home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

II

Trudno uwierzyć, że jakąś godzinę czy dwie temu spokojnie wykonywał swoje obowiązki w wielkiej Świątyni Pallas Ateny. Kierowany panicznym odruchem przeniósł się myślami z powrotem w głąb rozległej nawy.

Węgle żarzące się w złotych kadzidlanych trójnogach właśnie przygasały, niemniej gęste obłoki dymu kadzidlanego wciąż rozsiewały słodki aromat balsamu i goździków, snując się ciężko w spokojnym powietrzu nad głównym ołtarzem. W migotliwym świetle rozmieszczonych na ścianach gazowych kandelabrów przedstawione na wielkich gobelinach postacie wydawały się poruszać i żyć własnym wyrafinowanym życiem.

Mimo że wielki brązowy gong kończący nabożeństwo odezwał się ostatni raz jakieś dwadzieścia minut temu, w ławach wciąż przesiadywało sporo wiernych, modląc się do Bogini z pochylonymi głowami. Forester przyjrzał się im lepiej: przeciętnie wyglądający ludzie, nieco młodzieży, a daleko, w samym rogu dziewczyna przypominająca trochę...

Forrester zerknął nieco dokładniej. To nie było jedynie podobieństwo; to chyba rzeczywiście musiała być Gerda Symes. Jej długie jasne włosy błyszczały w ciemnościach. Nie mógł zobaczyć wyraźnie, ale cały czas pracowała jego wyobraźnia. Jej doskonale ukształtowana figura, cudowna twarz, ognisty temperament były w takim samym stopniu częścią jego snów jak i łóżko na którym sypiał

Gdyby nie jej brat...

Forrester westchnął i zmusił się do koncentracji na swoich obowiązkach. Ręce miał wciąż z uszanowaniem złożone na piersi. Cokolwiek by się nie działo w jego umyśle, ludzie wciąż przebywający w wielkim pomieszczeniu nie zobaczyliby nic niestosownego. W każdym razie, powiedział sobie, wyglądam dość imponująco w tych szatach i z pewną dozą próżności, o której wyplenienie modlił się do Ateny, poczuł coś w rodzaju dumy.

Był dość wysokim mężczyzną, nieco mniej niż sześć stóp, choć niewielki brzuszek sprawiał, że wyglądał na niższego. Twarz miał okrągłą, gładką i miłą, co dawało mu wygląd młodszego niż w rzeczywistości: dwadzieścia jeden lat zamiast dwudziestu siedmiu. Jak przystało akolicie Bogini Mądrości, jego ciemne, kręcone włosy ostrzyżone były raczej długo. Kiedy, pochylając głowę we wdzięcznym podziękowaniu za pełne szacunku skinienia, kłaniał się wychodzącym wiernym, czuł, że robi imponujące wrażenie.

Wierni nie oddawali mu, oczywiście, żadnych honorów. Ten ukłon nie był skierowany do niego, lecz do Sowy, wyhaftowanego na piersiach jego białej tuniki symbolu Bogini. Jako akolita plasował się, w końcu, tylko nieco wyżej niż świecki wyznawca; nie miał żadnej władzy.

Atena oczywiście to wiedziała. Ale u niego jakoś trudno się to przebijało przez niewątpliwie zbyt grubą czaszkę. Często marzył o władzy. Być kapłanem lub kapłanką, na przykład, obecnie miało znaczenie. Jeśli byłeś członkiem hierarchii, faworyzowanej przez bogów, to przynajmniej ludzie zwracali na ciebie uwagę. Forrester wiedział, że nie ma już na to szans. Albo cię wzięli, zanim skończyłeś dwadzieścia jeden lat, albo wcale i koniec. Bez względu na wygląd, Forrester był o sześć lat za stary.

Został więc akolitą. Czasami zastanawiał się, ile w tym było uczciwego pragnienia, by służyć Atenie, a ile zaspokajania doczesnej próżności. Z pewnością nauczyciel historii w koledżu miał wystarczająco dużo zajęć i bez dodawania sobie do nich darmowej pracy akolity przy religijnych posługach.

Były to myśli niegodne jego pozycji. Przypominały mu dzieciństwo, kiedy to marzył, by być Mniejszym Bogiem, a i nawet samym Zeusem! Najlepiej te marzenia potraktować słowami samego Zeusa: „Teraz jestem mężczyzną i niepotrzebna mi już ta dziecinada”.

