home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

II

Prowadzony przez Heragę niebiesko-biały ruchomy bufet restauracji Phalagon House bez słowa został wpuszczony do bloku dyrekcji. Nie niepokojony przez nikogo przelewitował przez wielki hol wejściowy i wjechał do korytarza. Zaraz za pierwszym zakrętem zatrzymał się na kilka sekund. Boczne drzwi otworzyły się i natychmiast zamknęły. Pojazd ruszył dalej.

Quillan, bez kurtki i z mocno wytartą kolbą potężnego miotacza Miam Devil Special sterczącą z kabury na prawym biodrze, szybkim krokiem poszedł z powrotem. W holu przebywało w rozproszeniu około piętnastu czy dwudziestu mężczyzn, również noszących broń ostentacyjnie na widoku. Na ich twarzach widać było mieszaninę nudy i nerwowego napięcia. Gdy tylko wszedł, wzrok niemal połowy z nich skierował się w jego kierunku, po czym, z jednym wyjątkiem, wszyscy odwrócili się obojętnie.

Wyjątek, opierający się o ścianę w pobliżu trzech działających portali, prowadzących na wyższe piętra, marszcząc z głębokim wysiłkiem czoło, jakby z całej siły próbując sobie coś przypomnieć, wciąż przyglądał się Quillanowi idącemu w jego kierunku. Quillan podszedł wprost do niego.

— Słuchaj, bracie — zapytał. — Nie wiesz, gdzie jest teraz Movaine? Kazali mi przekazać mu wiadomość...

— Hmm... bo ja wiem — mruknął tamten po namyśle, wciąż się marszcząc, drapiąc po brodzie i mrugając. — Miał być na drugim piętrze, w sali konferencyjnej, wraz z całą resztą. Hmm... ale nie wiem, koleś, czy ty możesz tam wparować w tej chwili. Komodor strasznie się o coś wścieka.

— A co ja na to poradzę... — Quillan zrobił zmartwioną minę. — To coś ważnego. Tak mi powiedzieli... — odwrócił się i wszedł w środkowy portal, przenosząc się błyskawicznie do szerokiej dobrze oświetlonej sali.

W zasięgu wzroku nie było nikogo, jak również w pierwszym poprzecznym korytarzu. Quillan minął następny korytarz i wtedy usłyszał głosy dochodzące z prawej strony. Poszedł w tamtym kierunku, minął cały szereg zamkniętych drzwi po obu stronach korytarza i jakieś czterdzieści stóp dalej, gdy korytarz skręcił, znalazł się w długiej wysoko sklepionej sali. Głosy dobiegały z otwartych drzwi po prawej stronie. Przy drzwiach, pod ścianą, stało dwóch mężczyzn. Gdy Quillan wszedł, natychmiast odwrócili swoje głowy w jego kierunku. Ten niski i krępy skrzywił się z niechęcią. Ten drugi, wysoki, łysy na czubku głowy przypalonej przed laty w wyniku blisko chybionego strzału z blastera, opuścił powoli szczękę i wybałuszył oczy.

— O mój boże! — powiedział.

— Jest tu gdzieś Movaine, Baldy? — zapytał Quillan, podchodząc.

— Movaine! On... Ty... skąd...

Krępy wyjął broń i machnął nią niedbale Quillanowi przed oczami.

— Słuchaj Perk, powiedz temu małpoludowi, niech spada. Nie chcą go tutaj.

— Małpoludowi? — zapytał miękko Quillan. Jego prawa ręka poruszyła się, chwyciła pistolet za lufę, wykręciła i wbiła gwałtownie w brzuch krępego mężczyzny. — Małpoludowi? — powtórzył Quillan. Krępy mężczyzna zbladł.

— Złe Wieści... — wydyszał Baldy Perk. — Daj spokój. To jest Orka, cyngiel komodora. Skąd...

— Gdzie jest Movaine?

— Movaine... On... uch...

