home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

Rozdział 21


Muspel

Mgła zgęstniała tak, że oba słońca całkowicie zniknęły i wszystko stało się czarne jak w nocy. Nightspore nie widział już swojego towarzysza. Woda chlupotała cicho na krawędziach pływającej wysepki.

— Powiedziałeś, że noc minęła — rzekł Nightspore — ale tutaj wciąż jest noc. Jestem martwy czy żywy?

— Wciąż jesteś w świecie Crystalmana, ale już do niego nie należysz. Zbliżamy się do Muspelu.

Nightspore poczuł silne, bezgłośne drgania powietrza – rytmiczną pulsację na cztery czwarte.

— Są bębny — oznajmił.

— Rozumiesz je, a może zapomniałeś?

— W połowie, ale wszystko mi się miesza.

— To znak, że Crystalman dość głęboko wsadził w ciebie swoje pazury — powiedział Krag. — Dźwięk pochodzi z Muspelu, ale rytm jest wynikiem jego rozchodzenia się w powietrzu Crystalmana. Naturą Crystalmana jest rytm, jak lubi to sam określać lub tępe, martwe powtarzanie, jak ja to nazywam.

— Pamiętam — powiedział Nightspore, gryząc w ciemności paznokcie.

Drgania stały się słyszalne; brzmiały teraz jak daleki bęben. Niewielka, odległa plama dziwnego światła przed nimi rzucała słaby blask na pływającą wyspę i szkliste morze wokół niej.

— Wszyscy ludzie uciekają z tego widmowego świata, czy tylko ja… i kilku mnie podobnych? — zapytał Nightspore.

— Gdyby wszyscy uciekali, to ja bym się tak nie pocił, przyjacielu. To ciężka praca, męcząca i niosąca ryzyko totalnej śmierci czekającej nas po tamtej stronie.

Serce Nightspore'a zamarło.

— Więc to jeszcze nie koniec?

— To zależy od ciebie. Dotarłeś. Ale czy będziesz tego chciał?

Bębnienie stało się głośne i bolesne. Światło zmieniło się w drobny owal tajemniczej jasności na gigantycznej ścianie nocy. Krag wyszczerzył zęby, a jego rysy stwardniały.

— Nie wytrzymam ponownych narodzin — powiedział Nightspore. — Okropność śmierci to przy tym nic.

— Twój wybór.

— Nic nie mogę zrobić. Crystalman jest zbyt potężny. Ledwo uciekłem z… z moją własną duszą.

— Wciąż ogłupiają cię twoje ziemskie wyziewy i niczego nie widzisz tak jak należy — powiedział Krag.

Nightspore nie odezwał się, ale chyba próbować sobie coś przypomnieć. Woda wokół nich była taka spokojna, bezbarwna i przezroczysta, że mieli wrażenie, iż wcale nie unosi ich ciekła materia. Ciało Maskulla zniknęło.

Bębnienie brzmiało teraz jak szczęk żelaza. Owalna plama światła powiększyła się; płonęła teraz ogniście i dziko. Ciemność nad nimi, pod nimi i wokół nich zaczęła nabierać kształtu przypominającego ogromną, czarną ścianę bez granic.

— To przed nami, to rzeczywiście ściana?

— Zaraz zobaczysz. To co widzisz, to Muspel, a to światło, to brama przez którą musisz wejść.

Serce Nightspore'a biło dziko.

— Zachowam pamięć? — wymamrotał.

— Tak, będziesz pamiętał.

— Krag, chodź ze mną. Inaczej się pogubię.

— Ja nie mam tam nic do roboty. Poczekam na ciebie na zewnątrz.

— Wracasz walczyć? — zapytał Nightspore, gryząc końce palców.

— Tak.

— Nie odważę się.

Grzmiący łomot rytmicznych uderzeń bił w jego głowę jak prawdziwe ciosy. Światło świeciło tak żywo, że nie mógł już dłużej na nie patrzeć. Były nie tylko zaskakujące nieregularności w jego ciągłym świeceniu, ale posiadało też inną osobliwość – w jakiś sposób wydawało się emitować nie światło jako takie, ale uczucie wizualizujące się jako światło. Zbliżali się nieustannie do ściany ciemności – wprost do bramy. Szklista woda płynęła prosto w jej kierunku, sięgając niemal progu.

Nie mogli już dłużej rozmawiać. Hałas był ogłuszający.

W ciągu kilku minut znaleźli się przed bramą. Nightspore odwrócił się tyłem i ukrył oczy w dłoniach, ale nawet wtedy światło go oślepiało. Jego uczucia były tak burzliwe, że wydawały się rozdymać ciało. Przy każdym straszliwym uderzeniu drżał gwałtownie.

