home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

Rozdział 20


Barey

Dniało już, ale słońce jeszcze nie wzeszło, gdy Maskull przebudził się ze swego marnego snu. Usiadł i ziewnął apatycznie. Powietrze było chłodne i świeże. Daleko, w dole osuwiska śpiewał ptak; pieśń zawierała tylko dwie nuty, ale była tak żałosna i łamiąca serce, że ledwo mógł to znieść.

Wschodnie niebo było w kolorze delikatnej zieleni przekreślonej blisko horyzontu długim, cienkim pasmem czekoladowych chmur. Powietrze było niebieskawe, tajemnicze i mętne. Nie było widać ani Sarclasha, ani Adage.

Siodło przełęczy znajdowało się pięćset stóp powyżej niego – odległość tę pokonał w nocy. Osuwisko ciągnęło się w dół jak ogromne schody ku górnym stokom Barey leżącym jakieś tysiąc pięćset stóp poniżej. Powierzchnia przełęczy była nierówna, a nachylenie bardzo strome, choć nie urwiste. Szeroko było na jakąś milę. Po obu stronach, wschodniej i zachodniej, ciemne ściany grzbietu opadały całkiem pionowo. W miejscu, gdzie było zejście z przełęczy, miały dwa tysiące stóp od szczytu do dna, ale tam, gdzie grzbiet się wznosił – z jednej strony ku Adage, a z drugiej ku Sarclashowi – osiągały wprost niewiarygodną wysokość. Pomimo wielkiej szerokości i masywności przełęczy, Maskull czuł się, jak gdyby został zawieszony w powietrzu.

Widoczna nieopodal brązowa plama wzruszonej, żyznej gleby znaczyła grób Sullenbode. Pochował ją przy świetle księżyca z użyciem długiego, płaskiego kamienia jako szpadla. Trochę niżej wił się w półmroku biały pióropusz pary z gorącego źródła. Z miejsca, gdzie siedział, nie mógł zobaczyć sadzawki, do której woda ostatecznie spływała, ale była to ta sama sadzawka, w której ostatniej nocy obmył najpierw ciało martwej dziewczyny, a potem swoje.

Wstał, ziewnął ponownie, przeciągnął się i rozejrzał tępo. Przez dłuższy czas wpatrywał się w grób. Półmrok niedostrzegalnymi krokami przerodził się w jasny dzień; słońce miało zaraz wzejść. Niebo było niemal bezchmurne. Znajdujący się za nim cały cudowny łańcuch potężnego grzbietu zaczął się wyłaniać z porannych mgieł. Była tam część Sarclasha i lodowo-zielony grzebień samego gigantycznego Adage, który można było objąć wzrokiem jedynie odchyliwszy głowę mocno do tyłu.

Przyglądał się temu ogarnięty apatią jak stracona dusza. Wszystkie jego pragnienia odeszły na zawsze; nie chciał nigdzie chodzić ani niczego robić. Uznał, że może pójść do Barey.

Poszedł zmyć sen z oczu w ciepłym źródle. Na brzegu, obserwując bąble, siedział Krag.

Maskull pomyślał, że śni. Mężczyzna był ubrany w skórzaną koszulę i spodenki. Jego twarz była surowa, żółta i brzydka. Nie wstając, spojrzał na Maskulla bez uśmiechu.

— Krag, skąd ty się, u diabła, tutaj wziąłeś?

— Grunt, że tu jestem.

— Gdzie jest Nightspore?

— Niedaleko.

— Wydaje mi się, że minęło sto lat od kiedy się widzieliśmy. Czemu zostawiliście mnie obaj w taki paskudny sposób?

— Byłeś wystarczająco silny, żeby sam sobie dać radę.

— No i dałem, ale skąd mogliście wiedzieć… A zresztą, tak czy owak, trafiliście w sam raz. Podobno mam dzisiaj umrzeć.

— Umrzesz dziś rano — powiedział Krag, krzywiąc się.

— Trudno, jak trzeba, to umrę. A skąd ty to wiesz?

— Bo już dojrzałeś do tego. Zakończyłeś wszystkie próby. Po co masz żyć dalej?

— Po nic — powiedział Maskull, krótko się zaśmiawszy. — Jestem w pełni przygotowany. Zawiodłem we wszystkich. Dziwię się tylko, skąd ty się dowiedziałeś… No dobrze, jesteś tu, by przyłączyć się do mnie. To gdzie idziemy?

— Najpierw do Barey.

— A co z Nightsporem?

Krag niezgrabnie poderwał się na nogi.

— Nie będziemy na niego czekać. Zjawi się trochę później.

— Gdzie?

— Tam, gdzie się udajemy. Chodź! Słońce wschodzi.

Gdy ruszali ramię w ramię w dół przełęczy, na nieboskłon wytoczył się ogniście ogromny, biały Branchspell. Cała delikatność świtu zniknęła i rozpoczął się kolejny pospolity dzień. Przeszli obok jakichś drzew i zarośli, których liście były pozwijane, jakby spały.

