home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

III

Opór, jako taki, skruszał w pośpiechu. Forrester poddał się pożądaniu. Bezowocny czas uciekał odliczany jedynie krótkimi oddechami pomiędzy pocałunkami. Ręce Forrestera zaczęły błądzić.

Jak i Mai.

Która zaczęła rozpinać bluzkę.

By nie być gorsze, jego własne palce zajęły się pilnie guzikami, suwakami, haftkami i innymi czasowymi zapięciami, jakimi obarczone są damskie ubrania. Płynął w morzu czerwonym uczuć, a Egipcjan nie było nigdzie widać. Nie zastanawiając się, uwolnił swoją rękę z rękawa koszuli i zdołał jednocześnie odpiąć przy tym ostatni guzik z serii. Bluzka Mai opadła swobodnie.

Poczuł się dzielny, co najmniej jak Cortez.

Przyciągnął dziewczynę do siebie, czując zaskakująco chłodny dotyk jej ciała. Odkrył, że niewiele nosi pod bluzką i spódnicą i to było również fajne. Naszły go nieprzyjemne myśli o wątpliwej prywatności gabinetu.

Niemniej nie wycofał się. Maja okazywała takie pożądanie, o jakim zawsze marzył, a w jej objęciach namiętność sięgnęła szczytu i zaczęła się wspinać i wspinać na nieznane mu dotychczas wyżyny doznań.

Przez jakiś czas Forrester był zajęty odkrywaniem rzeczy nigdy nie poznanych i mnóstwa rzeczy, które poznał już wcześniej, ale nigdy tak dokładnie. Każdy ruch spotykał się z reakcją do niego odpowiednią i bardziej niż tak samo intensywną, każde doznanie otwierało przejście na całą galerię nowych doznań. Jego uczuciowy termometr szedł wyżej i wyżej, wciąż w górę, w górę, w górę...

Nagle znów odzyskał oddech i wszystko się skończyło.

— Mój boże — westchnęła Maja, po krótkiej chwili wytchnienia. — Chyba naprawdę muszę pana kochać. Mój boże!

— Jasne — powiedział Forrester. — A teraz... jeśli wybaczysz mi niedelikatność i podasz spodnie... — Stwierdził, że wciąż nieco dyszy i zamilkł na chwilę, dopóki znów nie mógł mówić. — Mam spotkanie i nie mogę się spóźnić.

— Och, nie szkodzi — powiedziała Maja. — Ale panie Forrester...

Obrócił się i spojrzał na nią, nie przerywając ubierania.

— Myślę, że chyba będzie w porządku, jeśli będziesz mi mówiła Billy — powiedział ostrożnie.

— Również w czasie zajęć?

Forrester potrząsnął głową.

— Nie, w czasie zajęć nie.

— Ale chciałam się jeszcze zapytać...

— Tak? — powiedział Forrester.

— Panie... Bill... myślisz, że zaliczę Wstęp do Historii Powszechnej?

Forrester zastanowił się. Było oczywiście wiele odpowiedzi, które mógł wykorzystać, by odpowiedzieć na to pytanie. Gdy skończył zapinać koszulę, zdecydował się na jedną.

— Nie widzę powodów, żebyś miała nie zaliczyć — powiedział. — Jeśli będziesz oddawała regularnie swoje prace.

*

Jakieś dwie godziny później, czując się nieco oszołomiony, niemniej mając doskonałe samopoczucie, Forrester znajdował się w metrze do centrum. Wziął prysznic i przebrał się, a teraz spoglądając na zegarek, pogwizdywał sobie wesołą melodyjkę.

Była za pięć piąta. Miał jeszcze ponad godzinę, zanim będzie musiał pojawić się we Wieży Zeusa Wszechojca, niemniej lepiej być pięć minut za wcześnie niż nawet jedną sekundę za późno.

