home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

Rozdział 10

Za czerwonym woalem

Nevia, rodzima planeta statku plądrującego Układ Słoneczny, dla zmysłów Ziemian wydałaby się naprawdę dziwna. Zobaczyliby wodny świat oświetlany jaskrawo-fioletowym światłem gorącego błękitnego słońca, stojącego wysoko na tle nieba o kolorze głębokiej czerwieni. Na ognistym niebie nie byłoby nawet jednej chmurki, a przez bezpyłową atmosferę byłby widoczny horyzont – horyzont znajdujący się trzy razy dalej niż ten do którego przywykliśmy – z wyrazistością niemożliwą w naszym ziemskim zapylonym powietrzu. Po zachodzie potężnego słońca niebo zapełniłoby się szybko chmurami i spadłby gwałtowny deszcz padający równomiernie do północy. Potem chmury rozeszłyby się tak nagle jak się pojawiły, kaskada wody zanikłaby i przez przezroczystą gazową otulinę wielkiego świata objawiłaby się pełnia wspaniałości firmamentu. Ale nie tego, który znamy, lecz dziwnego i wspaniałego firmamentu, zawierającego niewiele konstelacji znajomych dla ziemskich oczu, gdyż błękitne słońce oraz Nevia, jego jedyna planeta, leży lata świetlne od starego Sol i jego licznej rodziny.

Prosto z próżni rybiokształtny kosmolot – statek, który tak zuchwale miał zaatakować zarówno zmasowaną flotę Trójplanetarną, jak i planetoidę Rogera – zanurzył się w rozrzedzone warstwy górnej atmosfery. Purpurowe strumienie z hałasem rozdarły cienkie powietrze wyhamowując ogromną prędkość. Zanim statek wyhamował na tyle, żeby lądowanie stało się możliwe, pokonał jedną trzecią obwodu wielkiej planety. Zbliżając się do linii terminatora, runął pionowo w dół i stało się jasne, że Nevia nie była ani całkowicie pokryta wodą, ani pozbawiona inteligentnego życia. To ku czemu kierował się tępy nos statku było ewidentnie na pół podwodnym miastem. Miastem składającym się z sześciokątnych wież o płaskich dachach w dokładnie takim samym kształcie, rozmiarach, kolorach i konstrukcji. Gdyby zbudowanych z tego samego białego metalu budynków nie oddzielały wąskie wypełnione wodą kanały, miasto wyglądałoby jak plaster miodu. Budynki połączone były wieloma mostami i jeszcze większą ilością rur, a wodne „ulice” zapełnione pływakami, pojazdami powierzchniowymi i podwodnymi.

Pilot, znajdujący się bezpośrednio za stożkowatym dziobem statku, wpatrywał się w grube okna umożliwiające niezakłócony widok we wszystkich kierunkach. Jego cztery wielkie, kurczliwe oczy, każde niezależnie, obserwowały wszystko uważnie i przesyłały sygnały do dziwnego, lecz pojemnego mózgu. Jedno śledziło przyrządy, podczas gdy inne obserwowały szczególnie ogromną, pękatą krzywiznę brzucha statku, wodę na której miał zamiar wylądować i pływające doki do których miał zostać przycumowany. Cztery ręce, o ile można je określić rękami, manipulowały dźwigniami i pokrętłami z ogromnym wyczuciem. Ogromna masa statku osiadła z niewielkim pluskiem na wodzie i ślizgając się do zatrzymania, stanęła dokładnie w wyznaczonym miejscu.

Cztery belki cumownicze wskoczyły w odpowiednie gniazda, kapitan-pilot zablokował przyrządy na neutralnych pozycjach, odpiął pasy bezpieczeństwa i zeskoczył lekko ze swego podwyższonego stanowiska na podłogę. Na swych czterech krótkich, łuskowatych nogach pospieszył do włazu i płynnie zsunął się do wody, od razu nurkując w dół, głęboko pod powierzchnię. Nevianie byli bowiem prawdziwymi płazami, zimnokrwistymi i oddychającymi z taką samą sprawnością przy pomocy skrzeli jak i płuc. Ich pokryte łuskami ciało czuło się znakomicie zarówno w wodzie jak i w powietrzu. Ich szerokie, płaskie stopy nadawały się do biegu po twardej nawierzchni, jak i również do napędzania w wodzie opływowego ciała tak sprawnie, że tylko ryby mogłyby im dorównać.

Neviański dowódca popłynął, sterując precyzyjnie krótkim, zaopatrzonym w lotki ogonem. Przez otwór w ścianie wpłynął do podwodnego holu, lądując na szerokiej pochylni. Pospieszył w górę do windy, którą wjechał na szczyt sześciokąta, wprost do biura Ministra Gospodarki całej Nevii.

— Witaj, kapitanie Nerado! — minister pomachał mackowatą ręką, pokazując gościowi wyściełaną kanapę. Nerado usiadł z ulgą i spojrzał na dygnitarza za niskim, płaskim „biurkiem”. — Gratuluję sukcesu końcowego lotu próbnego. Dostaliśmy wszystkie wasze raporty, nawet te nadane przy prędkości dziesięć razy większej od prędkości światła. Czy teraz, gdy ostatnie trudności zostały przezwyciężone, jesteście już gotowi do startu?