— Jak to się dzieje, że blask słońca ich nie rozwija? — zapytał Maskull, wskazując na nie palcem.

— Branchspell to dla nich druga noc. Ich dzień to Alppain.

— A kiedy wzejdzie tamto słońce?

— Za jakiś czas.

— Zdążę je zobaczyć, zanim umrę?

— A chcesz?

— Kiedyś chciałem, ale teraz jest mi to obojętne.

— No i tak trzymaj, a będzie dobrze. Powiedzmy sobie raz, nie ma nic wartego do oglądania na Tormance.

— Po co więc tu przybyliśmy? — zapytał Maskull kilka minut później.

— Podążaliśmy za Surturem.

— No właśnie. A gdzie on jest?

— Być może bliżej niż myślisz.

— Wiesz, Krag, oni tutaj uważają go za boga? Jest tu również taki nadprzyrodzony ogień, który, wydaje mi się, jest z nim jakoś powiązany… Czemu ty ze wszystkiego robisz tajemnicę? Kim lub czym jest Surtur?

— Nie zawracaj sobie tym głowy. I tak się nigdy nie dowiesz.

— A ty wiesz?

— Wiem — warknął Krag.

— Kragiem nazywają tutaj diabła — ciągnął Maskull, wpatrując się w jego twarz.

— Dopóki się będzie czcić przyjemność, Krag zawsze będzie diabłem.

— Rozmawiamy twarzą w twarz, dwaj mężczyźni… Chcesz, żebym wierzył w takie rzeczy?

— Uwierz swoim zmysłom. Prawdziwym diabłem jest Crystalman.

Wciąż schodzili w dół osuwiska. Promienie słoneczne stały się nieznośnie gorące. Daleko w dole przed nimi Maskull zobaczył ląd pomieszany z wodą. Wyglądało na to, że zbliżają się do krainy jezior.

— Krag, co ty i Nightspore robiliście przez ostatnie cztery dni. Co się stało ze statkiem?

— Masz mentalność człowieka, który widząc całkiem nowy pałac, pyta, co się stało z rusztowaniem.

— A jaki pałac, w takim razie, zbudowałeś?

— Nie próżnowaliśmy — powiedział Krag. — Podczas gdy ty mordowałeś i kochałeś się, my wykonywaliśmy własne zadania.

— A w jaki sposób zapoznałeś się z moimi czynami?

— Och, ty jesteś otwartą księgą. Teraz zostałeś śmiertelnie zraniony w serce na rachunek kobiety, którą znałeś sześć godzin.

Maskull zbladł.

— Nie szydź, Krag! Gdybyś żył z kobietą przez sześćset lat i widział jak umiera, i tak nigdy by to nie ruszyło twego skórzanego serca. Nie masz nawet uczuć owada.

— Popatrz, dziecko broni swoich zabawek! — powiedział Krag, szczerząc lekko zęby.

Maskull zatrzymał się.

— Co ty chcesz ode mnie, po co mnie tutaj przywiozłeś?

— Zatrzymywanie się nic ci nie da, nawet jako teatralny efekt — powiedział Krag, pociągając go za sobą. — Bez względu na to ile razy będziemy się zatrzymywać, odległość i tak musi być pokonana.

Jego dotknięcie wywołało u Maskulla okropny ból przeszywający serce.

— Krag, nie mogę już dalej uważać cię za człowieka. Jesteś czymś więcej niż człowiekiem, ale dobrym czy złym – tego nie wiem.

Krag zrobił się żółty, wyglądał strasznie, ale nic nie odrzekł na uwagę Maskulla.

— Próbowałeś więc w przerwach między zabijaniem i obłapywaniem znaleźć Surtura na własną rękę? — zapytał po dłuższej chwili.

— Co to były za bębny? — odpowiedział Maskull pytaniem na pytanie.

— Niepotrzebnie oczekiwałeś czegoś poważnego. Wiemy, że trzymałeś ucho przy dziurce od klucza. Mogłeś, przyjacielu, przyłączyć się do zespołu, ta muzyka nie była grana dla ciebie.

Maskull uśmiechnął się z goryczą.

— Tak czy owak więcej nie będę nasłuchiwał przez dziurkę od klucza. Skończyłem z życiem. Od tej chwili do nikogo i do niczego nie będę należał.

— Wspaniale powiedziane, wspaniale! Zobaczymy. Może Crystalman zasadzi się jeszcze raz na ciebie. Wciąż jest jeszcze czas na jedną próbę.

— Teraz cię nie rozumiem.

— Jesteś przekonany, że całkowicie wyzbyłeś się złudzeń, prawda? No cóż, to może okazać się ostatnim i najsilniejszym złudzeniem ze wszystkich.