Podczas jazdy pociągiem nieco trzęsło, ale Forrester nie zwracał na to uwagi. Był daleki od irytowania się czymkolwiek. Niemniej z pewną ledwo odczuwalną przykrością próbował domyślić się, co może od niego chcieć Pontifex Maximus. Co go czekało na tym dziwnym spotkaniu?

I po co te sekrety?

Nagle został wyrwany z zamyślenia. Przy 100. Ulicy wsiadł i usiadł obok niego jakiś brodaty starzec. Kuksnął Forrestera w żebra.

— No popatrz, Daddy-O — mruknął. — Popatrz.

— Co? — zapytał Forrester wciągnięty w rozmowę.

— Przeklęte metro, ot co — powiedział starzec. — Z każdym rokiem gorsze. Coraz bardziej trzęsie i coraz wolniejsze i gorsze. Rozejrzyj się, Daddy-O. Rozejrzyj się.

— Nie powiedziałbym... — zaczął Forrester, ale starzec znów kuksnął go w żebro, przerywając.

— Nie powiedziałbym... nie powiedziałbym... — mruknął. — Posłuchaj człowieku, od lat nie ma żadnego postępu. Zdajesz sobie z tego sprawę?

— No cóż, ja...

— Nie ma postępu, człowieku. Nie ma od ponad pół wieku. Posłuchaj, jak byłem królem nastolatków... szefem gangu... Powiem ci, Daddy-O, że to były wielkie czasy. Byłem królem nastolatków, a przed nami była przyszłość. Naprawdę przyszłość. Był Mars i Wenus, człowieku. Miały być statki międzygwiezdne.

Forrester uśmiechnął się nerwowo.

— Pewnie, że miały...

— I co? — przerwał mu starzec. — Powiedzieć ci, człowieku, co. Nigdy nie byliśmy na Marsie ani na Wenus. Zamiast tego Mars i Wenus są u nas. I Jowisz, i Neptun, i Pluton, oraz cała reszta Bogów. I od tej pory nie ma postępu. Wierz mi, Daddy-O, wierz mi, nie ma postępu.

Na koniec kuksnął jeszcze raz Forrestera w żebra i rozparł się na siedzeniu z melancholijną satysfakcją.

— No dobrze — powiedział uprzejmym tonem Forrester — a co dobrego jest w postępie?

Ten starzec nie powiedział w istocie nic bluźnierczego, skonstatował po zastanowieniu Forrester. W końcu Bogowie nie oczekiwali, że ich wyznawcy będą bezmyślnymi niewolnikami.

W jakiś sposób ta myśl sprawiła, że poczuł się szczęśliwszy. Nie chciał donosić na starca. Coś w jego niedzisiejszym slangu sprawiło, że poczuł się... niemal patriotą. Starzec był jakąś częścią Ameryki, częścią szanowaną i ważną.

Ta szanowana część Ameryki dała o sobie znać kolejnym kuksańcem w żebro.

— Postęp? — powiedział starzec. — Co jest dobrego w postępie? Posłuchaj Daddy-O... jak ludzka rasa może coś osiągnąć bez postępu? Powiesz mi, człowieku, powiesz mi to? Bo jedno jest pewne, że nie ma już dla nas przyszłości. Nie ma przyszłości.

— Zastanów się — powiedział cierpliwie Forrester — postęp to przestarzała idea. Musimy iść z duchem czasu. Musimy postawić sobie pytanie, co postęp nam dał kiedykolwiek. Jacy byliśmy, gdy powrócili Bogowie? — Na krótką chwilę znów znalazł się na zajęciach z historii. — Połowa świata była gotowa walczyć z tą drugą połową, używając broni zdolnej do wymazania obydwu. Powinien pan dziękować Bogom, że właśnie wtedy wrócili.

— Tak człowieku, tyle że zdążamy do Nigdziebądź — poskarżył się staruszek. — Wypadliśmy z trasy. Nie możemy się rozwijać.