— Tak, jesteśmy gotowi — odpowiedział poważnie kapitan-naukowiec. — Pod względem mechanicznym statek jest niemal doskonały, dopracowany w stopniu, w jakim tylko nasze najlepsze mózgi mogły zrobić. Jest zaopatrzony na dwa lata. Wszystkie gwiazdy w zasięgu mogące zawierać żelazo zostały uwzględnione. Wszystko jest gotowe oprócz żelaza. Oczywiście Rada odmówiła nam skorzystania z rezerw narodowych. Ile zdołaliście kupić dla nas na wolnym rynku?

— Około dziesięciu funtów...

— Dziesięć funtów! W jaki sposób? Środki, które wam pozostawiliśmy, nie wystarczyłyby na dwa, nawet po urzędowej cenie.

— Masz przyjaciół. Wielu z nas wierzy w ciebie i sięgnęło do własnych zapasów. Skoro ty i twoi przyjaciele, naukowcy biorący udział w ekspedycji, poświęcili całe swoje osobiste majątki, dlaczego niektórzy z nas nie mieliby też się dołożyć, jako prywatni obywatele?

— Cudownie. Dziękuję. Dziesięć funtów! — duże trójkątne oczy kapitana zapłonęły fioletowym blaskiem. — Co najmniej rok lotu. Ale, co... jeśli się okaże, że się mylimy?

— Wtedy zużyjesz dziesięć funtów nieodnawialnego zasobu — minister nawet nie drgnął — taki jest pogląd Rady i opinii publicznej. Ale nie chodzi o zmarnowanie skarbu, przeciwko czemu tamci protestują, lecz o fakt, że te dziesięć funtów żelaza będzie na zawsze stracone.

— I to byłaby naprawdę wysoka cena — przyznał Neviański Kolumb — gdyby okazało się, że nie mam racji.

— Najprawdopodobniej nie masz — stwierdził niespodziewanie gospodarz. — To jest praktycznie pewne, prawie dowiedzione matematycznie, że żadne słońce, w promieniu setek tysięcy lat świetlnych, nie posiada planet. Według wszelkiego prawdopodobieństwa, Nevia jest jedyną planetą w całym Wszechświecie, a my jesteśmy najprawdopodobniej jedynym inteligentnym życiem. Jest jedna szansa na niezliczone miliony, że gdzieś w zasięgu lotu twojego nowego doskonałego kosmolotu znajdzie się zawierająca żelazo planeta, na której będziesz mógł wylądować. Z drugiej strony szansa, że znajdziesz jakieś niewielkie, zimne ciało niebieskie zawierające żelazo, niewielkie na tyle, że będziesz je mógł przechwycić, jest znacznie większa. I chociaż brak nam danych, by obliczyć prawdopodobieństwo takiego wydarzenia, niektórzy z nas postawili na to część swojego majątku. Nie liczymy, że to się zwróci, ale jeśli jakimś cudem powiedzie ci się... Głębokie morza zostaną spłycone, cywilizacja rozszerzy się na całą planetę, a nauka rozwinie skokowo, Nevia zaludni się, tak jak powinna. To wszystko, przyjacielu, jest warte ryzyka.

Minister wezwał grupę strażników, którzy mieli eskortować pojemnik z bezcennym metalem na kosmolot. Zanim ciężkie drzwi zamknęły się, przyjaciele życzyli sobie powodzenia.

— ...będę utrzymywał kontakt w paśmie podprzestrzennym — powiedział na koniec kapitan. — I właściwie to nie mam pretensji do Rady, że odmówili mi drugiego statku. Dziesięć funtów, będzie okropną stratą dla świata. Ale jeśli znajdziemy żelazo, dopilnuj, żeby wyleciał, nie tracąc czasu.

— O to się nie martw, jeśli znajdziesz żelazo, Rada zbierze się natychmiast i przestrzeń wypełni się statkami. Do widzenia.

Ostatnie włazy zostały pozamykane, po czym wielki statek Nerada poderwał się w powietrze. Coraz wyżej, ponad najrzadsze ślady atmosfery i przez kosmos z cały czas wzrastającą prędkością, aż wielkie słońce Nevii zostało daleko za nimi i zamieniło się we wspaniałą błękitno-białą gwiazdę. Wtedy projektory silników wyłączono, by zaoszczędzić cenne żelazo, którego rozpad zaopatrywał ich w energię. Tydzień po tygodniu kapitan Nerado i jego awanturnicza załoga naukowców podróżowali bezczynnie w nieograniczonej pustce.

Nie ma takiej potrzeby, by opisywać szczegółowo długą podróż Nerada. Wystarczy powiedzieć, że dotarł do karłowatej gwiazdy typu G posiadającej planety. Nie jedną, ale sześć... siedem... osiem... tak, przynajmniej dziewięć planet. A wokół większości tych światów krążył jeden lub więcej mniejszych globów. Uruchamiając z pełną mocą silniki hamujące, Nerado zadrżał z radości. Wszyscy na pokładzie kosmolotu wpatrywali się w ekrany lub teleskopy, nie mogąc uwierzyć, że rzeczywiście istnieją inne planety poza Nevią.

Po wyłączeniu napędu gwiezdnego, statek Nevian ruszył powoli w kierunku Słońca. Uruchomione detektory elektromagnetyczne wykazały na kursie przeszkody z przewodzącej substancji, której struktura wskazywała wyraźnie, że jest to praktycznie czyste żelazo. Żelazo w wielkiej ilości unoszące się swobodnie w przestrzeni. Nie czekając na bliższe zbadanie natury, wyglądu i budowy cennego obiektu, Nerado uruchomił konwertory i skierował na niego potężne pole siłowe, którego zadaniem było przekształcić metaliczne żelazo w odmianę alotropową o znacznie mniejszej objętości; ciężką, czerwoną i lepką ciecz, bardziej nadającą się do przechowywania w zbiornikach statku.