No cóż, skonstatował Forrester, wypada już porzucić tę dziecinadę. Ta próżność i upodobanie do widowisk było niegodne Bogini, której służył. A w tym stroju i z tą pozycją z pewnością nie osiągnie za dużo z Gerdą.

Oderwał od niej oczy i westchnął.

Zanim powrócił znów myślami do Ateny, ktoś mu przerwał.

Z cienia po prawej wyszedł inny biało ubrany akolita i  cicho podszedł do niego.

— Forrester? — szepnął.

Forrester odwrócił się i zobaczył młodego Batesa, bezbrodego chłopca w wieku dwudziestu dwóch lat o  szeroko otwartych niewinnych oczach urodzonego fanatyka. Nie staje się sługą Ateny, ten kto źle myśli o innych jej sługach, napomniał się Forrester, rezygnując z opryskliwej odpowiedzi.

— Tak, o co chodzi? — zapytał po prostu.

Dwóch świątynnych myrmidonów chce cię widzieć. Są na zewnątrz — wyszeptał Bates. — Zastąpię cię.

Forrester nie odpowiedział, a jedynie skinął głową, jakby to było coś, co wydarza się codziennie. Ale to, co go poruszyło, nie było jedynie myślą, że zostawia tu Gerdę. Gdy się odwrócił i ruszył w kierunku małych drzwi z głównego audytorium do bocznych pomieszczeń, jego spokojny wygląd skrywał gwałtowne myśli.

Świątynni myrmidoni! Co oni mogli chcieć od niego? Jako akolita był przynajmniej chroniony przed zatrzymaniem przez cywilną policję i nawet świątynni myrmidoni nie mieli prawa pojmać go bez nakazu od samego Pontifexa.

A taki nakaz był poważną sprawą. Co zrobił nie tak?

Spróbował poukładać sobie powody do zatrzymania. Bluźnierstwo? Świętokradztwo? Nie mógł przypomnieć sobie niczego poza skrytymi myślami. A te, jak przekonywał siebie z gniewem na tyle gwałtownym, że aż sam był zdziwiony, nie były niczyim interesem, oprócz niego i Ateny. Władze, zarówno te mniej obywatelskie jak i te bardziej świeckie, nie miały żadnego interesu, by zajmować się myślami.

Poza tym tu też nic sobie nie przypominał. Zarówno w życiu prywatnym, jak i przy pełnieniu funkcji religijnych czy nauczycielskich, przynajmniej na ile pamiętał, nie okazywał żadnego lekceważenia któremukolwiek z Bogów. Bogowie wiedzieli, że nieortodoksyjne podejście, na przykład we wstępnym kursie historii, jest nie tylko niemądre, ale również cholernie trudne.

Oczywiście był świadomy prawdziwej pozycji Bogów. Nie byli wszechmocni. Ich położenie w strukturze rzeczy było wysokie, ale na pewno nie równe temu Jedynemu, który stworzył Wszechświat i samych Bogów. Być może, jak zawsze uważał Forrester, byli równi tym niezdefiniowanym „aniołom” z religii popularnych w czasach jego dziadka, przed powrotem Bogów sześćdziesiąt lat temu. Ale to była tylko taka teologiczna teoria i Forrester był gotów porzucić ją całkiem w obliczu dobrych przeciwnych argumentów.

Czymkolwiek oni byli, teraz z pewnością byli Bogami Ziemi.

Wszechmocny Stwórca ewidentnie pozostawił im tutejsze rządy i udał się w swoich własnych tajemniczych interesach, dalekich od zrozumienia i od życia ludzi. Bogowie, wszechmocni czy nie, rządzili tym światem i wszystkim, co się w nim znajduje.

I jeżeli, tak jak Forrester, wie się, że wszechmoc nie jest ich najmocniejszą stroną, to nie należy o tym wspominać. Byłoby to niegrzeczne. To jakby niewidomemu mówić o wzroku. A „niegrzeczne” nie było jedynym adekwatnym określeniem tej sprawy. Bogowie mieli wystarczające możliwości, żeby pokarać każde skierowane przeciw nim bluźnierstwo i wszyscy o tym wiedzieli. A każda beztroska wzmianka o ograniczeniach ich mocy, prawdziwa czy nie, z pewnością byłaby uznana za bluźnierstwo.