Forrester westchnął. Czemu się w ogóle odzywał do starca? I od razu pojawiła się odpowiedź na to pytanie. Żeby nie myśleć o Wieży Zeusa i o swoim nieznanym losie. To nie była przyjemna odpowiedź; Forrester stłumił ją.

— No i spójrz przyjacielu — powiedział. — Co z tego mamy? To, czego ludzkość pragnęła od stuleci. Bezpieczeństwo. Ma pan bezpieczeństwo. Nikt pana jutro nie będzie chciał wysadzić w powietrze. Nie straci pan pracy... To znaczy, o ile ma pan...

— Mam pracę — powiedział starzec.

— Naprawdę? — zapytał uprzejmie Forrester. — Jaką?

— Emeryturę. To również ciężka praca.

— Och — powiedział Forrester.

— Tyle że — kontynuował staruszek — co to ma wspólnego z postępem?

Forrester zastanowił się.

— No cóż...

— No cóż, nie ma nic — powiedział staruszek. — Posłuchaj mnie, człowieku. Ja nic przeciw Bogom nie mówię... jasne? Zupełnie nic. I nie mam zamiaru nic mówić. Ale jednocześnie wydaje mi się, że powinniśmy móc... zbierać owoce naszej pracy. Czytałem gdzieś o tym.

— Ale...

— Przez trzy tysiące lat, człowieku, Bogów nie było i nie zginęliśmy. Nic z tego. Odkryliśmy mnóstwo. O przyrodzie, o nauce i o innych rzeczach. Sami wynaleźliśmy całą naukę. Dlaczego więc Bogowie nie pozwalają nam z niej korzystać? — Po raz kolejny kuksnął Forrestera w żebro. — Dlaczego?

— Bogowie niczego nam nie zabrali — powiedział Forrester.

— Niczego? — zapytał staruszek. — A telewizja? Odpowiesz mi, Daddy-O? Przed laty każdy miał telewizor. Kolorowy i 3-D. Jak najbardziej. I koniec. Nie ma wcale telewizji. Dlaczego? Co się z nią stało?

— No cóż — stwierdził rozsądnie Forrester. — Co jest dobrego w telewizji?

— Co dobrego? — Raz jeszcze Forrester poczuł na żebrach łokieć starca. — Powiem ci...

— Nie — przerwał mu Forrester, zirytowany nagle całą tą rozmową. — To ja panu powiem. Kłopot z waszym pokoleniem jest taki, że jedyne, czego chcieliście, to siedzieć na waszych glutei maximi i być zabawiani. Jak stado zahipnotyzowanych gęsi. Nie chcieliście niczego zrobić dla siebie. Połowa nie umiała nawet czytać. A teraz pan chce mi powiedzieć, że...

— Dosyć, Daddy-O — przerwał mu staruszek. — Chcesz powiedzieć, że Bogowie zabrali telewizję, bo byliśmy stadem zahipnotyzowanych gęsi. I tyle?

— I tyle.

— Okej — powiedział starzec — Więc powiedz mi, czym jesteśmy teraz? Z Bogami i całą resztą. Mam na myśli, człowieku, czym naprawdę teraz jesteśmy?

— Teraz? — powiedział Forrester. — Teraz jesteście emerytami. Jesteście stadem zahipnotyzowanych gęsi na emeryturze.

Drzwi wagonu otworzyły się z trzaskiem i Forrester wysiadł na peronie 34. Ulicy, po czym nie oglądając się, ze złością wszedł na schody.

Właściwie ten starzec nie bluźnił, pomyślał Forrester, choć pod koniec z pewnością był tego blisko. Ale jeśli te poszturchiwania łokciem nie były zdeklarowanie bluźniercze, a przynajmniej równoważne złośliwym zniewagom, to nie było sprawiedliwości na tym świecie.