Zanim jeszcze cenna ciecz została załadowana, detektory podniosły następny alarm. W jednym kierunku, na granicy zasięgu, wykryto ogromną masę zawierającą żelazo, w drugim większą liczbę mniejszych, a w trzecim, relatywnie niewielki, pojedynczy obiekt. Przestrzeń wydawała się być pełna żelaza. Nie czekając, Nerado skierował ku odległej Nevii pełną moc wiązki komunikacyjnej i wysłał radosną wiadomość: „Znaleźliśmy żelazo. Łatwo dostępne i w niewyobrażalnej ilości. Nie miligramy, lecz niezmierzone miliony milionów ton. Wyślijcie natychmiast więcej statków.”

— Kapitanie! — Nerado został wezwany do jednego ze stanowisk obserwacyjnych. — Sprawdzaliśmy ten mały obiekt w pobliżu. To jest sztuczna konstrukcja, mała szalupa kosmiczna, a w niej trzy stworzenia. Pewnie jakieś potworki, ale muszą być inteligentne, gdyż inaczej nie potrafiłyby sterować tym pojazdem.

— Co takiego? Niemożliwe! — wykrzyknął szef ekspedycji. — W takim razie tamten też był... No trudno, potrzebujemy żelaza. Ściągnijcie ten pojazd w całości, zbadamy te istoty i ich urządzenia. — Nerado skierował na szalupę dalekowizor i zobaczył w niej opancerzone postacie Clio Marsden i dwóch oficerów Unii Trójplanetarnej.

— Rzeczywiście wyglądają na inteligentne — skomentował, wykrywając, a następnie zagłuszając podprzestrzenny komunikator Costigana — ale chyba nie tak bardzo, jak przypuszczałem — ciągnął, oglądając szczegółowo dziwne stworzenia i ich wątły stateczek. — Mają ogromne zasoby żelaza, ale używają go tylko jako materiał budowlany. Prawie nie wykorzystują lub wykorzystują nieefektywnie energię jądrową. Wydaje się, że posiadają podstawową wiedzę o podprzestrzeni, ale nie wykorzystują jej w inteligentny sposób. Nie potrafią zneutralizować nawet naszego zwykłego zagłuszania. Są na pewno bardziej inteligentni niż niższe ganoidy1, a może nawet niektóre z wyższych ryb, ale w żadnym wypadku nie można ich porównywać z nami. To dobrze, bo bałem się, że w pośpiechu mogłem pozbawić życia członków rasy wysokorozwiniętej.

Bezsilna szalupa, ze zneutralizowanymi wszystkimi funkcjami, została przyciągnięta w pobliże ogromnej latającej ryby. Tam ogniste noże pól siłowych pocięły ją ostrożnie na fragmenty, które złożono w magazynie do dalszych badań, a trzy sztywne, opancerzone postacie, pozbawiono zewnętrznej broni i dostarczono przez śluzę na mostek. Neviańscy uczeni przeanalizowali dokładnie skład powietrza wewnątrz skafandrów Ziemian, po czym ostrożnie ich rozebrali.

Costigan – cały czas w pełni przytomny i zdolny do niewielkich ruchów, gdyż dziwny paraliż zaczął ustępować – przygotował się na nie wiadomo co, ale niepotrzebnie; ich groteskowi porywacze nie zamierzali się nad nimi znęcać. Powietrze, jakkolwiek nieco gęstsze niż ziemskie i o dziwnym zapachu, nadawało się bez wątpliwości do oddychania, a chociaż statek nie poruszał się w przestrzeni, prawie normalna grawitacja pozwalała odczuwać dużą część własnego ciężaru.

Po uwolnieniu ich od pistoletów i innych przedmiotów, które Nevianie mogli uważać za broń, dziwny paraliż ustąpił całkowicie. Ziemskie ubrania ogromnie zaintrygowały porywaczy, ale zaciekły opór przeciw ich zdjęciu spowodował, że zrezygnowali i zaczęli oglądać szczegółowo swoje znalezisko.

Reprezentanci cywilizacji z dwóch odległych układów słonecznych stanęli twarzą w twarz. Nevianie oglądali ludzi z ciekawością pomieszaną ze wstrętem, troje Ziemian patrzyło na nieruchome, nieczytelne „twarze” – o ile można powiedzieć, że te stożkowate głowy posiadały coś takiego – z przerażeniem i odrazą, a także z innymi uczuciami, w zależności od charakteru i wyszkolenia. Dla ludzkich oczu Nevianin jest strasznym potworem. Nawet obecnie niewielu Ziemian, czy w ogóle Solarian, może spojrzeć prosto w oczy Nevianina, nie doświadczając uczucia odruchu wymiotnego w żołądku czy dreszczy. Rogaty, pomarszczony i odporny na wysychanie Marsjanin, którego znamy i raczej lubimy, jest paskudną istotą. Bezbarwny, bezwłosy, praktycznie pozbawiony skóry Wenusjanin o tępawym spojrzeniu wygląda jeszcze gorzej. Tyle że oni są w końcu dalekimi kuzynami ziemskiej ludzkości i akceptujemy ich, gdy musimy pojechać na Marsa czy na Wenus. Ale Nevianie...