Forrester nigdy nawet o czymś takim nie pomyślał.

Co mogą, w takim razie, chcieć od niego świątynni myrmidoni.

Wszedł do przedsionka i zaraz ich zobaczył. Wielkich, krzepkich facetów o twardych rysach, sprawiających wrażenie, że pistolety w kaburach są im całkiem niepotrzebne. Forrester wziął głęboki oddech i zrobił krok do przodu. Po czym stanął i przyjrzał im się.

Nie znał ich i od razu zrozumiał dlaczego. Żaden nie nosił na pagonach Sowy, symbolu Minerwy/Ateny. Obaj dumnie obnosili się z Błyskawicą Zeusa/Jowisza, samego Wszechojca.

O cokolwiek im chodzi, pomyślał Forrester, tracąc ducha, to jest poważne.

Jeden z myrmidonów zmierzył go od niechcenia pogardliwym wzrokiem.

— Ty jesteś William Forrester? — zapytał.

— Tak, to ja — odpowiedział Forrester, wiedząc, że wygląda na całkiem spokojnego i zastanawiając się jednocześnie, czy będzie jeszcze żył za kilka minut. Myrmidoni Zeusa/Jowisza nie przychodzili do innych świątyń z błahych powodów. — W czym mogę pomóc? — zapytał, czując się głupio.

— Zobaczmy pański dowód, proszę — powiedział myrmidon tym samym tonem, co poprzednio. To było intrygujące. Forrester wątpił, czy sprawdzanie dokumentów tożsamości jest częścią procedury poprzedzającej areszt... albo, na przykład, egzekucję. Zazwyczaj, chyba od zawsze, najpierw było działanie, a później najwyżej przeprosiny.

Może to, co zrobił, było takie ważne, że nie mogli pozwolić sobie na pomyłkę.

Ale czy myrmidon naprawdę mógłby pomyśleć, że oszust będzie paradował po Świątyni Pallas Ateny nie rozpoznany przez Ateniańskich myrmidonów, akolitów czy kapłanów?

Może coś takiego, pomyślał Forrester, mogłoby się zdarzyć w jakiejś innej świątyni. Bo w tej mądrość, atrybut tutejszej Bogini, traktowana jest poważnie. Trudno natomiast powiedzieć, co zrobiliby Dionizjanie. Albo tacy, na przykład, Wenusjanie.

Niemniej wyciągnął kartę i podał myrmidonowi. Ten porównał go z kartą wyjętą z kieszeni, sprawdzając odciski kciuka na obu dokumentach.

Chwilę później Forrester dostał z powrotem swoją kartę.

— Mamy dla... — powiedział Myrmidon i rozkaszlał się.

Jego towarzysz podszedł i rąbnął go w plecy, jakby chciał połamać mu kości. Forrester przyglądał się temu obojętnie.

Minęło kilka sekund.

Myrmidon zdusił kaszel, przełknął ślinę, wyprostował się i czerwony na twarzy powiedział:

— To przez te kadzidła. Zupełnie inne niż u nas, w Świątyni Wszechojca. Mogą zadusić człowieka na śmierć.

Forrester mruknął coś uprzejmie.

— Wróćmy więc do interesów, dobrze? — powiedział myrmidon, obdarzając Forrestera raczej dziko wyglądającym uśmiechem, na co Forrester pozwolił swoim wargom wygiąć się łagodnie i z szacunkiem do góry.

W końcu nie wyglądało na to, że zostanie zabity.

— Mamy dla ciebie ważną instrukcję od Pontifexa Maximusa — oznajmił myrmidon. — Nie może się o tym dowiedzieć żaden inny śmiertelnik, rozumiesz?

Forrester skinął głową.

— A żaden inny oznacza też dziewczynę, żonę, czy co wy tam Atenianie w tych sprawach macie? My, w Świątyni Wszechojca... — Partner dał mu silnego kuksańca pod żebro. — Och, tak. Oczywiście. Tej instrukcji nie wolno nikomu powtarzać. Jasne?

— Jasne — potwierdził Forrester.

Instrukcje? Od Pontifexa Maximusa? Tajne instrukcje?

