home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

Rozdział 4

Głos

W międzyczasie minęła trzecia. Czując głód, gdyż ostatni raz jedli wcześnie rano, Maskull, bez specjalnej nadziei na znalezienie czegoś jadalnego, zszedł na dół poszukać jakiegoś jedzenia. W kuchennej szafie odkrył torbę zapleśniałych, nienadających się do spożycia płatków owsianych, pewną ilość całkiem dobrej herbaty w szczelnym pudełku i nieotwieraną puszkę wołowych ozorów. Ale najlepsze było to, że przechodząc przez jadalnię, znalazł również nieotwieraną butelkę pierwszorzędnej szkockiej whisky. Natychmiast zabrał się do przygotowywania prowizorycznego posiłku.

Po dość wyczerpującym pompowaniu, z pompy na podwórku popłynęła czysta woda, w której umył i napełnił nią antyczny czajnik. Jedno z kuchennych krzeseł zostało porąbane tasakiem na opał. Lekkie, zakurzone drewno dało w kuchni dobry płomień, woda w czajniku zagotowała się, a filiżanki zostały odszukane i wymyte. Dziesięć minut później przyjaciele obiadowali w bibliotece.

Nightspore jadł i pił niewiele, natomiast Maskull zasiadł do stołu z dobrym apetytem. Nie było mleka, więc zamiast niego użyto whisky; prawie czarna herbata została zmieszana z równą ilością trunku. Maskull pił filiżankę za filiżanką tej mikstury; raczył się nią długo jeszcze po zniknięciu ozora.

Nightspore popatrzył na niego jakoś dziwnie.

— Masz zamiar skończyć tę butelkę, zanim przyjdzie Krag? — zapytał.

— Krag i tak nie będzie pił, a ja czuję się niespokojnie. Trzeba coś robić.

— To obejrzyjmy sobie okolicę.

Filiżanka, którą Maskull podnosił do ust, zawisł w powietrzu.

— Masz jakiś plan, Nightspore?

— Przejdźmy się do Przesmyku Sorgie.

— Co to takiego?

— Punkt widokowy — odpowiedział Nightspore, przygryzając wargę.

Maskull dopił filiżankę i wstał.

— Zawsze lepiej iść na spacer, niż upijać się. Zwłaszcza w taki dzień jak ten. Daleko to jest?

— Trzy, cztery mile w jedną stronę.

— Ty coś chyba kombinujesz — powiedział Maskull — bo zaczynasz mi wyglądać jak drugi Krag. Ale co tam, to nawet lepiej. A ja robię się nerwowy i brak mi zajęcia.

Wyszli z domu przez drzwi, pozostawiając je na wpółotwarte i chwilę potem znaleźli się z powrotem na drodze przez wrzosowiska, która doprowadziła ich tu z Haillar. Minęli wieżę i poszli dalej.

Przechodząc, Maskull spojrzał na budowlę z zaciekawieniem.

— Nightspore, do czego służy ta wieża?

— Pożeglujemy z platformy na jej szczycie.

— Dziś wieczorem? — zapytał Maskull, rzucając mu szybkie spojrzenie.

— Tak.

— Patrzymy więc na wrota Arktura, a Krag teraz zdąża na północ, by je otworzyć. — Maskull uśmiechnął się, ale jego oczy pozostały poważne.

— Mam wrażenie, że nie uważasz już tego za niemożliwe — mruknął Nightspore.

Jakąś milę lub dwie dalej droga opuściła brzeg morza i skręciła gwałtownie w głąb lądu, między wzgórza. Z Nightsporem jako przewodnikiem porzucili ją i poszli dalej po trawie. Ledwo widoczna owcza ścieżka prowadziła przez jakiś czas wzdłuż krawędzi klifu, ale później, po jakiejś mili, zniknęła. Obu mężczyzn czekało teraz trochę trudniejszej drogi w górę i w dół zboczami wzgórz i w poprzek wąwozów. Słońce schowało się za wierzchołkami i niedostrzegalnie zaczęło zmierzchać. Wkrótce dotarli do miejsca, w którym dalsza droga wydawała się niemożliwa. Stok góry opadał pod ostrym kątem do samej krawędzi klifu, tworząc śliskie trawiaste zbocze nie do przejścia. Maskull zatrzymał się i poskrobał po brodzie, zastanawiając się, jak pójść dalej.