Poziome, płaskie, rybiokształtne ciało nie jest tutaj najgorsze – nawet z tymi czterema krótkimi, mocnymi, pokrytymi łuską i płaskostopymi nogami, zakończone tym niesamowitym, wyposażonym w cztery lotki, ogonem. Szyja, nawet znośna, chociaż długa i giętka, okryta gęsto łuską i powyginana w jakieś niesamowite pętle, zawijasy, które właściciel uznał za najbardziej wygodne lub ozdobne w danej chwili. Nawet do zapachu Nevian – tego odrażającego smrodu psującej się ryby – można z czasem przywyknąć, zwłaszcza, gdy jest w wystarczającym stopniu zamaskowany kreozotem, znaną na Ziemi substancją uważaną przez Nevian za najlepsze perfumy. Ale głowa! Ich głowa, będąc rzeczą całkowicie obcą w solaryjskiej historii i kulturze, jest tym, co czyni Nevian tak odpychającymi dla ziemskich oczu. Jak większość Tellurian już wie, jest to przede wszystkim masywny stożek, pokryty łuskami, kończący szyję na kształt grotu włóczni. Cztery wielkie, trójkątne oczy w kolorze morskiej zieleni, są rozmieszczone równomiernie w połowie stożka. Kurczliwe tęczówki, jak u kota, pozwalają Nevianom widzieć równie dobrze w jaskrawym świetle jak i w ciemności. Bezpośrednio pod każdym okiem wyrasta długie, pozbawione stawów i kości, mackowate ramię kończące się ośmioma delikatnymi i wrażliwymi, ale bardzo silnymi „palcami”. Poniżej każdego ramienia są usta, zrogowaciały, mocno uzębiony narząd o przerażających możliwościach. I w końcu, na wystającej krawędzi stożkowatej głowy wiszą delikatne frędzle, organy służące Nevianom jako skrzela, nozdrza czy płuca, w zależności od potrzeb. Oczy i pozostałe organy są dla Nevian bardzo wyraziste, dla nas natomiast wydają się całkowicie pozbawione ekspresji i nieruchome. Zmysły ziemian nie są w stanie wykryć jakichkolwiek zmian na neviańskiej „twarzy”. Przed takimi to koszmarnymi stworzeniami przyszło stanąć ze ściśniętym sercem trójce więźniów.

Niemniej, jeśli my ludzie uważamy Nevian zawsze za groteskowych i odpychających, to to wrażenie jest wzajemne. Dlatego, że te „potwory” są bardzo inteligentną i wrażliwą rasą i nasza – dla nas doskonała i wdzięczna ludzka forma – dla nich wydaje się być kwintesencją zniekształcenia i ohydy.

— O Boże, Conway! — wykrzyknęła Clio, przytulając się do Costigana, a ten otoczył ją ramieniem. — Jakie okropne potwory! I nie potrafią mówić. Żaden się nie odezwał. Muszą być głusi i tępi?

W tej samej chwili Nerado zwrócił się do swoich towarzyszy.

— Co za ohyda. Jakieś zdeformowane stworzenia. Nawet jeśli posiadają jakąś inteligencję, to muszą to być niższe formy życia. Nie potrafią mówić, nie zareagowały na żadne nasze słowa. Myślicie, że porozumiewają się wzrokiem? Że te niesamowite deformacje ich dziwnie umiejscowionych organów mogą służyć do porozumiewania się?

Żadna ze stron nie zauważyła, że druga coś mówi, gdyż głos Nevian jest tak wysoki, że najniższa słyszalna dla nich nuta znajduje się daleko powyżej granicy naszego słuchu. Z kolei najwyższa nuta ziemskiego pikolo jest głęboko poniżej ich słyszalności.

— Nie mamy teraz czasu — Nerado odwrócił się od więźniów — musimy odłożyć dalsze badania tych okazów, dopóki nie załadujemy statku do pełna żelazem.

— To co z nimi zrobić, sir? — zapytał jeden z oficerów. — Zamknąć je w jakimś magazynie.

— Och, nie. Mogłyby tam umrzeć. Powinniśmy je trzymać w dobrych warunkach, żeby nasi koledzy z Akademii Nauk mogli je zbadać. Wyobrażacie sobie ten rozgłos, gdy przywieziemy grupę takich dziwnych stworzeń, żywy dowód na istnienie planet w innych układach słonecznych; planet na których istnieje inteligentne życie biologiczne. Wsadźcie je do trzech połączonych kabin, powiedzmy w czwartej sekcji. Na pewno potrzebują światła i ruchu. Pozamykajcie, oczywiście, wszystkie wyjścia, ale przejścia między kabinami zostawcie otwarte. Mogą być razem albo osobno, jak chcą. Ta mniejsza, samica, trzyma się tego większego samca, więc być może tworzą parę. Ale skoro nie wiemy, jakie są ich zwyczaje, najlepiej dajmy im tyle wolności, na ile pozwalają względy bezpieczeństwa.

Nerado odwrócił się do swoich instrumentów, a trójka jego odrażających podwładnych podeszła do ludzi. Jeden z nich pomachał parą ramion przekazując oczywisty sygnał, że więźniowie mają iść za nim. Więźniowie więc posłusznie poszli, a dwaj pozostali strażnicy z tyłu.

— Teraz mamy ostatnią szansę — mruknął Costigan po przejściu przez niskie drzwi i wejściu w wąski korytarz. — Clio, zajmij się tym z przodu. Przytrzymaj go przez chwilę, jak potrafisz. Bradley, ty i ja weźmiemy tych dwóch z tyłu. Teraz!