Zapadło milczenie. Godzinę później dotarli do stóp osuwiska. Branchspell nieustannie wspinał się na bezchmurne niebo. Zbliżał się właśnie do Sarclasha i pozostawało otwartą kwestią czy oczyści jego wierzchołek. Żar był obezwładniający. Długi, masywny grzbiet w kształcie spodka ze swoimi straszliwymi urwiskami jaśniał za nimi jaskrawymi porannymi kolorami. Adage, piętrzący się wciąż na wiele tysięcy stóp wyżej, strzegł jego krańca jak samotny kolos. Przed nimi, poczynając od miejsca, w którym stali, rozciągała się chłodna i urocza, dzika kraina niewielkich jezior i lasów. Woda w jeziorach była ciemno zielona, a lasy uśpione w oczekiwaniu na Alppaina.

— Jesteśmy w Barey? — zapytał Maskull.

— Tak, a tam jest jeden z tubylców.

Gdy to mówił, w jego oku pojawił się brzydki błysk, czego Maskull nie dostrzegł.

W cieniu, opierając się o jedno z pierwszych drzew, stał mężczyzna, wyraźnie czekając, aż się zbliżą. Był niski, ciemny i gładko ogolony, wciąż we wczesnej męskości. Ubrany był w ciemnoniebieską, luźno opadającą togę i miękki kapelusz z szerokim rondem. Jego twarz, nie zniekształcona żadnymi specjalnymi narządami, była blada, poważna i surowa, chociaż w jakiś sposób znacząco miła.

Zanim padły jakiekolwiek słowa, pochwycił gorąco dłoń Maskulla, ale nawet robiąc to, zerkał na Kraga, podejrzanie marszcząc brwi. Ten ostatni skrzywił się szyderczo w odpowiedzi.

Głos tego mężczyzny, gdy już otworzył usta, by coś powiedzieć, okazał się być wibrującym barytonem i jednocześnie dziwnie kobiecym w swojej modulacji i zróżnicowanym brzmieniu.

— Czekam tu na was od świtu — powiedział. — Witaj w Barey, Maskull, człowieku poddawany przesadnym próbom! Miejmy nadzieję, że zapomnisz tu o swoich smutkach.

Maskull przyglądał mu się nie bez sympatii.

— Co cię skłoniło do czekania na nas i skąd wiesz, jak się nazywam? — zapytał.

Obcy uśmiechnął się, co spowodowało, że jego twarz stała się bardzo przystojna.

— Ja jestem Gangnet. Wiem o większości spraw — odpowiedział.

— Gangnet, a mnie nie powitasz? — zapytał Krag, wciskając swoją zakazaną fizjonomię prawie w twarz tamtemu.

— Znam cię, Krag. Niewiele jest miejsc, gdzie cię witają.

— Ja też cię znam, Gangnet, ty chłopobabo… No cóż, jesteśmy tu razem i nic na to nie poradzisz. Schodzimy do Oceanu.

Uśmiech spełzł z twarzy Gangneta.

— Nie mogę cię stąd wyrzucić, Krag, ale mogę sprawić, że będziesz tym trzecim, niemile widzianym.

Krag odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął gromkim, chrapliwym śmiechem.

— Ten układ mi w zupełności odpowiada. Dopóki ja mam ciało, ty możesz zatrzymać sobie cień i życzę szczęścia.

— No, to skoro wszystko zostało tak satysfakcjonująco załatwione — stwierdził Maskull z wymuszonym uśmiechem — to pozwólcie mi powiedzieć, że nie pragnę obecnie żadnego towarzystwa. Ty, Krag, zbyt wiele rzeczy uważasz za ustalone. Już raz odegrałeś fałszywego przyjaciela. Zakładam, że jestem wolnym człowiekiem?

— Żeby być wolnym, trzeba mieć własny wszechświat — powiedział Krag, spoglądając ironicznie. — Co ty na to, Gangnet? Czy to jest wolny świat?

— Wolność od bólu i brzydoty powinna być przywilejem każdego człowieka — odpowiedział spokojnie Gangnet. — Maskull ma do tego całkowite prawo i jeśli ty się zdecydujesz odejść, ja zrobię to samo.

— Maskull może zmieniać twarz tak często, jak ma na to ochotę, Ale nie pozbędzie się mnie tak łatwo. Tym sobie nie zawracaj głowy, Maskull.

— To jest bez znaczenia — mruknął Maskull. — Kto tylko chce, może się przyłączyć do tej procesji. Za kilka godzin i tak będę ostatecznie wolny, jeśli jest prawdą to, co fama niesie.

— Będę prowadził — powiedział Gangnet. — Ty, Maskull, nie znasz oczywiście tej okolicy. Kilka mil dalej, gdy wyjdziemy na płaski teren, będziemy mogli podróżować wodą, ale teraz, obawiam się, musimy iść pieszo.

— Tak, tak, obawiasz się! Ty się obawiasz! — wtrącił Krag chrapliwym, piskliwym głosem.— Ty wieczny obiboku!