W wejściu nie było drzwi. Krag wyskoczył na skalną platformę i pociągnął za sobą Nightspore'a.

Za bramą światło zniknęło. Rytmiczny łomot ucichł całkowicie. Nightspore opuścił ręce. Było ciemno i cicho jak w otwartym grobowcu. Powietrze wypełniała groźna, rozogniona namiętność, mająca się do światła i dźwięku tak, jak samo światło do nieprzejrzystego zabarwienia.

Nightspore przycisnął rękę do serca.

— Nie wiem, czy dam radę to znieść — powiedział, spoglądając na Kraga. Daleko bardziej żywo i wyraźnie go wyczuwał, niż mógłby go zobaczyć.

— Wejdź już, Nightspore, nie trać czasu. Czas tutaj jest bardziej cenny niż na Ziemi. Nie możemy zmarnować ani minuty. Mamy wziąć udział w strasznych i tragicznych wydarzeniach, które nie będą na nas czekały. Wejdź natychmiast. Nie zatrzymuj się w żadnym wypadku.

— Gdzie mam wejść? — mruknął Nightspore. — Wszystko zapomniałem.

— Wejdź, wejdź! Jest tylko jedna droga. Nie zabłądzisz!

— Czemu każesz mi wchodzić, skoro mam znów wyjść?

— By uzdrowić twoje rany.

Mówiąc to, Krag zeskoczył z powrotem na pływającą wysepkę. Nightspore odruchowo ruszył za nim, ale natychmiast opanował się i pozostał na miejscu. Krag zniknął całkowicie; wszystko na zewnątrz było czarne jak noc.

W chwili, gdy tamten zniknął, serce Nightspore'a zabiło z emocji jak tysiąc trąb.

Na wprost niego, prawie u stóp, zaczynały się strome i wąskie, kręcone kamienne schody. Innej drogi nie było.

Postawił nogę na dolnym stopniu, wpatrując się jednocześnie w górę. Nic nie było widać, ale gdy posuwał się naprzód, każdy cal drogi stawał się namacalny dzięki wewnętrznemu wyczuciu. Schody były zimne, ponure i opustoszałe, niemniej jego egzaltowanej duszy wydawały się być drabiną do nieba.

Gdy pokonał już z tuzin stopni, zatrzymał się, by odetchnąć. Każdy stopień był coraz trudniejszy do wejścia; czuł się tak, jakby niósł na barkach ciężkiego mężczyznę. Poruszyło to jakąś znajomą strunę w jego umyśle. Ruszył dalej i dziesięć stopni wyżej dotarł do okna umieszczonego w wysokiej ambrazurze.

Wdrapał się na nią i wyjrzał na zewnątrz. Okno było z czegoś w rodzaju szkła, ale nie mógł nic dojrzeć. Niemniej docierające do niego z zewnętrznego świata zaburzenia atmosfery zaatakowały jego zmysły i zmroziły mu krew. W jednej chwili przypominało to cichy, sztuczny, wulgarny śmiech docierający z drugiego krańca świata, a w następnej było jak rytmiczne drgania powietrza – bezgłośne, nieustanne wibracje jakiegoś potężnego silnika. Oba te wrażenia były takie same i jednocześnie całkiem różne. Wydawały się być powiązane ze sobą jak dusza i ciało. Nightspore wczuwał się w nie przez dłuższy czas, po czym zeskoczył z ambrazury i ruszył dalej, co w międzyczasie stało się bardzo poważnym wyzwaniem.

Wchodzenie po schodach wymagało coraz większego wysiłku i co trzy, cztery stopnie musiał się zatrzymywać, by dać odpocząć mięśniom i odzyskać oddech. Gdy pokonał w ten sposób następne dwadzieścia stopni, dotarł do drugiego okna. Znów nic nie zobaczył. Zaburzenie powietrza przypominające śmiech również zniknęło. Natomiast drgania słychać było dwa razy wyraźniej niż poprzednio, a ich rytm stał się podwójny. Były to teraz dwie oddzielne wibracje – jedna w tempie marsza, a druga w tempie walca. Pierwszą odczuwał jako gorzką i obezwładniającą, natomiast druga brzmiała żywo, pozbawiała sił i budziła wstręt.

Przy tym oknie Nightspore spędził niewiele czasu, czując, że stoi u progu wielkiego odkrycia i że coś daleko bardziej ważnego czeka na niego wyżej. Szedł w górę. Droga stawała się coraz bardziej wyczerpująca, tak że musiał często przysiadać całkowicie przygnieciony swoim własnym martwym ciężarem. Mimo to dotarł do trzeciego okna.