Costigan zatrzymał się i obrócił. Chwycił za linowate ramię, pociągnął niezwykłą głowę w dół i z całą siłą swojej potężnej prawej nogi wyprowadził uderzenie ciężkiego, wojskowego buta w miejsce, gdzie łuskowata szyja łączyła się z głową. Nevianin upadł, a Costigan skoczył na prowadzącego, znajdującego się przed dziewczyną. Skoczył i upadł na podłogę ponownie sparaliżowany. Prowadzący był na to przygotowany i zareagował błyskawicznie, jego cztery oczy widziały we wszystkich kierunkach. Nie był szybki na tyle, by powstrzymać berserkerski atak Costigana, który działał błyskawicznie i niespodziewanie, ale wystarczająco by opanować sytuację. Natychmiast pojawił się jeszcze jeden Nevianin i podczas gdy uderzony strażnik dochodził do siebie, trzymając się wszystkimi czterema ramionami za konwulsyjnie wyginającą się szyję, trójka bezsilnych Ziemian została uniesiona w powietrze i zaniesiona do kwater wyznaczonych przez Nerada. Położono ich na miękkich poduszkach pośrodku kabiny i zamknięto ciężkie metalowe drzwi. Dopiero wtedy odzyskali władzę w rękach i nogach.

— No cóż, przegraliśmy kolejną rundę — podsumował z uśmiechem Costigan. — Ciekawe, jak oni się biją, jeżeli nie mogą kopnąć, uderzyć czy ugryźć. Byłem pewien, że po czymś takim te jaszczurki skopią mnie, a oni nic.

— Nie chcą nas pokaleczyć. Chcą nas zabrać do domu, gdziekolwiek to jest, jako ciekawostki, dzikie zwierzęta lub coś podobnego — stwierdziła dziewczyna przeklinając. — Są paskudni, to fakt, wolę jednak ich niż Rogera i jego roboty.

— Myślę, że ma pani rację, panno Marsden — mruknął Bradley — całkowicie. Czuję się jak niedźwiedź w klatce. Uważam, że powinna pani odbierać to gorzej niż przedtem. Na co może liczyć zwierzę w menażerii?

— W menażerii? Na wiele rzeczy. Ja czuję się coraz lepiej — oświadczyła Clio, poświadczając spokojem swoje słowa. — Wy dwaj wydostaliście nas z dużo gorszego miejsca u Rogera. Jestem pewna, że tak lub inaczej wydostaniecie nas stąd. Mogą brać nas za głupie zwierzęta, ale jak wy obaj oraz Patrol Trójplanetarny i Służby weźmiecie się za nich, to zmienią zdanie.

— Trochę to może potrwać, Clio — uśmiechnął się Costigan — niemniej, chociaż nie przemyślałem tego tak dokładnie jak ty, to zgadzam się z tobą. Wierzcie, że chociaż te czworonożne ryby prawdopodobnie dysponują znacznie cięższym sprzętem niż Roger, to niedługo też znajdą się w trudnej sytuacji, której nie będą mogli zlekceważyć.

— Coś wiesz, czy tylko chcesz nam dodać otuchy? — zapytał Bradley.

— Coś wiem, chociaż niewiele. Wydział Inżynierii od dawna opracowuje nowy typ statku. Statku podróżującego szybciej niż światło, który mógłby polecieć w każde miejsce w Galaktyce i wrócić w ciągu miesiąca. Nowy napęd podprzestrzenny, nowy reaktor jądrowy, nowe wyposażenie, wszystko nowe. Jest tylko jeden problem, kiepsko działa. Konstrukcja zawiera więcej pluskiew, niż się znajdzie w wenusjańskiej kuchni. Pięć razy wyleciał w powietrze, zabijając dwudziestu dziewięciu ludzi. Ale, kiedy go w końcu dopracują, to będzie coś!

— Kiedy czy jeśli? — zapytał pesymistycznie Bradley.

— Powiedziałem: kiedy — uciął Costigan. — Kiedy Służby czegoś potrzebują, to to dostają, a kiedy już dostaną, to mają... — urwał nagle i zmienił ton. — Przepraszam. Nie miałem na myśli nic wielkiego, ale wierzę, że jeśli uda nam się przetrwać jakiś czas, to dostaniemy pomoc. Tutaj nie jest tak źle. Dostaliśmy klatki kategorii luks. Wszystkie wygody, jak w domu, nawet ekrany obserwacyjne. Zobaczmy, co się dzieje?

Po kilku eksperymentach z nieznanym mu urządzeniem Costigan nauczył się posługiwać neviańskim dalekowizorem i na ekranie zobaczyli stożek bitewny skierowany ku planetoidzie Rogera. Zobaczyli piracką flotę ruszającą do walki ze zmasowanymi siłami trójplanetarnymi. Z zapartym tchem śledzili każdy manewr tej epickiej bitwy, aż do jej samobójczego końca. Równie intensywnie jak oni bitwę obserwowali Nevianie na mostku.

— Rzeczywiście krwawa batalia — stwierdził Nerado przed swoim ekranem — chociaż dziwne, że nie używają broni podprzestrzennej. Niemniej z drugiej strony, czego by można oczekiwać od tak prymitywnej rasy. Wojna wydaje się być czymś uniwersalnym wśród ras prymitywnych. Przecież nie tak dawno nasze miasta, chociaż jest ich tak niewiele, również walczyły ze sobą i z prymitywnymi rybami z większych głębokości.