Maskull spoglądał w zdumieniu to na jednego, to na drugiego. Wyglądało na to, że między tą dwójką panowała trwała wrogość wskazująca na dawną bliską znajomość.

Szli przez las, trzymając się jego skraju, tak że po jakiejś mili zobaczyli długie, wąskie jezioro. Drzewa były niskie i cienkie; ich liście w kolorze dolm były wszystkie zwinięte. Pod nimi nie było podszycia – szli po gołej, brązowej ziemi. Z daleka dochodził dźwięk wodospadu. Byli w cieniu, ale powietrze było przyjemnie ciepłe. Nie było drażniących owadów. Błyszczące jezioro na zewnątrz wyglądało chłodno i poetycznie.

Gangnet czule uścisnął rękę Maskulla.

— Jeśli sprowadzenie cię z twojego świata przypadło by mnie, to sprowadziłbym cię tutaj, a nie na tę szkarłatną pustynię. Uniknąłbyś wtedy tych ciemnych plam, a Tormance okazałaby się dla ciebie piękna.

— I co wtedy, Gangnet? Ciemne plamy i tak by pozostały.

— Mógłbyś je zobaczyć później. To duża różnica, czy ogląda się ciemność przez światło czy jasność przez cień.

— Gołe oko jest najlepsze. Tormance jest brzydkim światem, a ja mocno preferuję poznanie jej taką jaką rzeczywiście jest.

— To diabeł czyni ją brzydką, a nie Crystalman. Wszystko, co widzisz dookoła, to są idee Crystalmana. On jest bezwzględnym Pięknem i Przyjemnością. Nawet Krag nie jest na tyle bezczelny, żeby temu zaprzeczyć.

— Bardzo tu miło — przyznał Krag, rozglądając się złośliwie. — Brakuje tylko poduszek i pół tuzina hurys do kompletu.

Maskull uwolnił się z uścisku Gangneta.

— Zeszłej nocy, gdy przedzierałem się przez błota przy widmowym świetle księżyca, myślałem sobie, że świat jest piękny.

— Biedna Sullenbode! — powiedział Gangnet, wzdychając.

— Co? Znałeś ją?

— Znam ją poprzez ciebie. Okazując żal po szlachetnej kobiecie, okazujesz swoją szlachetność. Sądzę, że wszystkie kobiety są szlachetne.

— Mogą być miliony szlachetnych kobiet, ale była tylko jedna Sullenbode.

— Jeśli mogła zaistnieć Sullenbode — powiedział Gangnet — to świat nie może być złym miejscem.

— Zmieńmy temat… Świat jest twardy i okrutny, a ja jestem wdzięczny, że go opuszczam.

— Ale z jednym przecież się zgodzicie — powiedział Krag, uśmiechając się diabolicznie. — Przyjemność jest dobra, a koniec przyjemności zły.

Gangnet spojrzał na niego zimno.

— Znamy twoje osobliwe teorie, Krag. Jesteś z nich bardzo zadowolony, ale one nie działają. Świat nie mógłby przetrwać bez przyjemności.

— Oto, myśl Gangneta! — wykrzyknął szyderczo Krag.

Doszli do skraju lasu i znaleźli się na niewysokiej skarpie. U podnóża skarpy, jakieś pięćdziesiąt stóp poniżej, zaczynał się nowy ciąg jezior i lasów. Barey okazało się być jednym wielkim zboczem górskim, stworzonym przez naturę w formie tarasów. Jezioro wzdłuż którego szli nie kończyło się, ale spływało w dół w postaci pół tuzina malowniczych, wąskich wodospadów, białych od wyrzucanego pyłu wodnego. Skarpa nie była pionowa i mężczyźni łatwo sobie z nią poradzili.

U podnóża skarpy zaczął się następny las. Był gęstszy od poprzedniego. Dookoła nich nie było niczego poza drzewami. Przez gęstwinę przedzierał się krystaliczny strumyk; poszli dalej jego brzegiem.

— Przyszło mi do głowy — powiedział Maskull, zwracając się do Gangneta — że Alppain się przyczyni do mojej śmierci. Może tak być?

— Te drzewa nie boją się Alppaina, to dlaczego ty masz się bać? Alppain jest cudownym, życiodajnym słońcem.

— Pytam dlatego, bo kiedy oglądałem jego poświatę, wyzwalała ona u mnie tak gwałtowne doznania, że niewiele brakowało, by mogło to się dla mnie okazać zbyt wiele.

— To dlatego, że siły były wówczas zrównoważone. Gdy będziesz oglądał jedynie Alppaina, on zapanuje nad wszystkim i twoje pragnienia nie będą się ze sobą ścierały.

— A ja, Maskull, mogę ci powiedzieć z góry — wtrącił Krag szczerząc zęby — że to jest karta atutowa Crystalmana.

— Co masz na myśli?