Wspiął się na ambrazurę. Jego odczucia przekształciły się w wizję i ujrzał coś, co spowodowało, że zbladł. Na niebie, zajmując je niemal w całości, wisiała gigantyczna, podświetlona od wewnątrz sfera w całości złożona z dwóch rodzajów aktywnych bytów. Były tam miriady drobnych zielonych cząsteczek w różnych rozmiarach – od bardzo małych do prawie niedostrzegalnych. Właściwie nie były zielone, ale w taki sposób je jakoś postrzegał. Wszystkie podążały w tym samym kierunku – wracały do siebie, do Muspel, ale były zbyt słabe i zbyt małe, żeby zrobić jakiś postęp. Ich działanie wytwarzało wyczuwany wcześniej rytm marsza, który jednak nie był istotną cechą ich samych, lecz wynikiem napotykanych przeszkód. Te drobiny życia ze wszystkich stron otoczone były daleko większymi wirami białego światła, które wirując to tu to tam, unosiły ze sobą zielone cząstki, gdziekolwiek chciały. Ich ruchowi wirowemu towarzyszył rytm walca. Nightspore'owi wydało się, że zielone drobiny nie tylko tańczą wbrew swojej woli, ale w konsekwencji cierpią straszliwy wstyd i poniżenie. Większe z nich były mocniejsze od tych całkiem małych, niektóre nawet prawie swobodne, a jedna podążała w kierunku, w którym chciała.

Odwrócił się tyłem do okna i ukrył twarz w dłoniach, szukając w niewyraźnych odmętach pamięci wyjaśnienia tego, co widział. Nic jednoznacznego nie znalazł, a jedynie przerażenie i gniew zaczęły go ogarniać.

W drodze na górę do następnego okna wydało mu się, że niewidzialne palce ściskają go za serce, wykręcając je w te i wewte; niemniej nawet nie śnił o powrocie. Nastrój miał tak ponury, że ani razu nie pozwolił sobie na przerwę. Fizyczne cierpienie stało się tak silne, że gdy już wdrapał się na parapet, przez kilka minut w ogóle niczego nie widział, a świat zdawał się szybko wirować wokół niego.

Kiedy w końcu spojrzał, zobaczył tę samą sferę, ale teraz wszystko się zmieniło. Był to świat skał, minerałów, wody, roślin, zwierząt i ludzi. Widział cały świat naraz, a wszystko było tak powiększone, że mógł odróżnić najdrobniejsze szczegóły życia. We wnętrzu każdego osobnika, każdego zbiorowiska osobników, każdego atomu mógł wyraźnie wykryć obecność zielonych cząstek. Cząstki te, w zależności od rangi danej formy życia, były albo fragmentaryczne, albo odpowiednio duże. W kryształach, na przykład, zielone, uwięzione życie było tak niewielkie, że ledwo widoczne; u niektórych ludzi było niewiele większe, choć u innych mężczyzn i kobiet było go dwadzieścia albo i sto razy więcej. Niemniej, wielkie czy małe, odgrywało ogromnie ważną rolę u każdego osobnika. Wyglądało na to, że wiry białego światła, które występowały pojedynczo i były doskonale widoczne wewnątrz opakowujących je ciał, były zachwycone swoim istnieniem i chciały jedynie się nim nacieszyć, podczas gdy zielone cząstki pozostawały w stanie wiecznego niezadowolenia i mimo że ślepe i nie znające drogi do wolności, ciągle zmieniały swoją formę, jak gdyby przecierając nowe ścieżki drogą eksperymentu. Kiedykolwiek stare dziwadło przemieniało się w nowe dziwadło, było to za każdym razem bezpośrednie działanie zielonych drobin próbujących uciec do Muspelu i napotykających bezpośrednie przeszkody. Te powstałe w wyniku ciągłych podziałów iskierki żywych, impulsywnych dusz więzione były w koszmarnej papce miałkiej przyjemności. Doprowadzane były tam do zniewieścienia i zepsucia – a mówiąc wprost – zostawały wchłonięte przez wstrętną, cherlawą formę opakowującą.

Oglądając ten spektakl, Nightspore poczuł przyprawiający o mdłości wstyd w swojej duszy. Jego egzaltacja już dawno zniknęła. Gryzł paznokcie z niecierpliwości i rozumiał dlaczego Krag czeka na niego na dole.