Ucichł i przez jakiś czas obserwował szaleńczą walkę dwóch flot kosmicznych. Gdy walka skończyła się, flota trójplanetarna przegrupowała się i ruszyła na planetoidę.

— Zniszczenie, tylko zniszczenie — westchnął manipulując przełącznikami. — Jeśli oni chcą się wzajemnie zniszczyć, nie widzę powodu, żebyśmy mieli się dalej powstrzymywać. Potrzebujemy żelaza, a ta rasa wygląda na bezużyteczną.

Chociaż rozległe czerwone pole siłowe konwertujące materię nie mogło objąć całej floty, połowa obwodu gigantycznego stożka wkrótce zniknęła, a składające się na nią okręty zamieniły w leniwie płynącą strugę alotropowego żelaza. Flota przerwała atak na planetoidę i znów się przegrupowała, kierując stożek na to bezkształtne coś, co było ledwo widoczne dla podprzestrzennych obserwatorów Sammsa. Zmasowany, gigantyczny strumień ognia uderzył z furią i nie był jedyny.

Od nieoczekiwanej ucieczki ludzkich więźniów Gharlane zdawał sobie sprawę z tego, że dzieje się coś poza jego doświadczeniem, chociaż nie poza jego wiedzą teoretyczną. Podprzestrzeń była zamknięta, jego broń podprzestrzenna nie działała ani przeciw trójce uciekinierów, ani przeciw okrętom Patrolu Trójplanetarnego. Niemniej obecnie mógł działać pomimo zagłuszania stosowanego przez przybyszy. Mała próba wykazała, że jeśli chce, może ich zaatakować bronią podprzestrzenną. O co w tym wszystkim chodziło?

Doszedł do wniosku, że trójka uciekinierów nie była ludźmi w większym stopniu niż on sam. Kto lub co w takim razie nimi sterowało? Zdecydowanie nie była to robota Eddorian. Żaden z Eddorian nie opracował i najprawdopodobniej nie mógł opracować tych szczególnych technologii bez jego wiedzy. W takim razie, musiała to zrobić jakaś rasa równie stara i zdolna jak Eddorianie, lecz o całkowicie odmiennej naturze. Tymczasem według gigantycznego Eddorskiego Centrum Informacyjnego, żadna taka rasa nie istniała.

Z drugiej strony należałoby oczekiwać, że obcy przybysze, posiadający urządzenia znane prawdopodobnie jedynie nauce Eddoru, mogą również posiadać siłę mentalną, wystarczającą do wprowadzenia odpowiednich blokad. Czyżby więc byli to przybysze z innego kontinuum czasoprzestrzennego? Najprawdopodobniej, nie. Eddorianie nie znaleźli nawet śladu takiego życia w jakimkolwiek dostępnym wszechświecie. Byłoby więc całkowicie fantastycznym postulować niezapowiedziane pojawienie się dwóch takich ras jednocześnie. Konkluzja wydawała się nieunikniona: te wciąż nieznane istoty były protektorami – a raczej aktywatorami – obu oficerów trójplanetarnych i kobiety. Ten pogląd był wspierany faktem, że w czasie, gdy obcy atakowali flotę i zabijali tysiące ludzi, ta trójka została przez nich uratowana. W następnej kolejności zaatakują więc planetoidę. W porządku, w takim razie on się przyłączy w tej walce do floty Trzech Planet. Przyłączy się z bronią nie groźniejszą niż broń floty, odkładając prawdziwy atak na później.

Roger wydał rozkazy i czekał, zastanawiając się intensywnie nad jednym punktem, który wydawał mu się niejasny. Dlaczego, gdy obcy sami niszczyli statki Trójplanetarnych, on wciąż nie mógł użyć przeciw flocie swojej najpotężniejszej broni?

I tak, po raz pierwszy w historii, siły prawa i porządku połączyły się z piratami i bandytami przeciw wspólnemu wrogowi. Pociski, promienie, płaszczyzny i strzały pół siłowych o ogromnej energii wsparły niszczycielski słup ognia skazanej na klęskę floty trójplanetarnej. Roger strzelał z każdej posiadanej materialnej broni. Ale ani bomby, wybuchowe pociski, czy śmiertelnie niebezpieczne atomowe torpedy nie przynosiły efektu. Po prostu znikały w czerwonawym woalu nicości. A flota się roztapiała. Jeden po drugim okręty rozbłyskiwały czerwienią, kurczyły się, uciekało z nich powietrze, a żelazo, będące składnikiem wielu elementów, wyciekało w postaci purpurowego, lepkiego strumienia, płynącego przez nieprzenikalny obłok ku któremu skierowany był cały ogień floty i piratów.

Po konwersji ostatniego statku atakującego stożka floty i załadowaniu wytopionego metalu, Nevianie, tak jak przewidywał Roger, zwrócili się ku planetoidzie. Lecz ta konstrukcja nie była słabowitym okrętem. Została zaprojektowana i zbudowana pod osobistym nadzorem Gharlana z Eddoru. Była zasilana, wyposażona i uzbrojona na każdy wypadek, który potężny mózg Gharlana był w stanie przewidzieć. Cały kadłub był chroniony tarczą, której jakość tak zaskoczyła Costigana. Tarczą daleko bardziej efektywną, niż jakikolwiek telluryjski naukowiec czy inżynier mógł sobie wyobrazić.