Prawdziwy kłopot w tym, że ten człowiek nie ma szacunku dla Bogów. Było bardzo wielu takich wśród starszego pokolenia. Wydawało im się, że ludzkość miałaby się lepiej, gdyby nie było Bogów. Forrester nie mógł tego zrozumieć i czuł się w jakiś sposób źle w obecności tych, co w to wierzyli. Gdy Bogowie litościwie powrócili ze swego dobrowolnego wygnania i wzięli sprawy w swoje ręce, ludzkość była, w końcu, o krok od popełnienia masowego samobójstwa. Swoim wygnaniem Bogowie chcieli dowieść w trwającym trzy tysiące lat eksperymencie, że Człowiek sam z siebie dąży jak leming do samozagłady. I dla Forrestera zostało to dowiedzione.

A teraz, gdy ludzka rasa już została ocalona, wciąż są ludzie, którzy narzekają na Bogów i ich powrót. Forrester w myślach życzył im wszystkim wysyłki do Hadesu i miłego towarzystwa Plutona i jemu podobnych.

Na rogu 34. Ulicy i Broadwayu, gdzie wyszedł z metra, kupił egzemplarz Newsów i przejrzał szybko nagłówki. Jak zwykle sensacji nie było wiele. Marsowi wiodło się nieźle, dla niego oczywiście – były dwie wojny w Azji, jedna w Europie i trzy rewolucje w Południowej i Środkowej Ameryce. Jedna zdawała się rozlewać zbyt szeroko, choć niezbyt poważnie. Forrester wzruszył ramionami, zastanawiając się mętnie, kiedy Stany Zjednoczone włączą się do tego.

Nie mógł się jednak skoncentrować na gazecie i po chwili wyrzucił ją. Spojrzał na zegarek. Za dwadzieścia szósta. Zdecydował więc, że może się napić dla kurażu i uspokojenia nerwów.

Tylko jednego.

Na Szóstej Alei w pobliżu 34. Ulicy był bar zwany, z jakichś tajemnych przyczyn, Hangar. Forrester skierował się tam, wszedł do środka i oparł o bar. Barman, wysoki mężczyzna o ostrzyżonych na jeża rudych włosach, uniósł pytająco brwi.

— Co podać, przyjacielu?

— Wódka z piwem imbirowym — odpowiedział Forrester. — Podwójna. — To wciąż jest tylko jeden drink, pomyślał z zakłopotaniem. Nie miał zamiaru zamawiać niczego więcej.

Barman przyniósł zamówienie. Forrester siorpnął, obserwując swoje odbicie w lustrze. Miał nadzieję, że poprawi sobie samopoczucie związane z całą tą sprawą w Wieży Zeusa. Dość niespodziewanie zauważył, że siedzący obok mężczyzna przygląda mu się dziwnie. Nie podobało mu się zarówno to spojrzenie jak i sam mężczyzna, grubokościsty wielkolud z głęboko osadzonymi oczami i  szopą czarnych włosów, niemniej nie zaczepiany, nie miał zamiaru niczego zaczynać.

Niestety został zaczepiony.

— Co z tobą koleś? Niewierny czy co? — powiedział głośno wielkolud, nachylając się nad nim.

Forrester zawahał się. Oskarżenie, że nie wierzy w praktyki zalecane przez samych Bogów, było irytujące. Ale dostrzegał również drugą stronę tego pytania. Dryblas był niewątpliwie Dionizjaninem; i co więcej, pewnie członkiem jakiejś małej sekty wewnątrz ogólnej społeczności wyznawców Bachusa/Dionizosa. Tacy jak on utrzymywali, że destylowanie winogron lub produktów zbożowych „zbyt mocno“, dopóki nic w nich nie zostanie oprócz alkoholu, jest złym uczynkiem.

To oznaczało dezaprobatę dla dżinu i wódki, gdyż w przeciwieństwie do whiskey czy koniaku, wydestylowano z nich „życie”.

Forrester natomiast nie był w ogóle miłośnikiem koniaku czy whiskey. Zdecydował się wytłumaczyć to dryblasowi, ale natychmiast pojawiło się niedobre przeczucie, że nic dobrego z tego nie wyniknie.