— No dobra, tu go nie ma. A Lancion jeszcze nie przyjechał. W takim razie Cooms?

— Taa — powiedział niepewnie Baldy Perk. — Cooms jest.

— No to chodźmy tam — Quillan zabrał pistolet i schował do kieszeni, po czym uśmiechnął się do Orki. — Dostaniesz go z powrotem od swojego szefa, gnojku. Jeszcze się zobaczymy.

— Na pewno, przyjacielu, na pewno — wykrztusił Orka ochrypłym szeptem.

Sala konferencyjna był wielka i pusta. Pośrodku długiego stołu zasiadało czterech mężczyzn. Quillan znał dwóch – Marrasa Coomsa, drugiego z kolei w hierarchii tutejszej grupy Bractwa z Beldon, i Duke'a Fluela, z osobistej obstawy Movaine. Zgodnie z opisem Heragi, wysoki, siwy mężczyzna z rumianą twarzą i zwisającym siwym wąsem, akurat coś mówiący, musiał być komodorem Velladonem, a czwarty, młodszy, żylasty mężczyzna z rzadkimi czarnymi włosami przylepionymi w poprzek czaszki, Ryterem, dowódcą ochrony hotelu.

— To, czego nie mogę przede wszystkim zaakceptować, to tego, że próbowano to zrobić po kryjomu i bez mojej zgody — mówił Velladon, szczerząc zęby w niby uśmiechu, ale głosem pełnym wściekłości. — A teraz, gdy to zostało spartaczone, śmiecie prosić mnie o pomoc. To jest wasz problem i najlepiej będzie, jak się nim szybko zajmiecie. Ryter jest mi potrzebny. Jeżeli...

— Cooms — przerwał desperacko Baldy Perk od drzwi. — Quillan Złe Wieści jest tutaj i...

Głowy całej czwórki przy stole odwróciły się jednocześnie. Oczy dwóch z nich rozszerzyły się raptownie. Marras Cooms roześmiał się cicho.

— No, teraz to już wszystkiego można się spodziewać — stwierdził.

— Cooms — powiedział komodore z irytacją. — Wolałbym, żeby nam nie przeszkadzano. Teraz...

— Nic na to nie poradzimy, komodorze — powiedział Quillan, ruszając do przodu. Perk podreptał niechętnie za nim. — Mam dla Movaine'a wiadomość, która nie może czekać.

— Dla Movaine'a? — powtórzył komodor wybałuszając oczy na Quillana. — Movaine'a! Cooms, kto to jest?

— Ma pan przed sobą Quillana Złe Wieści — odpowiedział Cooms — specjalistę od porywania statków, o licznych dodatkowych umiejętnościach. Ale najważniejsze teraz jest to, że nie jest on członkiem Bractwa.

— Co? — Wielka pięść Velladona uderzyła w stół z całej siły. — O co tu chodzi...? Jak on się tu dostał?

— No cóż — odpowiedział ze spokojem Quillan. — Jakąś minutę temu przesączyłem się przez północną ścianę. Mam...

Zamilkł, widząc, że wzbudził jakąś dziwną sensację. Czterej mężczyźni przy stole znieruchomieli, wpatrując się w niego. Baldy Perk jakby nawet wstrzymał oddech. W końcu komodor odkaszlnął, przeczyścił gardło i zabębnił palcami po stole.

— On może mieć dla nas wiadomość — powiedział z namysłem. — Dobrą czy złą, wszystko jedno. Dla nas wszystkich. — Przygryzł koniec wąsa i uśmiechnął się niespodziewanie do Quillana. — W takim razie, siadaj przyjacielu! Pogadajmy. Movaine'a nie ma, bo widzisz, Movaine miał wypadek. Odszedł nagle jakieś pół godziny temu.