Żarłoczny, działający w podprzestrzeni, promień konwertujący Nevian, uderzył w tarczę i odbił się, pokonany i osłabiony. Uderzył ponownie i znów się odbił. Potem uderzył i przywarł liżąc językami ognia nieprzenikalną powierzchnię. Nerado podwoił, a następnie zwiększył moc czterokrotnie. Pole siłowe napierało coraz mocniej. Ogromny glob planetoidy przekształcił się w świecącą kulę surowej, czerwonej energii, ale tarcza piratów wciąż pozostawała nietknięta.

Szary Roger siedział bez ruchu przy swoim wielkim biurku, którego blat był obecnie podniesiony, odsłaniając panel z mnóstwem rozmaitych przyrządów i urządzeń kontrolnych. Takie obciążenie wytrzymywał bez problemu, ale jeśli miał rację, to obciążenie wkrótce się zmieni. I co wtedy? Istotne było to, że Gharlane nie mógł zostać zabity ani nawet zraniony przez żadną broń fizyczną, chemiczną czy jądrową. Ma więc zostać w planetoidzie do końca i w ten sposób być wyrzucony do Eddoru, bez żadnego materialnego dowodu? Tego nie chciał. Zbyt wiele rzeczy nie zostało zrobionych. Żaden raport sporządzony na podstawie obecnie posiadanych danych nie będzie ani pełny, ani definitywny, a raporty przedstawiane zimno-cynicznemu i brutalnie-analitycznemu Wewnętrznemu Kręgowi przez Gharlana z Eddoru były zawsze pełne i definitywne.

Faktem było, że istniał przynajmniej jeden nieeddorianski umysł porównywalny z nim, a jeśli istniał jeden, to musiała istnieć cała rasa. Myśl była irytująca, ale odrzucić ją, byłoby kwintesencją głupoty. Ponieważ rozwój siły umysłu był funkcją czasu, ta rasa musi być przynajmniej tak stara jak oni. W takim razie Eddorskie Centrum Informacji, które przez aspirację do kompletności odmawiało istnienia takiej rasy, było wadliwe. Nie było kompletne.

Dlaczego nie było kompletne? Jedynym możliwym powodem, dla którego dwie takie rasy pozostawały nieświadome wzajemnego istnienia, mogło być tylko zamierzone działanie jednej z nich. Z tego wynikało, że kiedyś w przeszłości musiało dojść do kontaktu, przynajmniej na chwilę, po czym cała wiedza Eddorian dotycząca tego spotkania została wymazana, a następne spotkania zabronione.

Wniosek wyciągnięty przez Gharlana był rzeczywiście kłopotliwy, ale będąc Eddorianinem, zaakceptował go natychmiast. Nie musiał się zastanawiać dlaczego zrobiono coś takiego. On to wiedział. Wiedział, że jego umysł zawiera całą wiedzę wszystkich jego przodków, poczynając od pierwszego Eddorianina. Wiedział, że jakkolwiek by nie była ta wiedza wytłumiona, jest duże prawdopodobieństwo, że jeśli taki kontakt miał miejsce w przeszłości, to posiada jakąś informację na ten temat.

Myślał. Dawno... dawno... jeszcze dawniej... wciąż jeszcze dawniej...

I gdy tak myślał, coś zaczęło w nim wzbierać, nić mentalnej sondy, eksplorującej dotychczas niesondowane głębie jego umysłu, wyciągała ledwo wyczuwalne języczki wspomnień.

— Tak... A więc nie chcesz, żebym pamiętał? — Roger zapytał głośno, nie zmieniając wyrazu swojej nieprzeniknionej, szarej twarzy. — Ciekawe... naprawdę wierzysz, że możesz powstrzymać mnie od przypomnienia sobie? Teraz jednak muszę się zająć czymś innym, ale bądź pewien, że bardzo szybko do tego powrócę.

* * * * *

— Analiza jego tarczy, sir — neviański analityk podał przełożonemu metalowy arkusz pokryty rzędami symboli.

— O! Policykliczny... całkowite pokrycie... ekranu tego typu nie spodziewałbym się po tak nisko rozwiniętej formie życia — skomentował Nerado, po czym zaczął manipulować pokrętłami i kontrolkami.

Gdy to zrobił, blask atakującego pola siłowego zaczął się zmieniać. Od czerwieni przeszedł przez wszystkie kolory widma do nieznośnego fioletu i zniknął. W tym momencie ściana tarczy zaczęła się poddawać. Nie opadła gwałtownie, tylko zmiękła miejscami, zwisła w dziwnej kompozycji dolin i grzbietów, broniąc uparcie każdego straconego cala.

Roger spróbował krótko z polem bezinercyjnym. Nic z tego. Jak przypuszczał, byli na to przygotowani. Wezwał kilku ze swoich najzdolniejszych niewolników-naukowców i wydał im polecenia. Przez kilka minut gromada robotów wysilała się intensywnie, po czym część tarczy wydęła się i przekształciła w rurę sięgającą w głąb atakującego pola. Z rury wytrysnął gwałtowny strumień energii; strumień, za którym stała cała moc, jaką planetoida była w stanie wyprodukować; strumień, który wybił dziurę w czerwonawym nieprzenikliwym polu Nevian i uderzył z niesamowitą siłą w wewnętrzną tarczę rybiokształtnego statku. W tym samym momencie, coś błysnęło, jakby słabsza erupcja nastąpiła po drugiej stronie straconej planetoidy, prawie niedostrzegalny błysk, jakby coś wystrzeliło w przestrzeń.