— Sam zobaczysz. Wyrzekniesz się świata tak skwapliwie, że będziesz chciał żyć jedynie, by się cieszyć swoimi doznaniami.

Gangnet uśmiechnął się.

— No widzisz, Kraga trudno zadowolić — powiedział. — Nie wolno ci ani się cieszyć, ani wyrzekać. I co zrobisz?

Maskull odwrócił się do Kraga.

— To bardzo dziwne, ale ja wciąż tego nie rozumiem. Chcesz, żebym popełnił samobójstwo?

Krag robił się coraz bardziej ziemisty na twarzy i z każdą chwilą coraz wstrętniejszy.

— A dlaczego? — wykrzyknął, śmiejąc się i pokazując poplamione zęby. — Bo przestali cię głaskać?

— Nie wiem kim jesteś ani czego chcesz — powiedział Maskull — ale wydajesz się być bardzo pewny siebie.

— Jasne, a ty wolałbyś, żebym się rumienił i jąkał jak kretyn? Mógłby to być wspaniały sposób na pozbycie się kłamców.

Gangnet zobaczył coś u stóp jednego z drzew. Zatrzymał się i podniósł dwa czy trzy przedmioty przypominające jajka.

— Coś do jedzenia? — zapytał Maskull, przyjmując dar.

— Tak. Zjedz je. Musisz być głodny. Ja nie chcę, a Kraga byśmy obrazili, oferując mu przyjemność – zwłaszcza taką małą przyjemność.

Maskull wydłubał dziurę na końcu dwóch spośród jaj i wypił ich płynną zawartość. W smaku czuć było alkohol. Krag wyrwał ostatnie jajo z jego rąk i rzucił, rozbijając o pień drzewa. Jajo pękło, rozpryskując śluzowaty płyn.

— Nie czekam, aż mnie poproszą, Gangnet… Powiedz, czy jest wstrętniejszy widok niż zmarnowana przyjemność?

Gangnet nic nie odpowiedział, tylko pociągnął Maskulla za rękę.

Po ponad dwóch godzinach wędrówki przez lasy i urwiska krajobraz zmienił się. Dalej było stromo opadające górskie zbocze ciągnące się przynajmniej kilka mil. Równomiernie opadający teren musiał się obniżyć w tym czasie o prawie cztery tysiące stóp. Maskull nie widział nigdzie wcześniej niczego podobnego do tej ogromnej pochyłości. Na stoku wzgórza rósł gigantyczny las. Różnił się jednak od lasów widzianych dotychczas. Liście były zwinięte do snu, ale konary były tak gęste i liczne, że gdyby nie ich przezroczystość, promienie słoneczne byłyby całkowicie przesłonięte. A tak, cały las był zalany światłem, a to światło, zabarwione kolorem gałęzi, było miękkie i cudownie różowe. Iluminacja była taka radosna, kobieca – jak jutrzenka – że nastrój Maskulla natychmiast się poprawił, choć wcale tego nie pragnął.

Zatrzymał się, westchnął i zadumał.

— Cóż to za miejsce dla tęsknych oczu, dla szyi z kości słoniowej — drażnił się z nim Krag. — Och, czemu tu nie ma Sullenbode?

Maskull chwycił go brutalnie i rzucił nim o pień najbliższego drzewa. Krag uwolnił się i wybuchnął gromkim śmiechem ani trochę nie zmieszany.

— A co, mówiłem nieprawdę?

Maskull spojrzał na niego ponuro.

— Wydaje się, że uważasz siebie za konieczne zło. Nie czuję się zobowiązany, by ci dalej towarzyszyć. Będzie lepiej, jak się rozdzielimy.

— A ty co na to powiesz? — Krag z udawaną powagą zwrócił się do Gangneta. — Rozdzielimy się na prośbę Maskulla? A może na moją?

— Opanuj się, Maskull — powiedział Gangnet, odwracając się tyłem do Kraga. — Znam go lepiej niż ty. Teraz, gdy przypiął się do ciebie, jest tylko jeden sposób, by się odczepił, ignorować go. Nie zwracaj na niego uwagi, nie odzywaj się do niego, nie odpowiadaj na jego pytania. Jeśli nie uznasz jego istnienia, to jakby go tutaj nie było.

— Zaczynam być już zmęczony tym wszystkim — powiedział Maskull. — Czuję się tak, jakbym miał, zanim skończę, dodać jeszcze jedno morderstwo do poprzednich.

— A ja czuję morderstwo w powietrzu — wykrzyknął Krag, udając, że węszy. — Tylko czyje?

— Maskull, zrób, jak mówię. Rozmowa z nim to dolewanie oliwy do ognia.

— Więcej się już do nikogo nie odezwę… Kiedy wyjdziemy z tego przeklętego lasu?

— Jeszcze kawałek. Ale gdy już wyjdziemy, to dalej popłyniemy; będziesz mógł wtedy odpocząć i pomyśleć.