Wspinał się powoli do piątego okna. Napór powietrza – silny jak sztormowy wicher, ale pozbawiony gwałtowności i porywów – nie pozwalał nawet na moment ulżyć jego wysiłkom. A przy tym nawet drobny powiew nie zakłócał spokoju.

Gdy wyjrzał przez okno, zaskoczył go nowy widok. Sfera wciąż tam była, ale między nią i światem Muspelu, w którym przebywał, widać było niewyraźny, lecz rozległy cień o nieokreślonym kształcie, wydzielający w jakiś sposób woń odrażającej słodyczy. Nightspore wiedział, że to jest Crystalman. Cień przez cały czas był zalewany przechodzącym poprzez niego potopem intensywnego światła z Muspelu. Nie, nie światła – namiętności. Wyłaniając się po drugiej stronie, którą stanowiła sfera, światło to zmieniało swój charakter. Rozszczepiało się jak w pryzmacie na dwie formy życia widziane poprzednio – zielone cząstki i wiry. To, co przed chwilą było płomienną duszą, teraz stawało się wstrętną masą płaszczących się, wijących indywiduów, z których każde było wirem woli goniącej za przyjemnością i jako jądro miało iskrę – odłamek żywego zielonego ognia. Nightspore przypomniał sobie promienie wsteczne ze Starkness i nagle olśniło go z prawdopodobieństwem bliskim prawdy, że zielone iskry są promieniami wstecznymi Muspelu, a wiry jego promieniami przednimi. Te pierwsze próbują desperacko powrócić do swojego miejsca pochodzenia, ale są obezwładniane brutalną siłą tych drugich, które chcą pozostać tam, gdzie są. Pojedyncze wiry rozpychały się, walczyły, a nawet pożerały się nawzajem. Powodowało to ból, ale niemniej jaki by ból nie czuły, to i tak zawsze poszukiwały przyjemności. Czasami zdarzał się moment, w którym zielone iskry miały wystarczająco siły, by wyruszyć w kierunku Muspelu. Wiry akceptowały wtedy ten ruch, nie tylko że bez sprzeciwu, ale z dumą i zadowoleniem, jakby to była ich własna zasługa – same jednak nigdy nie zaglądały za Cień, sądząc, że to on jest celem podróży. W chwili, w której prostolinijny ruch, jako przeciwny ich wirowej naturze, znużył je, powracały do zabijania, tańców i miłości.

Nightspore przeczuwał, że szóste okno będzie na pewno ostatnim. Nic nie mogło go powstrzymać przed dotarciem do niego, gdyż domyślał się, że ujawni się tam natura samego Crystalmana. Każdy krok w górę był jak walka na śmierć i życie. Schody przyszpilały go do ziemi; ciśnienie powietrza sprawiło, że z nosa i uszu trysnęła mu krew; w głowie dzwonił mu żelazny dzwon. Gdy pokonał już ten tuzin stopni, znalazł się nagle na szczycie; schody kończyły się niewielkim, pustym pomieszczeniem z zimnego kamienia, z jednym oknem. Po drugiej stronie zobaczył jeszcze jedne krótkie schody prowadzące przez klapę, najwyraźniej na dach budowli. Przed wejściem na nie Nightspore pospiesznie zbliżył się do okna i wyjrzał.

Nieokreślony cień Crystalmana przysunął się znacznie bliżej i wypełniał teraz całe niebo, tyle że nie był to już obszar ciemności, ale jasna plama. Nie miał kształtu ani koloru, a przecież w jakiś sposób sugerował delikatny odcień wczesnego poranka. Był na tyle przejrzysty, że sfera mogła być wyraźnie przez niego widoczna. W rzeczywistości jednak był gruby. Emanujący z niego słodki zapach był intensywny, wstrętny i odpychający; wydawał się wydzielać z jakiegoś półpłynnego, szyderczego śluzu, niewypowiedzianie wulgarnego i ignoranckiego.

Duchowy strumień z Muspelu mienił się złożonością i rozmaitością. Nie było w nim jednak żadnego indywidualizmu. Nie była to ani Jedność, ani Wielość, ale coś jeszcze innego daleko różnego. Docierał do Crystalmana i wdzierał się do jego ciała – o ile tę świetlistą mgłę można nazywać ciałem. Przechodził przez niego, sprawiając mu tym najwspanialszą rozkosz. Emanacja Muspelu była pożywieniem Crystalmana. Strumień wyłaniał się po stronie sfery – w dwoistej formie. Część z niego pojawiała się wewnętrznie niezmieniona, lecz podzielona na miliony odłamków. Były nimi zielone cząstki. Przechodząc przez Crystalmana uniknęły wchłonięcia z powodu swoich mikroskopijnych rozmiarów. Pozostałej części strumienia nie udawało się umknąć. Jego płomień zostawał wyizolowany, spoiwo wyssane, a reszta – po zapaskudzeniu i rozmiękczeniu obrzydliwą słodyczą gospodarza – rozbita na pojedyncze osobniki, wiry żywej woli.