— O, to przykre — powiedział Quillan. — Ale takie rzeczy zdarzają się w Bractwie dość często. — Przyciągnął sobie krzesło i usiadł rozglądając się dookoła. — Dobrze wyglądasz dzisiaj, Fluel — zauważył.

Duke Fluel, szczupły i elegancki w srebrzystej marynarce i takich samych obcisłych spodniach, spojrzał na niego zimno i nie odpowiedział.

— No to, przyjacielu — zaczął poufale Velladon. — Co masz za interes do Movaine?

— No cóż, chodzi o jakieś dwadzieścia procent wziątki — poinformował go Quillan. — Nie będziemy się targować o pół miliona kredytów w te czy wewte. Mniej więcej dwadzieścia procent.

Twarze rozbłysły zainteresowaniem.

— A my, to kto? — zapytał komodor po kilku sekundach.

— Kilku obywateli — odpowiedział Quillan — niezbyt uszczęśliwionych odkryciem, że wy również jesteście zainteresowani Lady Pendrake i jej kumplami. Ponieśliśmy znaczne wydatki, mieliśmy sporo kłopotów... No cóż, wiecie, że jej wysokość miała pokazać się na Mezmiali. Tymczasem wygląda na to, że się tam nie pokaże. W porządku, taki interes. Dwadzieścia procent i nie będziemy płakać. W przeciwnym razie, wysadzenie „Gwiazdy” i liniowca nic wam nie da. Ludzie będą wciąż gadać. Może pojawią się też inne komplikacje. Wiecie, jak to idzie. Ani wy nie będziecie z tego zadowoleni, ani Yaco. Prawda?

Ciężka głowa komodora obróciła się w kierunku Coomsa.

— Dobrze znasz tego faceta, Marras?

— Wystarczająco. — Cooms uśmiechnął się sucho.

— Nie blefuje?

— Byłby wariatem, by przyjść tu i blefować. A on wariatem nie jest, a przynajmniej nie takim.

— A ja bym mu zadał kilka pytań — powiedział Fluel. Popatrzył na komodora. — Zapytajmy go o nazwiska tych innych, co wraz z nim biorą w tym udział.

— Hagready i Boltan — odpowiedział Quillan.

Velladon przygryzł drugi koniec wąsa.

— Znam Hagready'ego. Jeśli to on...

— Znam ich obu — powiedział Cooms. — Boltan napada na statki w rejonie Orado. Quillan również tam działa od czasu do czasu.

— Od lat współpracuję z Pappy Boltanem. Można na nim polegać. Nie lubi marnować okazji.

Velladon zmierzył go swoimi wyłupiastymi, niebieskimi oczami.

— Wiesz, że możemy sprawdzić tych dwóch...

— Sprawdzajcie — powiedział Quillan.

— Zrobimy to — skinął głową Velladon. Przez chwilę nic nie mówił, a potem spojrzał na Coomsa. — Z naszej strony nie było przecieku — zaznaczył. — A oni musieli o tym wiedzieć już od kilku tygodni. Ze wszystkich niedorzecznych, spartaczonych...

— Och, niech pan nie będzie taki surowy dla Bractwa, komodorze — przerwał mu Quillan. — Przecieki się zdarzają. Powinien pan to wiedzieć.

— Co masz na myśli? — rzucił Velladon.

— Z tego, co wiemy, Bractwo wyciąga pana z niezłego dołka. Powinien pan być im wdzięczny.

Komodor popatrzył na niego z namysłem, a potem uśmiechnął się.

— Może i powinienem — powiedział. — Jesteś tutaj sam?

— Tak.

Komodor pokiwał głową.

— Jeśli blefujesz, niech Bóg ci dopomoże. Jeśli nie, twoja grupa w to wchodzi. Dwadzieścia procent. Nie ma już czasu na targowanie. Możemy podnieść cenę dla Yaco, by to pokryć. — Wstał, a wraz z nim Ryter. — Marras — mówił dalej komodor — powiedz mu, co się stało. Jeśli jest choć w połowie taki ostry, jak stara się nas przekonać, powinien się nadać do tej roboty. Niech zapracuje na te swoje dwadzieścia procent. Ryter, idziemy...