— Podumać komfortowo nad swoim cierpieniem — dodał Krag.

Żaden z trójki nie odzywał się więcej, dopóki nie znaleźli się w otwartym terenie. Zbocze stało się tak strome, że byli zmuszeni biec zamiast iść, co przeszkadzało w jakiejkolwiek konwersacji – nawet gdyby mieli na to ochotę. Pól godziny później byli już na dole. Jak okiem sięgnąć rozciągał się przed nimi płaski, otwarty teren.

Trzy czwarte tego kraju pokryte było gładką wodą. To było następstwo dużych jezior z płaskim brzegiem, pooddzielanych od siebie wąskimi paskami porośniętego lasem lądu. Leżące na wprost nich jezioro sięgało niewielkim zakolem do lasu. Było szerokie na około jedną trzecią mili. Woda przy brzegu była w tej części płytka i gęsta od wodorostów w kolorze dolm, ale na środku, jakieś kilka jardów dalej, można było dostrzec prąd płynący w kierunku ich wędrówki. Z uwagi na ten prąd trudno było określić, czy to jest jezioro czy rzeka. Na płyciznach osadziło się kilka małych pływających wysp.

— Stąd popłyniemy? — zainteresował się Maskull.

— Tak, stąd — odpowiedział Gangnet.

— Jak?

— Użyjemy jednej z tych wysepek. Trzeba ją tylko wypchnąć w nurt.

Maskull zmarszczył brwi.

— Gdzie to nas zaniesie?

— Wsiadaj, wsiadaj! — powiedział Krag, śmiejąc się prostacko. — Dzień ucieka, a ty masz umrzeć do południa. Wybieramy się na Ocean.

— Skoro jesteś taki wszechwiedzący, Krag, to powiedz, jak mam umrzeć?

— Gangnet cię zamorduje.

— Ty kłamco — powiedział Gangnet. — Nie życzę Maskullowi niczego oprócz dobra.

— W każdym razie to on będzie przyczyną twojej śmierci. Ale co to za różnica? Najważniejsze jest, że opuszczasz ten nieudany świat… No cóż, Gangnet, widzę, że jesteś opieszały jak zawsze. Chyba muszę sam to zrobić.

Skoczył do jeziora i chlapiąc, pobiegł po płytkiej wodzie. Gdy dotarł do najbliższej z wysepek, woda sięgała mu do ud. Wyspa była w kształcie rombu i miała piętnaście stóp od końca do końca. Zbudowana była z jakiegoś lekkiego, brązowego torfu. Na powierzchni nie było żywych form roślinnych. Krag okrążył ją i zaczął popychać ku prądowi, najwyraźniej nie mając zamiaru wysilać się nadmiernie. Gdy był już w zasięgu prądu, pozostali dwaj, brodząc, dołączyli do niego, po czym wszyscy trzej wdrapali się na wysepkę.

Podróż rozpoczęła się. Prąd płynął nie szybciej niż dwie mile na godzinę. Słońce świeciło bezlitośnie nad ich głowami i nie było żadnego cienia ani nawet jego obietnicy. Maskull usiadł na skraju i regularnie polewał głowę wodą. Gangnet przykucnął obok niego. Krag chodził w te i wewte, drobiąc jak zwierzę w klatce. Jezioro stopniowo poszerzało się, a wraz z nim poszerzył się też nurt, sprawiając wrażenie, że płyną środkiem jakiegoś rozległego estuarium.

Krag schylił się nagle i zerwał kapelusz z głowy Gangneta, zmiął go w swojej włochatej dłoni i rzucił daleko w nurt.

— Czemu zasłaniasz się jak kobieta? — zapytał, rechocząc. — Pokaż Maskullowi swoją twarz. Może już ją gdzieś widział.

Gangnet kogoś Maskullowi przypominał, ale kogo – nie mógł sobie przypomnieć. Ciemne włosy opadały mu faliście na szyję, czoło było szerokie, wyniosłe i szlachetne, a wokół całej postaci rozpościerała się aura jakiejś powagi i słodyczy dziwnie pociągającej dla zmysłów.

— Niech Maskull sam osądzi, czy mam się czego wstydzić — powiedział Gangnet z dumą i opanowaniem.

— W tej głowie mogą być tylko wspaniałe myśli — mruknął Maskull, przyglądając mu się dokładniej.

— Świetna ocena. Gangnet, królem poetów. A co się dzieje, gdy poeci próbują realizować praktyczne przedsięwzięcia?

— Jakie przedsięwzięcia? — zapytał zdumiony Maskull.

— Co tam masz teraz na tapecie, Gangnet? Powiedz Maskullowi.

— Praktycznie są dwie formy aktywności — odpowiedział spokojnie Gangnet. — Można tworzyć albo niszczyć.

— Nie! Jest jeszcze trzecia. Można kraść. Nawet nie wiedząc, że się kradnie. Można wziąć portfel i zostawić pieniądze.