Szyja Nerada wiła się konwulsyjnie, podczas gdy jego nadwerężone maszyny wyły i warczały pod straszliwym obciążeniem. Wysiłki Rogera były jednak zbyt intensywne, by mogły być dłużej podtrzymywane. Generatory padały jeden po drugim, ekrany obronne opadły, a czerwone pole konwertujące żarłocznie zaatakowało nieodporny metal poszycia. W chwilę później nastąpił okropny błysk, planetoida eksplodowała, gdy ciśnienie powietrza rozerwało jej osłabiony kadłub i leniwa rzeka alotropowego żelaza popłynęła większym i szybszym strumieniem.

— Dobrze, że mamy nieograniczone źródło żelaza — powiedział z wielką ulgą Nerado zawiązując sobie szyję niemal na supeł. — Mając tylko siedem funtów z naszego oryginalnego zapasu, mogliśmy mieć problem z odparciem tego ostatniego uderzenia.

— Problem? — Zdziwił się jego zastępca. — Jesteśmy teraz wolni jak dzikie karasie. Co mam zrobić z resztą tego żelaza? Do zbiorników zmieścimy najwyżej połowę. I co z tym ostatnim statkiem?

— Wyrzuć za burtę zapasy z dolnych ładowni i zrób miejsce na resztę. A tamten niech leci, gdzie chce. Będziemy przeładowani, a sprawą największej wagi jest teraz jak najszybciej powrócić na Nevię.

Gdyby Gharlane to usłyszał, mogłoby mu to wiele wyjaśnić. Cała Aryzja wiedziała, że statek zwiadowczy musi koniecznie ocaleć. Nevianie interesowali się wyłącznie żelazem, natomiast Eddorianie, jako perfekcjoniści, nigdy by nie zadowolili się czymś mniejszym niż kompletne zniszczenie wszystkich statków floty Trzech Planet.

Kosmolot Nevian ruszył, nieco ospale z powodu ogromnego przeładowania. Troje Ziemian w swoich kwaterach, w czwartej sekcji, obserwujących z napięciem klęskę i wchłonięcie planetoidy, popatrzyło po sobie z przygnębieniem. Clio przerwała ciszę.

— Och, Conway, to było niesamowite! To... to była po prostu pieprzona totalna masakra — westchnęła, ale spoglądając w zaskoczeniu na twarz Costigana zaczęła odzyskiwać swoje zazwyczaj pogodne usposobienie, gdyż ten, mimo zamyślenia, oczy miał przytomne i patrzył uważnie, bystro, bez śladów strachu i zagubienia widocznych na jego przystojnej młodej twarzy.

— Sytuacja nie jest najlepsza — przyznał szczerze. — Wolałbym nie być takim tępym baranem. Gdyby Lyman Cleveland albo Fred Rodebush byli tutaj, pewnie by sobie poradzili, a ja się znam na tych rzeczach, o tyle tylko, żeby ich używać. Nie wiem nawet, co myśleć o tym śmiesznym błysku, po drugiej stronie planetoidy, o ile to był błysk.

— Czemu martwisz się o jeden mały błysk, gdy tyle rzeczy się wydarzyło? — zapytała z ciekawością Clio.

— Myślisz, że Roger coś wystrzelił? Nie sądzę. Ja nic nie widziałem — powiedział Bradley.

— Naprawdę nie wiem. Nigdy nie widziałem niczego, co zostało wystrzelone tak szybko, by nie dało się śledzić falami podprzestrzennymi. Z drugiej strony, Roger miał mnóstwo sprzętu, którego nigdy wcześniej nie widziałem. Hm, na nasze obecne położenie to i tak nie będzie miało wpływu. Nie trafiliśmy tak najgorzej. Wciąż oddychamy powietrzem, a jeśli oni teraz nie zagłuszają mojej fali, wciąż mogę nawiązać kontakt.

Włożył obie ręce do kieszeni i zaczął mówić.

— Samms? Tu Costigan. Włącz zapis, szybko. Prawdopodobnie nie mam zbyt wiele czasu — po czym przez dziesięć minut mówił, zwięźle i szybko, jak tylko mógł, referując jasno i dokładnie wszystko czego się dowiedział. Nagle urwał, wijąc się z bólu. Gwałtownie rozdarł koszulę i rzucił mały przedmiot w przeciwległy kąt kabiny.

— Uff! — wykrzyknął — może i są głusi, ale z pewnością potrafią wykryć fale podprzestrzenne i wytworzyć interferencję. Nie, nie jestem ranny — zapewnił zaniepokojoną dziewczynę u swego boku — ale dobrze zrobiłem, że wyłączyłem wasze obwody. Rąbnęło by cię tak, że straciłabyś sześć albo siedem zębów.

— Jak myślisz, gdzie oni nas zabierają? — zapytała ponuro.

— Nie wiem — odparł spokojnie, patrząc w jej ufne oczy — o ile cię znam, nie zemdlejesz, więc nie będę cię okłamywał. Gadanie o Jowiszanach czy Neptunianach byłoby bez sensu. Oni nie pochodzą z Układu Słonecznego. Wszystko wskazuje na to, że czeka nas długa podróż.




  1. Ganoidy – rodzaj ryb o skórze nagiej lub częściowo pokrytej tzw. łuskami ganoidalnymi.

Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Download:Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)