Nightspore wzdrygnął się. Dotarło do niego w końcu, że cały świat jaźni został skazany na wieczną udrękę po to, by jedna Istota mogła odczuwać radość.

Wreszcie postawił stopę na schodach prowadzących na dach, mętnie zdając sobie sprawę, że to już ostatnie.

W połowie drogi zemdlał, ale gdy odzyskał przytomność, czuł się tak, jak gdyby nic się nie wydarzyło. Gdy tylko jego głowa znalazła się powyżej włazu, odetchnął świeżym powietrzem, czując się jak człowiek wynurzający z wody. Podciągnął się na górę i stanął wyczekująco na kamiennej płycie dachu. Rozejrzał się dookoła, rzucając swoje pierwsze spojrzenie na Muspel.

Wokół była nicość.

Stał na szczycie wieży mierzącej nie więcej niż piętnaście stóp w każdą stronę. Dookoła niego panowała ciemność. Z upadającym sercem siadł na kamiennym parapecie opanowany przez bardzo złe przeczucia.

Nagle, nic nie widząc i nic nie słysząc, poczuł wyraźnie, jak ciemność dookoła niego – ze wszystkich czterech stron – szczerzy zęby. Zrozumiał natychmiast, że jest całkowicie otoczony przez świat Crystalmana i że Muspel składa się jedynie z niego i kamiennej wieży, na której się znajduje.

W jego serce wdarł się płomień. Miliony milionów groteskowych, wulgarnych, śmiesznych, przesłodzonych indywidualności – dawnych Dusz – nawoływało w swoim upadku i udręce o ratunek z Muspelu. Na ten krzyk odpowiedzieć mógł tylko on… i Krag, czekający na dole… i Surtur. Ale gdzie jest Surtur?

Prawda napierała na niego z całą swoją zimną, brutalną rzeczywistością. Muspel nie był wszechpotężnym Wszechświatem tolerującym z czystej obojętności istnienie obok siebie innego świata – świata fałszywego, nie mającego prawa bytu. Muspel wałczył o życie ze wszystkim co najwstydliwsze i przerażające, z grzechem ukrywającym się pod maską odwiecznego piękna, z podłością pod maską Natury, z Diabłem udającym Boga…

Teraz rozumiał już wszystko. Te moralne zmagania to nie zabawa, nie Walhalla, gdzie wojownicy w ciągu dnia siekają się na kawałki, a w nocy ucztują, to ponura walka na śmierć i życie, w której to, co jest gorsze niż śmierć – mianowicie śmierć duchowa – czeka nieuchronnie zwyciężony Muspel. Czy mógłby się zawahać przed udziałem w tej straszliwej wojnie?

W tych chwilach udręki wszystkie myśli jego Jaźni – zepsucie, w jakim żył na Ziemi – wypaliły się z duszy Nightspore'a, być może nie po raz pierwszy.

Siedział tam dłuższy czas, po czym zaczął zbierać się do zejścia. Dziwny, żałosny krzyk przewiercił bez ostrzeżenia oblicze świata. Z początku strasznie tajemniczy, zakończył się nutą tak nikczemnego i podłego szyderstwa, że nie mógł wątpić nawet przez chwilę, skąd to pochodziło. To był głos Crystalmana.

Krag czekał na pływającej wyspie. Spojrzał surowo na Nightspore'a.

— Wszystko widziałeś? — zapytał.

— Walka jest beznadziejna — mruknął Nightspore.

— Czyż nie mówiłem ci, że jestem silniejszy?

— Możesz być silniejszy, ale on jest potężniejszy.

— Jestem silniejszy i potężniejszy. Imperium Crystalmana jest tylko cieniem na obliczu Muspelu. Niczego jednak nie można dokonać bez najkrwawszych ciosów. Co masz zamiar teraz zrobić?

— Krag, czy ty nie jesteś Surturem? — zapytał Nightspore, patrząc na niego dziwnie.

— Jestem.

— No tak — powiedział cicho Nightspore, bez zdziwienia. — A jak cię nazywają na Ziemi?

— Ból.

— To także powinienem był wiedzieć.

Milczał przez kilka minut, a potem spokojnie wszedł na tratwę. Krag odepchnął ją i odpłynęli w ciemność.


Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Download:Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)