Forresterowi zakręciło się w głowie. Nie mieli go aresztować. To było coś specjalnego, niecodziennego. Jeszcze raz spróbował wyobrazić sobie, o co może chodzić, ale dał spokój.

Myrmidon wyciągnął jeszcze jedną kartę. Nie było na niej nic, oprócz złotej Błyskawicy Wszechojca. A to było całkiem wystarczające.

Forrester wziął kartę z tępą miną.

— Zameldujesz się w Wieży Zeusa dokładnie o osiemnastej — powiedział myrmidon. — Zrozumiałeś?

— Dzisiaj? — zapytał Forrester i przeklął się, bo zabrzmiało to głupio. Ale myrmidon chyba nie zwrócił na to uwagi.

— Jasne, że dzisiaj — powiedział. — O osiemnastej. Pokaż po prostu tę kartę.

Cofnął się, wyraźnie chcąc odejść. Forrester popatrzył na niego dłuższą chwilę i wybuchnął:

— A co mam robić potem?

— Być grzecznym. Robić, co ci każą. O nic nie pytać. Tak jest najlepiej.

Forrester pomyślał sześć oddzielnych odpowiedzi i poprzestał na siódmej:

— W porządku — powiedział.

— I pamiętaj — dodał myrmidon, już stojąc za drzwiami — nikomu ani słowa. Nikomu!

I z trzaskiem zamknął drzwi.

Forrester został, przyglądając się otrzymanej karcie. Schował ją do portfela razem z dowodem osobistym. Oszołomiony wszedł do zakrystii, zdjął białą komżę i przebrał się w ubranie, które nosił na ulicy.

Czego oni mogą chcieć od niego w wieży Zeusa? To rzeczywiście nie wyglądało, jakby go mieli aresztować. Gdyby tak miało być, to myrmidoni od razu by go zabrali.

Czego Pontifex Maximus może chcieć od Williama Forrestera?

Zastanawiał się nad tym przez jakiś czas, po czym wziął głęboki oddech i przestał o tym myśleć. O osiemnastej wszystkiego się dowie... i ani sekundy wcześniej, bo tak działają Bogowie.

Nie ma więc podstaw, by tym się teraz martwić, powiedział sobie. I prawie w to uwierzył.

Wyrzucając z głowy wszelkie spekulacje, poczuł niechcianą i nieprzyjemną pustkę. Zapełnił ją myślami o porannym nabożeństwie w Świątyni. Taka pobożność z pewnością była cenna, w każdym razie, w wymiarze duchowym. Przybliżała go Bogom...

Bogom, którym desperacko pragnął dorównać.

Co za krańcowa głupota, przywołał się do porządku.

Odepchnął tę myśl od siebie.

Bogini Atena pojawiła się osobiście podczas nabożeństwa – wystarczający powód, by o tym myśleć. Posągowo piękna Bogini z poważną blond-fryzurą i oczami w kolorze głębokiej szarości, była ucieleśnieniem mądrości i siły, o którą jej wyznawcy gorąco się modlili. Jej uroda była niemal niewypowiedziana, niemożliwa w świecie zamieszkanym przez śmiertelników.

Przypominała Forresterowi, może tylko nieznacznie (i oczywiście z głębokim poszanowaniem) Gerdę Symes.

Wyglądało na to, że chodzi mu dzisiaj po głowie bardzo wiele zakazanych myśli. Postanowił zdecydowanie powrócić myślami do porannego nabożeństwa.

Bogini pojawiła się jedynie na czas wystarczający, by pobłogosławić zebranych, ale jej łagodny, znakomicie kontrolowany kontralt przyniósł każdemu poczucie spokoju. By być dokładnym, trzeba przyznać, że nie było możliwości stwierdzenia, czy Bogini pojawiła się osobiście czy jako Boskie Objawienie. Ale to tak naprawdę nie miało znaczenia. Wrażenie było zawsze takie samo.

Forrester wyszedł przez główny portal Świątyni Mądrości i zszedł po stopniach na Piątą Aleję. Złożył hołd, spoglądając na wielkie Sowy flankujące wejście. Symbole Ateny zastąpiły kamienne lwy stojące tu wcześniej.

Ulicą przetaczał się tłum spieszących się ludzi ożywiony tu i ówdzie przez świątynnych myrmidonów – Wszechojca, Bachusa, Wenus – a nawet jednego samej Pallas Ateny, brzuchatego zuchwalca, którego Forrester znał i nie lubił. Mężczyzna wszedł na schody, pozdrowił Forrestera lekkim skinieniem i nie zatrzymując się, wszedł do świątyni.

