home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

Rozdział 19


Sullenbode

Goła skóra Sullenbode świeciła łagodnie w ciemności, ubrane części jej ciała były niewidoczne. Maskull spojrzał na jej bezmyślną, uśmiechniętą twarz i zadrżał. Dziwne uczucia ogarnęły jego ciało.

— Wygląda jak zły duch wypełniony śmiercią — odezwał się Corpang w ciemności.

— To było tak, jakby z rozmysłem pocałował błyskawicę.

— Był oszalały z namiętności.

— Tak, jak i ja — powiedział cicho Maskull. — Moje ciało wydaje się być pełne trących o siebie kamieni.

— Tego się obawiałem.

— Chyba też muszę ją pocałować.

— Straciłeś całą męskość? — zapytał Corpang, chwytając go za ramię.

Maskull niecierpliwie strącił jego rękę, poskubał się w brodę i zapatrzył na Sullenbode. Wargi mu drżały. Trwał tak kilka minut, po czym postąpił do przodu i pochylił się nad kobietą. Ujął ją dłońmi, posadził prosto, opierając o chropowate drzewo, i pocałował.

Zimny, bolesny szok ogarnął jego ciało. Pomyślał, że to już śmierć i stracił przytomność.

Gdy powróciły mu zmysły, Sullenbode przytrzymywała go za ramię na odległość ręki i badała jego twarz posępnym wzrokiem. Z początku jej nie poznał; to nie była kobieta, którą pocałował, lecz jakaś inna. Stopniowo zorientował się jednak, że jej twarz jest identyczna z tą, którą do istnienia powołał Haunte. Ogarnął go ogromny spokój, a złe samopoczucie zniknęło.

Sullenbode została przekształcona w żywą duszę. Jej skóra była jędrna, rysy silne, a oczy błyszczały siłą świadomości. Była wysoka i szczupła, ale oszczędna w gestach i ruchach. Jej twarz nie była piękna – była pociągła i blada, jedynie na dole przekreślały ją usta jak język ognia. Wargi pozostały tak zmysłowe jak przedtem. Brwi były gęste. Nie było w niej nic wulgarnego – wyglądała najbardziej królewsko ze wszystkich kobiet. Nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia pięć lat.

Wyraźnie zmęczywszy się tym badaniem, odepchnęła go nieco i pozwoliła opaść swojej ręce, wyginając jednocześnie swe usta w długim, łukowatym uśmiechu.

— Komu zawdzięczam ten dar życia? — zapytała.

Głos miała dźwięczny, cichy i dziwny. Maskullowi wydawało się, że śni.

— Nazywam się Maskull — powiedział.

Ruszyła w jego kierunku, by być o krok bliżej.

— Posłuchaj Maskull — powiedziała. — Jeden mężczyzna za drugim wciągał mnie do świata, ale żaden nie potrafił mnie tutaj zatrzymać, gdyż sobie tego nie życzyłam. A teraz ty wciągnąłeś mnie do niego na stałe, na dobre i na złe.

Maskull pokazał ręką na niewidocznego obecnie nieboszczyka i zapytał spokojnie:

— A co powiesz o nim?

— Kto to był?

— Haunte.

— Więc to był Haunte. Wieści rozchodzą się szeroko i daleko. To był sławny człowiek.

— Straszna sprawa. Nie mogę uwierzyć, że zabiłaś go z rozmysłem.

— My, kobiety, jesteśmy obdarzone straszliwą siłą. I to jest nasza jedyna ochrona. Nie pragniemy tych wizyt, nienawidzimy ich.

— Ja też mogłem umrzeć.

— Przyszliście razem?

— Było nas trzech. Corpang wciąż tam stoi.

— Widzę słabo przeświecającą postać. Czego chcesz ode mnie, Corpang?

— Niczego.

— To odejdź i zostaw mnie z Maskullem.

— Nie ma potrzeby, Corpang. Idę z tobą — powiedział Maskull.

— Czyżby to jednak nie była ta przyjemność? — cichym, poważnym głosem padło pytanie z ciemności.

— Nie, ta przyjemność już nie powróciła.

Sullenbode chwyciła go mocniej za rękę.

— O jakiej przyjemności mówicie? — zapytała.

— O przeczuciu miłości, jakie miałem niedawno.

— A co czujesz teraz?

— Spokój i wolność.

Twarz Sullenbode wydała mu się bladą maską skrywającą powolnie nabrzmiewające morze prostych namiętności.

— Nie wiem, jak to się skończy, Maskull, ale przez jakiś czas będziemy jeszcze trzymać się razem. Gdzie chcesz iść?

— Na Adage — powiedział Corpang, postępując naprzód.

— Po co?

— Idziemy śladem Lodda, który poszedł tam wiele lat temu szukać światła Muspelu. To światło innego świata.