— Jeszcze jedno, panie komodorze — przerwał mu Quillan. Wyciągnął z kieszeni za lufę pistolet Orki i podał Velladonowi. — Jeden z pańskich ludzi to zgubił. Ten za drzwiami. Gdyby pan mógł? Będzie mu przykro, jeśli go nie dostanie z powrotem.

* * *

Czwarte piętro bloku dyrekcji okazało się, tak jak mówił Heraga, całkiem małe. Niewielki hol wejściowy, na który wychodziły dwa portale, prowadził wprost do dużego pomieszczenia, w którym umieszczono obie komory Pendrake'ów. Jedna z nich była teraz otwarta. Po obu stronach pomieszczenia były wąskie przejścia do mniejszych pokoi.

Baldy Perk pocił się obficie.

— Tu, w tym miejscu — powiedział ściszając głos. — Tu stałem. Movaine był tam, na prawo od komory, a Cooms obok niego. Rubero był zaraz za mną, pilnował tego gnojka, Kinmartena. A Duke — skinął głową w kierunku szeroko otwartych drzwi do holu — stał tam, z tyłu. No dobra, więc ten gnojek uchylił trochę drzwi komory, a wyglądał przy tym, jakby miał zaraz zemdleć. Ten drugi, z brodą... Eltak... stał naprzeciw komory z urządzeniem tłumaczącym rozkazy dla tego stwora...

— A gdzie się podziało to urządzenie? — zapytał Quillan.

— Marras Cooms je zabrał.

— A jak to działa?

Baldy potrząsnął głową.

— Nie wiemy. Tam są przyciski i pokrętła. Naciskasz, a to piszczy; pokręcasz i brzęczy. I tyle.

Quillan pokiwał głową.

— No dobra i co się stało?

— No więc, Movaine kazał temu starszemu facetowi kontynuować pokaz. Tamten się jakoś uśmiechnął i zaczął bawić tym gadżetem. Drzwi komory otworzyły się całkiem i to coś wylało się na zewnątrz. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałem. To było jak wrota od stodoły porośnięte brudnymi kłakami. Zawinęło się i owinęło górnym końcem wokół biednego Movaine'a. Nawet nie zdążył pisnąć.

A potem wszystko stało się naraz. Ten starszy facet śmieje się jak wariat, ten półgłówek Rubero robi mu dziurę w głowie na wylot. Ja strzelam raz do tego czegoś, ale nisko, żeby nie trafić Movaine'a i wszyscy uciekamy. Jestem już w połowie drogi, gdy Cooms mija mnie jak rakieta. Duke i inni tłoczą się już w portalu. Wpadam do holu i słyszę z pokoju przerażający trzask. Oglądam się i... i... — Baldy urwał i przełknął ślinę.

— I co? — zapytał Quillan.

— ...i widzę, tam za komorą, biednego Movaine'a wystającego w połowie ze ściany — dokończył Baldy cichym szeptem.

— W połowie ze ściany?

— Od pasa w górę jest w ścianie. A od pasa w dół zwisa w pokoju. Mówiłem ci. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałem.

— A ten stwór, ten hlat...

— Zniknął. Myślę, że to klaśnięcie, które słyszałem, to było, gdy on uderzył płasko w ścianę, niosąc Movaine'a. Stwór przeszedł, a Movaine nie. Przynajmniej jego dolna połowa.

— Taaak — powiedział Quillan po chwili. — No to Movaine dostał to, o co mu chodziło. Przekonał się osobiście, że hlaty, zgodnie z zapowiedzią, mogą przenikać przez stałą materię i przenosić ze sobą inne obiekty. Jeśli Yaco chce rozpracować, jak one to robią i zbudować urządzenie, które będzie umożliwiało to samo, to nie dają za hlaty zbyt dużo. A co było potem?