Forrester westchnął i spojrzał na południe, ku 34 Ulicy, gdzie ogromna, sto czteropiętrowa Wieża Zeusa górowała ponad innymi budynkami.

O osiemnastej będzie w tej wieży... po co, nie miał pojęcia.

Ale to później, a teraz...

— No,no! Cześć Bill! — usłyszał głos.

Odwrócił się, dokładnie wiedząc, co zobaczy i z góry będąc niezadowolony. Nieszczery, przyjacielski ton pasował do wielkiej, zarośniętej postaci zastępującej mu drogę. Mężczyzna, dość niechlujnie wyglądający i jakby potrzebujący kąpieli i golenia jednocześnie, a także dezynfekcji i środka przeczyszczającego, zbliżał się do Forrestera krokiem posuwistym, choć zbyt platfusowatym na elegancki.

— Co tam słychać u sowiego chłopca? — powiedział i wyciągnął sflaczałą, owłosioną białą dłoń.

Forrester poczuł dreszcz.

— W porządku — powiedział obojętnym tonem. — A co słychać u bibosza?

— Jak dla ciebie, to też w porządku — odpowiedział tamten. — Trochę wina robi dobrze na żołądek, jak mawia zawsze stary dobry Bachus. Tyle, że robimy go dużo, co? — Mrugnął i kuksnął Forrestera w żebro.

— Jasne, jasne — powiedział Forrester. Marzył desperacko, żeby rozedrzeć go na gustownie poukładane kawałki. Gdyby nie Gerda... A ponieważ ten szczególny idiota, Ed Symes, był przypadkiem jej młodszym bratem, wszelkie rękoczyny były nie do pomyślenia.

Mniemanie Gerdy o młodszym bracie było wzruszające i pełne szacunku, chociaż absolutnie nie poparte żadnymi dowodami.

A wyznawcy Bachusa! Nie żeby Forrester miał coś przeciwko orgiastycznych obrzędom odprawianym przez Dionizjan, Panistów, Apollinian, czy nawet Wenusjan, jeszcze gorszych i najdzikszych ze wszystkich. Jeżeli jacyś bogowie chcieli być czczeni w ten sposób, to tak należało ich czcić.

I, po prawdzie, wyglądało to na zabawę... chociaż, pomyślał Forrester, jak na jego gust absolutnie zbyt publiczną.

To że wolał spokojniejsze ceremonie ku czci Ateny lub Junony, Diany czy Ceres – przecież nawet Cerezjanie stali się mniej dzicy podczas wiosennych obrzędów płodności, zwłaszcza na wsi, gdzie dobre zbiory rolników zależały od Bogini – no cóż, nie było to niczym więcej niż tylko osobistymi preferencjami. Niemniej obraz Eda Symesa biorącego udział w Bachanaliach był trochę zbyt drastyczny dla normalnego umysłu... czy żołądka.

— Hej — odezwał się Ed — a gdzie Gerda? Wciąż jest w Świątyni.

— Nie widziałem jej — odpowiedział Forrester. Ta kobieta była podobna do Gerdy. Ale to nie była ona. Gerda czekałaby na niego tutaj.

— Ale śmieszne — powiedział Ed.

— Dlaczego? — zapytał Forrester. — Nie widziałem jej. Chyba nie brała udziału w porannym nabożeństwie. I tyle.

Bardzo chciał przywalić Symesowi. Tylko raz. Ale wiedział, że nie może.

Po pierwsze, była Gerda. A poza tym – jako akolita był zobowiązany prawem do unikania awantur. Nikt by nie uderzył akolity. A jeśli akolita był zbudowany jak Forrester, to jego uderzenie mogło być równoważne morderstwu. Jedno dobre uderzenie pięści Forrestera mogło złamać szczękę przeciętnemu mężczyźnie.

Była to zaskakująco przyjemna myśl. Stał nieruchomo, a tłusty dureń wciąż mówił.

— Śmieszne jest, że jej tam nie było. Chociaż może zmądrzała. W Świątyni Pana w Central Parku były obchody Święta Wiosny. Trwały od północy do samego rana. Może tam poszła.

