang.: BSOD, Blue Screen Of Death) – niebieski ekran śmierci, komunikat błędu systemu operacyjnego Microsoft Windows.
  43. PET – Pozytonowa Tomografia Emisyjna.
  44. Pieśni wzlot (ang.: flight of song) – cytat z wiersza H. W. Longfellowa: Strzała i pieśń.
    Bo któż spojrzeniem sięga w lot,
    By móc wyśledzić pieśni wzlot.
  45. Otolit – kamyczek błędnikowy - grudka fosforanu lub węglanu wapnia, element składowy błędnika.
  46. Wanderjahr – zwyczaj rocznej podróży po świecie przed podjęciem pracy.
  47. Stany własne (ang.: z niem. eigenstates) – mierzalne stany jakiegoś obiektu, posiadającego policzalne właściwości, takie jak współrzędne, moment pędu itp.

Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Download:Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)