— Powiedziałem Marrasowi Coomsowi o Movainie, a on posłał mnie i pół tuzina chłopaków ze śrutówkami, żeby sprawdzić, co można dla niego zrobić. Oczywiście nic już nie można było. — Baldy znów przełknął ślinę. — Wycięliśmy w końcu tę jego część i zabraliśmy na dół.

— A ten stwór nie pokazał się wtedy, jak tu byliście?

— Nie — powiedział Baldy, wzruszając ramionami.

— A ten technik... nie żyje?

— Jasne. Miał w głowie taką dziurę, że by ci ręka przeszła.

— Ktoś powinien przećwiczyć Rubera za ten głupi numer — zauważył Quillan.

— Duke już to zrobił. Pierwsza rzecz, którą zrobił, gdy wróciliśmy na trzecie piętro.

— Czyli ten hlat jest na wolności, a my mamy komorę... i jej operatora, tego Kinmartena. A, nawiasem mówiąc, to gdzie on jest?

— Chciał uciec, gdy wróciliśmy na trzecie piętro i ktoś go ogłuszył. Doktor mówi, że powinien wkrótce oprzytomnieć.

Quillan chrząknął, wyciągnął Miam Devila z kabury i powiedział:

— No dobra, ty zostajesz tutaj. Możesz stąd obserwować pokój, korytarz i hol. Jeśli poczujesz, że podłoga usuwa ci się spod nóg, krzycz. A ja obejrzę tę komorę.

Komora Lady Pendrake była dwa razy większa od standardowej komory hibernacyjnej, ale jeśli pominąć jeden szczegół, jej wskaźniki, instrumenty i urządzenia kontrolne wydawały się działać normalnie. Tą jedyną modyfikacją była znajdująca się po jednej stronie wnęka, długa na prawie sześć stóp i szeroka oraz głęboka na stopę, otwierająca się na zewnątrz albo do środka, ale nigdy równocześnie w obie strony. Quillan już domyślał się do czego to służy. Druga komora była przypuszczalnie tylko zakamuflowanym pojemnikiem na pożywienie -- pięćdziesięciofuntowe płaty morskiej wołowiny, którą żywiły się hlaty. Wnękę zrobiono po to, żeby można było karmić stwora bez pokazywania go, a być może również, żeby nie mógł się wydostać. Zdenerwowanie Kinmartena, jak twierdziła jego żona, wydawało się być zrozumiałe. Każdy operator stazy denerwowałby się, mając takie zadanie.

— Wiadomo już, dlaczego ten stwór nie mógł się wydostać z komory przez ścianę? — zapytał przez ramię Quillan.

— Taa — odpowiedział Baldy Perk. — Kinmarten twierdzi, że to z powodu pola ochronnego komory. To coś może się przedostać przez materię, ale nie przejdzie przez pole.

— A ktoś pomyślał, żeby uruchomić pola siłowe bloku dyrekcji? — dowiadywał się Quillan.

— Taa. Velladon o to zadbał, zanim przyszedł z krzykiem na drugie piętro, żeby się kłócić z Coomsem i Fluelem.

— Czyli to coś nie mogło się wyślizgnąć z budynku, nie pokazując przy tym na dole, przy śluzie wejściowej.

— Taa — mruknął Baldy. — Czy ja wiem? A to dobrze?

Quillan popatrzył na niego.

— No, przecież chcemy go mieć z powrotem.

— A po co? Liniowiec przywiezie jeszcze pięćdziesiąt.

— Ale jeszcze ich nie mamy. No i jeśli ktoś potrafi spartolić taki drobiazg...

— Ooo! — jęknął cicho Baldy, po czym rozległ się huk jego śrutówki.

Quillan odwrócił się, wyciągając miotacz. Włosy zjeżyły mu się na głowie.

— Co się stało?