Maskull uniósł brwi.

— Gdzie wy dwaj spotkaliście się wcześniej?

— Maskull, dzisiaj to ja składam wizytę Gangnetowi, ale kiedyś, bardzo dawno temu, Gangnet złożył wizytę mnie.

— Gdzie?

— W moim domu, gdziekolwiek by to nie było. Gangnet to zwykły złodziej.

— Mówisz zagadkami, nie rozumiem cię. Nie znam żadnego z was, ale jeśli Gangnet jest poetą, to ty jesteś bufonem. Musisz tyle gadać? Chcę spokoju.

Krag roześmiał się, ale już nic więcej nie powiedział. Wyciągnął się jak długi twarzą do słońca i po kilku minutach zasnął mocno, chrapiąc przeraźliwie. Maskull przyglądał się jego żółtawej, odpychającej twarzy z dużą niechęcią.

Minęły dwie godziny. Brzegi po obu stronach oddaliły się na ponad milę. Przed nimi w ogóle nie było lądu. Za nimi, przez nagromadzone mgły prześwitywały góry Lichstormu. Z przodu, tuż powyżej horyzontu niebo zaczęło przybierać dziwny kolor. Był to intensywny jalo-niebieski. Północne przestworza zabarwiły się w całości ulfirem.

— Gangnet, Alppain wschodzi – powiedział Maskull, czując w głowie zamęt.

— Zaczyna ci to sprawiać kłopot? — Gangnet uśmiechnął się ze zrozumieniem.

— To jest takie uroczyste… tragiczne… niemal… Jednakże przypomina mi Ziemię. Życie już nie było ważne… a to jest ważne.

— Dzień dla tego drugiego dnia jest nocą. Za pół godziny będziesz jak człowiek, który wyszedł z lasu na otwartą przestrzeń. Potem zadasz sobie pytanie, jak mogłeś być taki ślepy.

Obaj mężczyźni zaczęli obserwować błękitny wschód. Całe północne niebo w pół drogi do zenitu pokryły niezwykłe kolory, w których dominowały jaledolm. Tak jak główną cechą zwykłego świtu jest tajemnica, wyróżniającą cechą tego świtu była dzikość. Wprawiała w zakłopotanie nie rozum, lecz serce. Maskull poczuł niewyartykułowane pragnienie pochwycenia na własność i utrwalenia tego wschodu. Zamiast tego został wstrząśnięty i udręczony jak wstępnymi taktami nadprzyrodzonej symfonii.

Gdy obejrzał się na południe, dzień Branchspella utracił swój blask i można było spojrzeć w ogromne białe słońce bez mrugania. Odruchowo odwrócił się z powrotem na północ, tak jak odwracamy się od ciemności ku światłu.

— Gangnet, jeśli tamto, co mi pokazywałeś, było myślą Crystalmana, to to musi być jego uczuciem. W dosłownym sensie. To, co ja teraz czuję, on musiał czuć wcześniej.

— Maskull, nie rozumiesz? On jest w całości uczuciem.

Maskull nie odpowiedział. Nienasyconym wzrokiem wpatrywał się w spektakl przed sobą. Jego twarz zastygła jak skała, a oczy zamgliły się łzami. Niebo błyszczało coraz mocniej; było oczywiste, że Alppain wzniesie się ponad powierzchnię morza. Wysepka przez ten czas opuściła estuarium. Z trzech stron otaczała ich woda. Snujące się z tyłu mgły przesłaniały widok lądu. Krag – brzydki, pomarszczony potwór – wciąż spał.

Maskull spojrzał na płynącą wodę. Straciła swój ciemnozielony kolor i była teraz krystalicznie przezroczysta.

— Gangnet, jesteśmy już na Oceanie?

— Tak.

— To już nic nas nie czeka, oprócz mojej śmierci.

— Nie myśl teraz o śmierci, lecz o życiu.

— Robi się coraz jaśniej… a przy tym coraz bardziej ponuro. Krag wydaje się znikać…

— Jest Alppain! — zawołał Gangnet, trącając go w rękę.

Intensywny, rozżarzony dysk błękitnego słońca wyjrzał z morza. Maskull zaniemówił. Nie tyle widział, co czuł. Jego emocje były niewypowiedziane. Dusza okazywała się być zbyt wielka dla ciała. Ogromny, błękitny krąg wznosił się szybko z wody jak śledzące go straszliwe oko. Po chwili wynurzył się z morza całkowicie i rozpoczął się dzień Alppaina.

— Co czujesz? — Gangnet wciąż trzymał go za ramię.

— Czuję, że stoję twarzą do Nieskończonego — mruknął Maskull. Niespodziewanie chaos jego namiętności zlał się w jedno i cudowna myśl wraz z towarzyszącą jej intensywną radością ogarnęła całą jego istotę. — Och, Gangnet! — wykrzyknął. — Jestem nicością!