— Tu jest trochę wspinaczki — powiedział Nightspore. — Obaj mamy w tym trochę doświadczenia i nie będzie tego zbyt wiele.

Wskazał wąski występ wijący się wzdłuż ściany urwiska, kilka jardów poniżej miejsca, w którym stali. Średnio było to od piętnastu do trzydziestu cali szerokości. Nie czekając na zgodę Maskulla, zsunął się błyskawicznie w dół i szybkim krokiem ruszył wzdłuż półki. Maskull, nie mając wyboru, podążył za nim. Półka ciągnęła się nie dalej niż ćwierć mili, ale przejście nią było nieco denerwujące; urwisko opadało całkiem pionowo czterysta stóp do morza. W wielu miejscach musieli posuwać się bokiem, nie mogąc postawić jednej stopy przed drugą. Z dołu, jak niski, groźny łoskot, docierał do nich huk przyboju.

Za zakrętem występ poszerzył się i nagle skończył, przechodząc w sporą skalną platformę. Dalsza część klifu oddzielona była wąskim morskim przesmykiem.

— Skoro nie można iść dalej — powiedział Maskull — to przypuszczam, że jest to już ten twój Przesmyk Sorgie?

— Tak — potwierdził jego przyjaciel, rzucając się na kolana, a potem całkiem się kładąc twarzą w dół. Głowę i ramiona wysunął poza krawędź i zaczął patrzeć prosto w przepaść, na wodę.

— Nightspore, jest tam w dole coś interesującego?

Nie usłyszawszy odpowiedzi, Maskull poszedł za przykładem przyjaciela i chwilę później on też wpatrywał się w dół. Nie było nic do oglądania; mrok pogłębił się, a morze było ledwo widoczne. Niemniej, gapiąc się tak bezowocnie, usłyszał coś, co brzmiało tak, jakby na wąskim pasku lądu poniżej bito w bębny. Dźwięki były bardzo słabe, ale całkiem wyraźne. Rytm był na cztery czwarte z lekkim akcentem na trzecie uderzenie. Leżąc, wciąż to słyszał. Bębnienie w żaden sposób nie zatracało się w daleko głośniejszym hałasie przyboju, ale wydawało się w jakiś sposób przynależeć do innego świata.

— Przyszliśmy tu wyłącznie po to, żeby tego posłuchać? — zapytał Maskull, gdy już wstali.

Nightspore rzucił na niego jedno z tych swoich dziwnych spojrzeń.

— Miejscowi nazywają to „Bębnami Sorgie”. Tej nazwy już więcej nie usłyszysz, ale pewnie usłyszysz znów ten dźwięk.

— A jak usłyszę, to co? — zapytał zdumiony Maskull.

— W tym jest swoista wiadomość. Tylko zawsze się staraj usłyszeć jak najwyraźniej. No, robi się ciemno, musimy wracać.

Maskull wyciągnął odruchowo zegarek i sprawdził, która godzina. Minęła szósta. Nie myślał jednak o późnej porze, tylko o tym, co powiedział Nightspore.

Zanim wrócili do wieży, zapadła noc. Czarne niebo zalała powódź gwiazd. Arktur wzniósł się trochę ponad powierzchnię morza, dokładnie na wprost nich, na wschodzie. Gdy mijali podstawę wieży, Maskull z nagłym zdziwieniem zobaczył, że brama jest otwarta. Chwycił Nightspore'a gwałtownie za ramię.

— Zobacz. Krag wrócił.

— Musimy iść szybko do domu.

— A dlaczego nie do wieży? On jest prawdopodobnie tam, bo brama jest otwarta. Chcę tam zajrzeć.

Nightspore chrząknął, ale nie sprzeciwił się.