— Przysięgam — powiedział pobladły Baldy. — Widziałem coś poruszającego się w tamtym korytarzu.

Quillan spojrzał, ale nic nie zobaczył. Powoli schował broń.

— Baldy — powiedział. — Jeśli znów wyda ci się, że coś widzisz, to po prostu powiedz. To rozkaz! Jeśli to się tu pojawi, możemy szybko się wynieść z tego piętra. Ale nie strzelajmy bez potrzeby. Wcale nie chcemy zabić tego stwora. Rozumiesz?

— Taa — powiedział Baldy. — Wiesz co, Złe Wieści, mam pomysł. — Kiwnął głową w kierunku drugiej komory. — Zostawmy tę z mięsem otwartą.

— Po co?

— Jeśli jest głodny — wyjaśnił prosto Baldy — to zamiast rzucić się na mnie, będzie się wolał owinąć wokół kawałka morskiej wołowiny.

Quillan poklepał go po plecach, dodając odwagi.

— Baldy — powiedział — na swój sposób jesteś pomysłowy. Ale nie zostawimy tego pudła z mięsem otwartego. Gdy Kinmarten się ocknie, będzie musiał mi pokazać, jak umieścić w komorze przynętę z morskiej wołowiny, tak żeby się zamknęła, gdy hlat wejdzie do środka. A jeśli w międzyczasie ten stwór trochę zgłodnieje, to nic się nie stanie.

— Ale ja nie o tym myślałem — powiedział Baldy.

— Baldy, popatrz na to w ten sposób — powiedział Quillan. — W bloku dyrekcji musi być teraz około stu pięćdziesięciu ludzi, więc nawet jeśli ten stwór wciąż będzie się napychał, twoje szanse są całkiem przyzwoite.

Baldy wzruszył ramionami.

* * *

Pomijając ciemny siniak wysoko na czole, Brock Kinmarten nie wykazywał żadnych bezpośrednich skutków swojego ogłuszenia. Niemniej, na jego twarzy widać było napięcie, a głos mu trochę drżał. Było oczywiste, że młody operator stazy nigdy nie był w bardziej stresującej sytuacji niż teraz. Dzielnie się przy tym starał ukrywać to, że jest wystraszony i jednocześnie udowadniać, że współpracuje ze swoimi porywaczami najlepiej jak może.

Przytomność odzyskał zanim Quillan i Perk wrócili na trzecie piętro. Quillan zasugerował, żeby przyprowadzić go do kwatery Marrasa Coomsa i przepytać. Szef Bractwa zgodził się. Przede wszystkim był zainteresowany tym, jak działa urządzenie do wydawania hlatom poleceń.

Kinmarten potrząsnął głową. Nic nie wiedział na temat tego instrumentu, poza tym że nazywano je translator. Zastrzelenie Eltaka było bardzo nieszczęśliwym wypadkiem, gdyż tylko Eltak mógł im powiedzieć to, czego potrzebowali. I jeśli to, co mówił Kinmartenowi było prawdą, to brał bezpośredni udział w konstruowaniu tego urządzenia.

— Czy on był naukowcem z Federacji? — zapytał Cooms, bawiąc się od niechcenia tajemniczym cylindrycznym gadżetem.

— Nie, proszę pana — odparł młody człowiek. — Ale jeśli mu wierzyć, to właśnie on odkrył Hlaty. A przynajmniej był pierwszym człowiekiem, którego te stwory od razu nie zabiły.

Cooms popatrzył w zamyśleniu na Quillana.

— A gdzie to było? —zapytał.

Kinmarten znów potrząsnął głową.

— Tego mi nie powiedział. I wcale nie chcę tego wiedzieć. Miałem jedynie dostarczyć tę przesyłkę do miejsca przeznaczenia. No bo w końcu... to cóż, jestem jedynie operatorem komór hibernacyjnych przeznaczonych dla ludzi, a nie dla potworów. — Popatrzył na nich, to na jednego, to na drugiego z przesłuchujących, uśmiechnął się niepewnie, po czym natychmiast spoważniał.