— Wątpię — odrzekł bez namysłu Forrester. — Te modły nie są w jej stylu.

— Naprawdę? — powiedział Symes.

— Nie pasują do niej. Nie ten nastrój...

— Wiem. Gerda jest podobna do ciebie. Nieco staroświecka.

— Wcale nie jest staroświecka — Forrester zaczął mu tłumaczyć. — Jest...

— Jasne — powiedział Symes. — Ale ona nie jest taka zakłamana jak ty. Nie zniósłbym tego, gdyby taka była.

— Przede wszystkim, to ona nie jest...

— Nie jest Sowim chłopcem wśród Sowich chłopców, takich jak ty.

— ...nie jest tępym pijakiem — dokończył triumfalnie Forrester. — I ma przyzwoity szacunek dla mądrości i wiedzy.

Symes cofnął się o krok, za co Forrester poczuł się wdzięczny. Nieważne jak daleko od niego był Ed Symes, wciąż było to zbyt blisko.

— Kogo nazywasz tępym pijakiem, koleś? — zapytał Symes. Świńskie oczka zwęziły mu się w wąskie szparki.

Forrester wziął głęboki oddech, upominając się, że nie wolno mu uderzyć drugiego człowieka.

— Ciebie — powiedział z uśmiechem. — Gdyby mózgi były zbudowane z radu, ty nie wzbudziłbyś błysku w liczniku scyntylacyjnym.

Było nieco wątpliwe, czy Symes rozumie obrazę. Choć oczywiście wiedział, że został obrażony. Jego twarz zmieniła kolor na szaropurpurowy, a dłonie u boków zacisnęły się powoli. Forrester stał, obserwując go spokojnie. Tamten wydał dźwięk przypominający „rrr” i wciągnął powietrze.

— Gdybyś nie był akolitą — powiedział — walnąłbym cię choćby po to, by zobaczyć, jak się bronisz.

— Tak, na pewno — zgodził się grzecznie Forrester.

Symes ponownie zrobił „rrr”, po czym nastąpiła dłuższa cisza.

— W żadnym razie bym nie chciał cię uderzyć, koleś — powiedział Symes. — To wbrew moim zasadom. Nie chodzi o to, żeś akolita... Skorzystałbym z okazji, gdybyś tak bardzo nie przypominał Bachusa.

Forrester poczuł ból szczęki. Natychmiast zrozumiał dlaczego. Zbyt mocno zaciskał zęby. Może i było prawdą, że trochę przypomina Bachusa, ale to nie wystarczało, żeby Ed Symes żartował na ten temat.

Symes uśmiechnął się. Niewątpliwie uważał, że uśmiech nadaje mu miły i beztroski wygląd. Nie nadawało.

— Chyba pójdę i sam poszukam Gerdy — powiedział beztrosko i ruszył po schodach w kierunku wejścia do Świątyni. — W końcu ty, będąc tak zajęty księgami, mogłeś jej nie zauważyć.

I co ja miałbym mu na to odpowiedzieć, zapytywał się Forrester. Jedynie walnąć w zęby.

W każdym razie nie miało to naprawdę znaczenia. Symes poszedł do świątyni i można go było zignorować.

Lecz czemu, cholera, pozwala się w ten sposób irytować temu młodemu idiocie? Nie starcza mu samokontroli, żeby zignorować Symesa i jego niezdarne obelgi?

Z przykrością zgodził się, że nie starcza. No cóż, to jeszcze jedna rzecz, o którą powinien się modlić do Ateny.

Spojrzał na zegarek i od razu przestał myśleć o Symesie.

Była dwunasta czterdzieści pięć. O trzynastej musi być w pracy.

Wciąż zły, popychany nagłą potrzebą pośpiechu, odwrócił się i ruszył do metra.

*

— I w ten sposób Człowiek — powiedział ze znużeniem Forrester — próbując dorównać Bogom, został ukarany za arogancję. — Przerwał i nabrał powietrza, mierząc wzrokiem grupę dwudziestu kilku studentów (niektórych, stwierdził kwaśno w myślach, bardzo dziwnych) z pewnym życzliwym znudzeniem.

Historia I, Wstęp do Historii Powszechnej, była raczej łatwym kursem do nauczania, chociaż duża prostota była dość zgubna. Śmiertelna nuda codziennej rutyny, pomyślał, mogła wykończyć najsilniejszą duszę.