Wewnątrz wieży było całkowicie ciemno. Maskull zapalił zapałkę. Migoczący płomień ukazał dolny stopień kamiennych kręconych schodów.

— Idziesz na górę? — zapytał.

— Nie, poczekam tutaj.

Nie zwlekając, Maskull zaczął wchodzić. Ledwo jednak pokonał pół tuzina stopni, a już był zmuszony zatrzymać się dla złapania oddechu. Czuł się tak, jakby niósł na górę nie jednego, ale trzech Maskullów. W miarę jak wchodził, uczucie miażdżącego ciężaru wcale się nie zmniejszało, lecz rosło coraz bardziej. Kolejne stopnie stawały się fizycznie nie do pokonania; płuca nie mogły wciągnąć wystarczającej ilości tlenu, a serce waliło jak silnik okrętowy. Pot spływał mu po twarzy. Na dwudziestym stopniu zakończył pierwsze okrążenie wieży i znalazł się na wprost pierwszego okna umieszczonego w wysokiej ambrazurze.

Zdając sobie sprawę z tego, że wyżej nie wejdzie, zapalił następną zapałkę i wspiął się na ambrazurę, licząc na to, że uda mu się tak czy owak coś z tej wieży zobaczyć. Płomyk zgasł i w oknie ujrzał gwiazdy. Ku swemu zdumieniu zorientował się nagle, że to wcale nie jest okno, ale soczewka. Niebo nie było rozległą przestrzenią z mnóstwem gwiazd, lecz niewyraźną ciemnością, ostrą jedynie w miejscu, gdzie w bliskiej koniunkcji widać było dwa bardzo jasne słońca rozmiaru małych księżyców, a w ich pobliżu nieco mniejszy obiekt planetarny jasny jak Wenus, ale z obserwowalnym dyskiem. Jedno z tych słońc świeciło oślepiającą bielą, a drugie dziwnym, budzącym grozę błękitem. Ich światło, chociaż prawie tak intensywne jak światło Słońca, nie oświetlało wnętrza wieży.

Maskull od razu zrozumiał, że widoczny układ ciał niebieskich jest znany w astronomii jako gwiazda Arktur. Widział go już wcześniej przez przyrząd Kraga, tylko wtedy skala była mniejsza, a kolory bliźniaczych słońc nie ukazały się w swej nagiej rzeczywistości. Te kolory wydały mu się wprost nieprawdopodobne, jak gdyby jego ziemskie oczy nie widziały ich poprawnie. Najdłużej i najbardziej pożądliwie spoglądał na Tormance, tajemniczy, straszny ląd, odległy o niezliczone miliony mil, na którym, jak mu obiecano, postawi stopę, nawet gdyby jego kości miały tam pozostać. Dziwne stworzenia, które miał ujrzeć i których miał dotknąć, już tam żyły – w chwili obecnej.

Szept, cichy jak westchnienie, dotarł do jego uszu z odległości nie dalszej niż jard.

— Maskull, czy ty nie rozumiesz, że jesteś tylko narzędziem, które zostanie użyte, a potem zniszczone? Nightspore teraz śpi, ale gdy się obudzi, ty będziesz musiał umrzeć. Odejdziesz, a on powróci.

Trzęsącymi się palcami zapalił pośpiesznie następną zapałkę. W zasięgu wzroku nie było nikogo; dookoła panował spokój jak w grobie.

Głos już się nie pojawił. Maskull odczekał jeszcze kilka minut, po czym zszedł do podstawy wieży. Gdy wyszedł na otwartą przestrzeń, uczucie ciężkości natychmiast ustąpiło, wciąż jednak czuł się zadyszany i roztrzęsiony jak człowiek, który podniósł zbyt duży ciężar.

Z ciemności wyłoniła się postać Nightspore'a.

— I co, był tam Krag?

— Jeśli nawet, to go nie widziałem. Ale słyszałem czyjś głos.

— Kraga?

— Nie, to nie był Krag. Ten głos ostrzegał mnie przed tobą.

— No tak, będziesz również słyszał głosy — powiedział Nightspore zagadkowo.


Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Download:Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)