— Czyli nie masz w ogóle pojęcia skąd oni to wzięli? — zapytał Cooms obojętnym tonem.

— No, tak — potwierdził pośpiesznie Kinmarten. — Eltak bardzo dużo opowiadał o hlatach i właściwie, jeśli nie liczyć położenia, opisał mi tę planetę dość szczegółowo. Przede wszystkim jest to oczywiście świat nieskolonizowany, na pewno typu ziemskiego lub prawie ziemskiego, bo Eltak przeżył tam piętnaście lat, mając minimum wyposażenia. Miejsce, w którym żyją hlaty, jest ograniczone do jednej dużej wyspy. Eltak odkrył je przez przypadek i...

— A co on tam robił?

— No więc, proszę pana, on tam przyleciał z Hyles-Fryzji. Był krym... brał udział w jakimś pirackim przedsięwzięciu, a kiedy władze zaczęły go poszukiwać, zdecydował, że lepiej będzie zniknąć z Piasty. Podczas lądowania na tej planecie rozbił swój statek i nie mógł jej opuścić. Gdy odkrył hlaty i zorientował się w ich szczególnych zdolnościach, zaczął je obserwować z daleka. Odkrył, że one się w jakiś sposób porozumiewają, a potem nauczył się to naśladować. Dzięki temu nie robiły mu krzywdy. Powiedział, że po jakimś czasie zaczął je wykorzystywać jako psy myśliwskie. Te stwory umiały współpracować ze sobą i atakowały grupą, jeśli zdarzyło się jakieś zwierzę, zbyt duże dla jednego...

Przez minutę czy dwie Kinmarten opowiadał im o hlatach.

Hlaty – sama nazwa, pochodząca z jednego z hyles-fryzyjskich dialektów, tłumaczy się jako „skalny lew” i odnosi do mięsożernych zwierząt wykazujących jedynie pobieżne podobieństwo do stworzeń, na które natknął się Eltak – zasiedlają brzegi mórz, gdzie zakopane w piasku, pod kamieniami i różnymi szczątkami, czyhają na zwierzęta stanowiące ich pożywienie, wciągając je w głąb, by skonsumować w spokoju.

— Słyszałeś, co się stało z człowiekiem zaatakowanym na czwartym piętrze? — przerwał mu Quillan.

— Tak, proszę pana.

— Dlaczego ten stwór pozostawił go w połowie na zewnątrz ściany?

Zdaniem Kinmartena stwór po prostu poruszał się zbyt szybko. Sam mógł przeniknąć przez stałą materię nie zatrzymując się, ale potrzebował trochę czasu, by zmienić w ten sam sposób strukturę obiektu, który niósł ze sobą. Nie dłużej jednak, jak uważał Eltak, niż dwie trzy sekundy i bardziej to zależało od natury tego obiektu niż od jego wielkości.

— Może w ten sposób zmieniać strukturę wszystkich obiektów? — zapytał Quillan.

Kinmarten zawahał się.

— Nie wiem, proszę pana. Pewnie są jakieś ograniczenia. Eltak mówił, że ten okaz, którego eskortujemy, był przez ostatni rok poddawany intensywnym eksperymentom i że wyniki były bardzo obiecujące.

— Przypuśćmy, że to niesie żywego człowieka przez ścianę. Czy ten człowiek przejdzie żywy na drugą stronę, zakładając, że hlat nie zabije go z rozmysłem.

— Tak, proszę pana. Sam proces nie powinien mu zaszkodzić.

Quillan popatrzył na Coomsa.

— Wiesz co? — powiedział. — Chyba zbyt tanio chcemy spuścić to Yaco!

Cooms uniósł brwi ostrzegawczo.

— Nasz przyjaciel wkrótce i tak dowie się o Yaco. Słuchaj Kinmarten, czemu Eltak kazał stworowi zaatakować?