Co więcej, pierwszoroczniacy wydawali się z każdym rokiem coraz głupsi. On, oczywiście, gdy miał siedemnaście lat, był całkiem inny. Chętny do nauki , poważny, zainteresowany...

Forrester wziął się garść i uśmiechnął. Swoim nauczycielom wydawał się pewnie jeszcze gorszy.

Na czym skończył? Powoli podjął wątek. Młoda blondynka z pierwszego rzędu śledziła go gorliwie. Jak ona się nazywa? Forrester próbował sobie przypomnieć i nie mógł. No cóż, to był pierwszy dzień zajęć. Wkrótce pozna dobrze ich wszystkich... na tyle dobrze, w każdym razie, by większość znielubić.

Gorliwość widniejąca na twarzy dziewczyny wytrąciła go nieco z równowagi. Reszta grupy nie wykazywała takiego zapału. A w ogóle to dwóch chłopaków z tyłu, jak podejrzewał Forrester, było nawet w jakimś transie.

No cóż, mógł im to przerwać. Ale...

Dziewczyna była całkiem atrakcyjna. Oczywiście nic więcej niż to, że była młodą, ładną, chętną siedemnastolatką z figurą jak...

I była studentką, napomniał się surowo Forrester.

A on był jej nauczycielem.

Odchrząknął.

— Człowiekowi, świeżo uwolnionemu spod boskiej kurateli, zupełnie odbiło — powiedział. — Również kobietom, jak się okazało.

Jaki diabelski pomiot kazał mu to powiedzieć? Tego nie było w programie pierwszego wykładu dla pierwszoroczniaków. To było... no cóż, to było dla studentów trochę nieprzyzwoite. Jacyś rodzice mogą zgłaszać pretensję i...

Dziewczyna w pierwszym rzędzie uśmiechnęła się zachęcająco. Ciekawe, co ona robi na kursie wstępnym, zastanawiał się Forrester, bez żadnego dowodu konkludując, że jest zbyt wyrafinowana i wykształcona, by poddawać ją standardowemu tokowi nauczania. Prywatne lekcje... pomyślał i natychmiast ostro przywołał się do porządku, wracając do wykładu.

— Gdy Bogowie zdecydowali się pozwolić Człowiekowi, by wstąpił na tę wesołą drogę i dać mu w ten sposób lekcję, odsunęli się w cień i przez kilka tysięcy lat byli jedynie obserwatorami.

Chłopcy z tyłu sali definitywnie byli w jakimś transie.

Forrester westchnął.

— I doszło do tego, co było nieuniknione — powiedział. — Od ósmego wieku p.n.e. do roku 1971 n.e., według starej rachuby czasu, ludzkość stawała się coraz gorsza. Pozbawiona przewodnictwa Bogów wywoływała coraz większe wojny i tworzyła coraz większe i większe imperia – poczynając od podbojów szalonego Aleksandra Macedońskiego i sięgając szczytu w okresie rywalizacji Radzieckich i Amerykańskich Stref Wpływu u schyłku poprzedniego stulecia.

Strefy Wpływu...

Wzrok Forrestera znów trafił na blondynkę. Na pewno miała doskonałą figurę. I wyglądała na taką pilną i uważną. Uśmiechnął się do niej na próbę. Odpowiedziała uśmiechem.

— Może... — powiedział głośno.

Grupa chyba tego nie zauważyła. Bo pewnie w ogóle nie słuchali, stwierdził kwaśno Forrester.

Przełknął ślinę i odwrócił wzrok od dziewczyny.

— Radziecko-amerykański pat – bo przecież to był pat – prawdopodobnie zakończyłby się zgubą ludzkiej rasy. Niemniej na taką formę obłędu Bogowie nie mogli pozwolić. — Grupa słuchała obojętnie. Zguba ludzkiej rasy nikogo nie interesowała. — W takiej sytuacji... — kontynuował dziarsko Forrester, gdy rozległ się dzwonek kończący zajęcia. Forrester nie wiedział, czy poczuć ulgę, czy irytację.

— W porządku — powiedział. — Na dzisiaj to wszystko. Wasze pierwsze zadanie, to przeczytać i dokładnie przemyśleć rozdziały pierwszy i drugi z podręcznika.