Och, no cóż. Wciąż jeszcze było miejsce na cierpliwość. „Nie strzelaj, dopóki nie zobaczysz białek ich oczu”, jak brzmiało znane powiedzenie Marsa.

— Nie, nie jestem niewiernym — odpowiedział uprzejmie. — Widzi pan, ja...

— Nie jesteś niewierny — ryknął dryblas. — To ja ci powiem, co zrobisz. Wylejesz te siki i wypijesz porządnego drinka. — Wyciągnął dłoń, by chwycić kieliszek Forrestera.

Forrester szarpnął go do siebie, rozlewając trochę. Kilka kropli prysnęło tamtemu na rękę.

— Niech pan posłucha — powiedział Forrester rozsądnym tonem. — Ja...

— Wylałeś tę lurę na mnie? Czemu to ciulu zrobiłeś? Chciałem tylko...

— O co chodzi Herb? — Do awantury włączył się drugi mężczyzna. Był to szeroki jak szafa, tępo wyglądający osiłek z miną wojowniczą i żądną wrażeń. — Facet robi ci jakieś przykrości, czy co? — Zaszczycił Forrestera dzikim grymasem.

Forrester uśmiechnął się, nie bardzo wiedząc, co ma robić dalej.

— Ten facet? — zapytał Herb. — Robi przykrości? Sam, to jest niewierny!

— Ja? — zdziwił się Forrester.

— Pije wódkę — powiedział Herb. — Pewnie pije też dżin.

— O Wielki Bachusie — wykrzyknął Sam tonem zdziwienia. — Teraz wszędzie można się na nich natknąć. Nie można się pozbyć tych...

— Zaraz... — zaczął Forrester.

— A to nie wszystko — mówił dalej Herb. — On wylał na mnie te siki. I tylko dlatego, że go prosiłem, by wziął porządnego drinka, jak człowiek.

— Wylał! Na ciebie? — zapytał Sam.

— Spójrz — powiedział Herb, wyciągając rękę. Na rękawie marynarki powoli schło kilka plamek.

— No, tego to już za wiele — groźnie stwierdził Sam. — Cholernie za wiele. — Znów się wykrzywił do Forrestera. — Wiesz co koleś, ktoś powinien dać nauczkę facetom takim jak ty.

Forrester pociągnął łyk swojego drinka i odstawił go bez pośpiechu. Jeśli któryś z nich, pomyślał, Herb czy Sam, go zaatakuje, to z pewnością jego przyrzeczenie nie zabrania się bronić. A po takim dniu jak dzisiaj, raczej marzył o jakiejś okazji. Niemniej miał obowiązek spróbować nie dopuścić do walki.

— Słuchajcie, przyjaciele...

— Przyjaciele? — wrzasnął Sam. — Nie nazywaj mnie swoim przyjacielem, koleś. Nie mam przyjaciół wśród niewiernych.

I tym momencie Forrester zorientował się, że nie będzie się bił z Herbem i Samem. Będzie się bił z Herbem i Samem... i z trzecim dżentelmenem, kudłatym, byczym karkiem, potrzebującym golenia, który pojawił się za nimi i zapytał: — Jakieś kłopoty? — głosem wskazującym, że kłopoty są dokładnie tym, czego on poszukuje.

— Kłopot jest chyba w tym — powiedział twardo Herb, nie odwracając się — że ten niewierny dopuścił się bluźnierstwa.

Trzech na jednego nie było tak szczęśliwą sytuacją, co równa walka, ale już było za późno, by się wycofać.

— To kłamstwo! — krzyknął Forrester.

— Nazywasz mnie kłamcą? — ryknął Sam. Ruszył do przodu i wycelował w głowę Forrestera pięść wielką jak szynka.

Forrester uchylił się. Ciężka pięść świsnęła nieszkodliwie obok jego ucha, a on sam poczuł jakąś dziwną, nową mieszaninę podniecenia i strachu. Chwycił z baru swoją wódkę z piwem imbirowym i rozlał łukiem przed sobą. Płyn zmoczył twarze wszystkich trzech mężczyzn.