— Nie wiem, proszę pana — odpowiedział Kinmarten. — Eltak był dość agresywny, ale w tym wypadku, wydaje mi się, że chciał po prostu wziąć zakładnika.

— Jak on się wydostał z tej wyspy razem z hlatem?

— Statek badawczy Ligi Uniwersyteckiej badał planetę. Eltak skontaktował się z nimi i otrzymał gwarancję pełnej amnestii oraz obietnicę dużej zapłaty za to, co wie na temat hlatów. Zabrali go stamtąd wraz z jednym okazem do celów eksperymentalnych.

— A hlaty na „Camelocie”?

— Eltak mówił, że zostały niedawno schwytane na wyspie.

Cooms przebiegł palcami po cylindrze, wytwarzając serię szybkich pisków i gwizdów.

— Yaco nie będzie zadowolone — zauważył. — Woleliby mieć monopol na to draństwo.

Quillan potrząsnął głową.

— Niekoniecznie, ich naukowcom nie będą wiązać rąk żadne przepisy, tak jak tym z Ligi. Zanim sprawa zostanie nagłośniona, o ile Federacja w ogóle będzie chciała ją nagłośnić, Yaco będzie już pięć lat do przodu przed innymi. Nic więcej im nie potrzeba. — Popatrzył na Kinmartena. — Nic więcej ci nie przychodzi do głowy, co mógłbyś nam powiedzieć? — zapytał uprzejmie.

Na czole Kinmartena pojawiła się cienka strużka potu.

— Nie, proszę pana — odpowiedział. — Powiedziałem wam wszystko, co wiem. Ja...

— Może dać mu dopalacz — powiedział Cooms nieobecnym tonem.

— Nie — zaoponował Quillan. — Chcę mieć go przytomnego, żeby mi pomógł założyć przynętę w komorze. Czy Velladon wykazał jakąś chęć wzięcia udziału w tym polowaniu?

— Zapytaj Fluela — powiedział Cooms, pokazując głową. — Posłałem go na dół, by spróbował naprawić nasze stosunki z komodorem. Właśnie wrócił.

Quillan obejrzał się. Duke rozpierał się w drzwiach.

— Velladon wciąż się na nas wścieka — oznajmił z uśmiechem. — Ale pogada z Quillanem. Macie tu Kinmartena... a powiedział wam, że jego żona też jest na „Gwieździe”?

Brock Kinmarten zrobił się całkowicie blady. Cooms popatrzył na niego.

— Nie — odpowiedział. — Musiało mu całkiem wylecieć z pamięci.

— Taa — przytaknął Fluel. — No cóż, ona jest tutaj. A Ryter mówi, że złapali ją jakieś pół godziny temu. Gdy ją przyprowadzą, wtedy naprawdę sprawdzimy jaki szczery jest z nami Kinmarten.

— Panowie, moja żona nie wie absolutnie nic — powiedział Kinmarten trzęsącym się głosem. — Przysięgam! Ona...

Quillan wstał.

— No dobra — powiedział. — Pójdę i zobaczę, czy da się poprawić humor Velladona. Zatrzymasz sobie ten translator, Cooms?

Cooms uśmiechnął się.

— Jasne!

— Marras doszedł do wniosku — wyjaśnił kategorycznym tonem Duke — że jeśli ten stwór wpadnie tutaj, a on zapiszczy na niego kilka razy, to tamten nie zrobi mu krzywdy.

— To możliwe — powiedział Cooms niewzruszenie. — W każdym bądź razie, mam zamiar to zatrzymać.

— Zatrzymaj, ale na twoim miejscu nie bawiłbym się za dużo tymi przyciskami — stwierdził Quillan.

— A dlaczego?

— Bo możesz mieć szczęście i wystukać coś w rodzaju: „zapraszam na przekąskę”, w języku hlatów.


Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Download:Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)