Cisza ustąpiła paplaniu i hałasowi. Studenci zaczęli się wylewać na korytarz. Forrester zobaczył blondynkę z pierwszego rzędu wstającą bez pośpiechu i z wdziękiem. Jakiekolwiek wątpliwości, które mogły go zaintrygować (to znaczy, jakiekolwiek intrygujące wątpliwości, skonstatował kwaśno) odnoszące się do jej figury zostały całkowicie rozwiane. Poczuł nieco potu na dłoniach i zganił się za głupotę, po czym doszedł do wniosku, że przecież jest, do cholery, głupi.

Blondynka posłała mu słodki powłóczysty uśmiech obiecujący znacznie więcej, niż Forrester mógł sobie wyobrazić.

Też się do niej uśmiechnął.

Byłby niegrzeczny, gdyby tego nie zrobił, tłumaczył sobie.

Dziewczyna wyszła z sali, a cały tłumek studentów pospieszył za nią. Tłumek obejmował również dwóch chłopaków, których dzwonek z pewnością wybudził z transu. Forrester zanotował w pamięci, że musi sprawdzić ich dane i przy okazji porozmawiać.

Nie ma sensu dyscyplinować ich przy całej grupie.

Zebrał porządnie swoje papiery, poświęcając na to wystarczająco dużo czasu, żeby się zrelaksować i wysuszyć dłonie. Jego myśli dryfowały powoli ku blondynce, ale z pewnym wysiłkiem pozbył się ich i przerzucił z powrotem na bezpieczniejszy grunt. Sama grupa... właściwie to, pomyślał, lubi uczyć. Mimo drobnych irytacji wynikających z konieczności wciskania niezbędnej wiedzy do głów uparcie wzbraniających się studentów, praca była ważna i satysfakcjonująca. I oczywiście związana z nią pozycja budziła szacunek. A od czasu, kiedy zostało objawione, że bogini Columbia jest wcieleniem samej Pallas Ateny, status uniwersytetu wzrósł ogromnie.

No i w końcu...

Pogwizdując przez zęby, Forrester zasunął swoją teczkę i wyszedł na korytarz. Ignorując masy studentów kręcące się tu i tam po korytarzach, wszedł na schody i skierował się do swego gabinetu na pierwszym piętrze.

Poszukał w kieszeni klucza i otworzył drzwi z matowego szkła.

Wszedł i stanął jak wryty.

Dziewczyna czekała na niego... Maja Wilson.

*

A teraz mówiła coś o Bogini Miłości. Forrester przełknął ślinę.

— Tak czy owak, jestem Atenianinem — bąknął. Czy to ma jakieś znaczenie? Przypomniał sobie, że już raz to mówił. — Jaki to ma związek z pani zaliczeniem lub niezaliczeniem kursu?

— Och — westchnęła Maja. — No cóż, modliłam się do Afrodyty, żeby pomogła mi zaliczyć kurs. Kapłanka powiedziała, że muszę złożyć Bogini ofiarę. W pewnym sensie.

— Ofiarę? — Forrester przełknął ślinę. — Ma pani na myśli...

— Nie, nie. Nie chodzi o Pierwszą Ofiarę — roześmiała się. — Już mam to za sobą. To było poważna ceremonia... miałam wtedy siedemnaście lat.

— Zaraz, chwilę...

— Proszę — powiedział Maja. — Pan mnie słucha?

Forrester spojrzał w jej lśniące oczy i na uroczą buzię.

— Tak, oczywiście. Przepraszam.

— No więc dobrze, to jest tak. Jeśli dana osoba kocha przedmiot, to łatwiej mu go zrozumieć. A Bogini obiecała mi, że jeśli pokocham nauczyciela, to pokocham też przedmiot. To jest taka sympatyczna magia, rozumie pan?

Jej wyjaśnienia były takie żywe i proste, że Forrester wzdrygnął się.

— Zaraz, zaraz — powiedział — nie tak szybko. Chce pani powiedzieć, że zakochała się we mnie?

Maja uśmiechnęła się.

— Chyba tak — odparła i nagle znalazła się po tej samej stronie biurka co on. Przycisnęła się do niego. Jej ręce zaczęły pieścić mu kark, a palce buszować we włosach. — Pocałuj mnie i dowiedzmy się tego.


Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Download:Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)