Sam wciąż nie odzyskał równowagi. Forrester trzasnął go w bok kantem prawej dłoni i Sam poleciał na podłogę. Tym samym ruchem rzucił pustą już szklankę. Dokładnie na jej trasie stał Kudłaty. Szkło walnęło go w czoło i upadło na podłogę, gdzie roztrzaskało się zlekceważone. Kudłaty zamrugał i Forrester, ruszając do przodu, odkrył, że nie miał on czasu, by zabezpieczyć się z tej strony.

Herb parskał coś nieartykułowanie, ocierając wódkę z piwem imbirowym z oczu. Zastawił Forresterowi drogę do kudłatego. Forrester uśmiechnął się uprzejmie i walnął mocno pięścią w splot słoneczny Herba. Dryblas złożył się w pół w bezgłośnej agonii.

Forrester nabrał powietrza i ruszył do przodu. Kudłaty potrząsał wciąż głową, próbując się otrzeźwić.

Nagle Forrester poczuł się ogłuszony. Coś trafiło go w prawą skroń i pomieszczenie wypełniło się nagle bólem i małymi, twardymi gwiazdami. To Sam, jak się okazało, zdołał podnieść się na nogi. Tym, co trafiło Forrestera, była mała popielniczka z brązu rzucona przez Sama.

W jakiś sposób Forrester zdołał się utrzymać na nogach. Wciąż wokół niego latały gwiazdy, ale już mu się przejaśniało i dostrzegł zbliżającego się znowu Kudłatego. Ugiął nieco kolana, jak gdyby tracąc przytomność. Kudłaty chyba w to uwierzył i ruszył ostrożnie, chcąc kopnąć Forrestera w brzuch.

Forrester odsunął się, złapał go za stopę i wyprostował, podnosząc i skręcając w powietrzu nogę tamtego.

Kudłaty ze zdziwieniem wypisanym na nieogolonej twarzy poleciał z wielką siłą do tyłu. Z głośnym i satysfakcjonującym łomotem uderzył głową w podłogę, a następnie rozrzucił ręce i tak już pozostał, rozciągnięty i cichy.

Forrester tymczasem odwrócił się do Sama, który podchodził, jak niedźwiedź, z wyciągniętymi rękami, i rąbnął go w środek tułowia. Jego tułów okazał się niespodziewanie twardy. W przeciwieństwie do Herba, Sam miał niezłe muskuły i cios był jak uderzenie w grubą gumę. Nie położyło go to, a jedynie spowodowało, że westchnął.

Ale wystarczyło. Forrester zacisnął prawą pięść i poczęstował go jeszcze jednym ciosem, tym razem w twarz. Usta Sama otworzyły się, a oczy zamknęły. Lewą ręką przez ułamek sekundy próbował coś chwycić w powietrzu. A potem opadł jak pusty płaszcz.

Nastąpiła sekunda absolutnej ciszy. Po czym Forrester usłyszał jakiś hałas z tyłu i obrócił się.

To był jedynie Herb, zwinięty na podłodze i spokojnie wymiotujący.

Chwytając oddech, Forrester rozejrzał się. Bijatyka przyciągnęła wielu widzów spośród klientów baru, ale nikt nie miał zamiaru jej przedłużać, przyłączając się.

Wszyscy starali się sprawiać wrażenie, że dbają wyłącznie o własne interesy, podczas gdy barman...

Forrester obejrzał się. Barman był w drugim końcu baru, daleko od miejsca akcji.

I wyglądało na to, że rozmawia akurat przez telefon.

Forrester położył na barze banknot, odwrócił się i wyszedł na ulicę. W żadnym wypadku nie miał ochoty mieć teraz do czynienia ze świecką policją.

W końcu miał spotkanie. I musiał teraz – po spokojnym drinku, który okazał się wspaniałą bijatyką trzech na jednego – iść i się stawić.


Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Download:Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)