— Wcale nie! — zaprzeczył Gangnet. — Jesteś niczym.

Mgły otoczyły ich całkiem. Nie było widać niczego, oprócz dwóch słońc i kilku stóp morza. Cienie trójki mężczyzn rzucane przez Alppain nie były czarne, lecz utworzone przez białe dzienne światło.

— Więc nic nie może mnie zranić — powiedział Maskull z dziwnym uśmiechem.

— Jak mogłoby? — Gangnet również się uśmiechnął.

— Utraciłem swą wolę; czuję się tak, jak gdyby został ze mnie zdrapany jakiś wstrętny nowotwór, pozostawiając czystego i oswobodzonego.

— Czy teraz, Maskull, już rozumiesz życie?

Twarz Gangneta przeobraziła się, nabierając jakiegoś nadzwyczajnego uduchowionego piękna; wyglądał, jakby zstąpił z niebios.

— Nie rozumiem niczego, z wyjątkiem tego, że nie jestem już sobą. Ale takie jest życie.

— Czy Gangnet wywnętrza się na temat swego słynnego błękitnego słońca? — usłyszeli z góry szydercze pytanie. Zadarli głowy i zobaczyli, że Krag wstał.

Obaj również się podnieśli. W tej samej chwili gromadzące się mgły zaczęły przesłaniać dysk Alppaina, zmieniając jego kolor z błękitnego na żywy jale.

— Krag, czego ty od nas chcesz? — zapytał ze spokojem Maskull.

Krag przyglądał mu się dziwnie przez kilka sekund. Dookoła chlupotała woda.

— Maskull, czy ty nie rozumiesz, że twoja śmierć nadeszła? — zapytał.

Maskull nie odpowiedział. Krag położył mu lekko rękę na ramieniu. Maskull poczuł się nagle chory i słaby. Osunął się w dół tuż na skraju wysepki. Serce biło mu mocno i w dziwny sposób; jego uderzenia przypominały bicie bębnów. Popatrzył ospale na marszczącą się powierzchnię wody i wydało mu się, że gdyby mógł sięgnąć wzrokiem w głąb… daleko, daleko w dół… do dziwnego ognia…

Woda zniknęła. Oba słońca zgasły. Wyspa zmieniła się w chmurę i Maskull – samotnie – popłynął na niej w powietrzu… W dole, pod nim był jedynie ogień – „Ogień Muspelu”. Światło rozchodziło się coraz wyżej i wyżej, aż wypełniło cały świat…

Płynął w kierunku ogromnej pionowej ściany z czarnej skały bez szczytu i bez podnóża. W połowie jej wysokości Krag zawieszony w powietrzu straszliwie walił wielkim młotem w krwistoczerwoną plamę. Rytmiczne, brzękliwe dźwięki były odrażające.

W tym momencie Maskull uświadomił sobie, że te dźwięki to znane mu już bicie w bębny.

— Krag, co ty robisz? — zapytał.

Krag przerwał i odwrócił się.

— Biję w Twoje serce, Maskull — padła szydercza odpowiedź.

Skała i Krag rozpłynęły się. Maskull zobaczył Gangneta szarpiącego się w powietrzu – nie, to nie był Gangnet, to był Crystalman. Chyba próbował uciec przed płomieniami ognia Muspelu, które otaczały go i lizały, gdziekolwiek by się nie obrócił. Pojękiwał… Ogień go dosięgnął. Wrzasnął straszliwie. Maskull pochwycił błysk wulgarnej, obślinionej twarzy – a potem i to zniknęło.

Otworzył oczy. Pływająca wyspa była wciąż słabo oświetlona przez Alppaina. Krag stał obok, ale Gangneta już nie było.

— Jak się nazywa ten ocean? — zapytał Maskull, z trudnością wypowiadając słowa.

— Ocean Surtura.

Maskull pokiwał głową i przez jakiś czas nie odzywał się. Oparł twarz na przedramieniu.

— Gdzie jest Nightspore? — zapytał nagle.

Krag pochylił się nad nim z poważną miną.

— Ty jesteś Nightspore.

Umierający mężczyzna zamknął oczy i uśmiechnął się.

Kilka chwil później z wysiłkiem otworzył je ponownie.

— A kim ty jesteś? — wymamrotał.

Krag zachował ponurą ciszę.

Krótko potem serce Maskulla przeszył straszliwy spazm i w tym samym momencie Maskull umarł.

— Nightspore, ta noc naprawdę w końcu minęła — powiedział Krag, odwracając głowę. — Nastał dzień.

— Czy to wszystko było konieczne? — zapytał Nightspore, spoglądając długo i poważnie na ciało Maskulla.

— Zapytaj Crystalmana — surowym tonem odrzekł Krag. — Jego świat nie jest wcale żartem. On wszystko trzyma mocno w garści… Lecz ja jestem mocniejszy. Maskull należał do niego, ale Nightspore jest mój.


Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Download:Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)