— Wspaniała wyprawa. A kobietom nie wolno oglądać tego światła?

— Wolno. Pod jednym warunkiem — powiedział Corpang. — Muszą zapomnieć o swojej płci. Kobiecość i miłość należą do życia, podczas gdy Muspel jest ponad życie.

— Oddam ci wszystkich innych mężczyzn — powiedziała Sullenbode. — Ale Maskull jest mój.

— Nie. Nie po to tutaj jestem, by zapewnić Maskullowi kochankę, ale by przypominać mu o szlachetniejszych sprawach.

— Jesteś dobrym człowiekiem, Corpang, ale we dwóch, samotnie nigdy nie pokonacie drogi na Adage.

— A ty ją znasz?

Kobieta znów chwyciła Maskulla za ramię.

— Czymże jest miłość?… Czym Corpang tak pogardza? — zapytała. A gdy Maskull popatrzył na nią z zainteresowaniem, dodała: — Miłość to absolutna gotowość do zatracenia się i odejścia w niebyt dla ukochanego.

— Wspaniałomyślna kochanka to dla mnie coś całkiem nowego — stwierdził Corpang, marszcząc czoło.

Maskull odepchnął go ręką.

— Rozważasz poświęcenie? — zapytał.

Sullenbode spuściła wzrok i uśmiechnęła się.

— Czy to ma jakieś znaczenie, co ja myślę? — zapytała. — Powiedz mi, chcecie najpierw odpocząć czy ruszacie od razu? Droga na Adage nie jest łatwa.

— Co masz na myśli? — zapytał Maskull.

— Poprowadzę was trochę. I chyba się wrócę, gdy dotrzemy na grzbiet łączący Sarclash i Adage.

— A potem?

— Jeśli będzie świecił księżyc, to być może dojdziecie przed świtem, ale w ciemności raczej wam się nie uda.

— Nie o to mi chodziło. Co ty zrobisz, gdy się od nas odłączysz?

— Gdzieś wrócę. Pewnie tutaj.

Maskull podszedł do niej, chcąc lepiej przyjrzeć się jej twarzy.

— Znów zapadniesz w ten… stan? — zapytał.

— Och nie, Maskull, dzięki bogu już nie.

— To jak będziesz żyła?

Sullenbode łagodnie zsunęła jego rękę ze swego ramienia. W jej oczach pojawiły się jakieś wirujące ogniki.

— A kto mówi, że będę wciąż żyła?

Maskull zamrugał oszołomiony. Minęła dłuższa chwila, zanim się odezwał.

— Wy, kobiety, lubicie się poświęcać. Wiesz, że nie mogę ci na to pozwolić.

Ich oczy spotkały się, ale żadne nie odwróciło wzroku. Żadne również nie czuło się zakłopotane.

— Maskull, ty już zawsze pozostaniesz najwspaniałomyślniejszym z mężczyzn. Chodźmy więc… Corpang jest człowiekiem prostolinijnym i my, którzy nie jesteśmy tak prostolinijni jak on, nie możemy dla niego zrobić mniej, niż pomóc mu dojść do celu. Nie powinniśmy zastanawiać się, czy cele prostolinijnych ludzi są z zasady warte realizacji.

— Co jest dobre dla Maskulla, będzie dobre i dla mnie — powiedział Corpang.

— No cóż, żadne naczynie nie zmieści więcej niż wynosi jego pojemność.

— Okazuje się, że podczas tego swojego długiego snu udało ci się zaczerpnąć mądrości — powiedział Corpang, uśmiechając się złośliwie.

— Masz rację, Corpang, spotkałam mnóstwo mężczyzn i badałam wiele umysłów.

Gdy ruszali, Maskull przypomniał sobie o Hauntem.

— Może byśmy pogrzebali tego biedaka? — zapytał.

— Jutro o tej porze sami będziemy potrzebowali pogrzebu. Oczywiście nie mam tu na myśli Corpanga.

— Nie mamy narzędzi, więc niech będzie po twojemu. Ty go zabiłaś, ale to ja jestem prawdziwym mordercą. To ja ukradłem mu to światło, które go chroniło.

— Z pewnością życie, które podarowałeś mnie, równoważy tę śmierć.

Opuścili to miejsce w kierunku przeciwnym do tego, z którego przyszli przedtem trzej mężczyźni. Po kilku krokach znów pojawił się zielony śnieg. Jednocześnie skończył się płaski teren i ruszyli na przełaj, trawersując strome, górskie zbocze. Śnieg i skały migotały, a ich własne ciała świeciły – inaczej wszędzie byłoby ciemno. Mgły wirowały wokół nich, niemniej Maskull nie miał już więcej koszmarów. Wiało jednostajnie chłodnym i czystym powietrzem. Szli jedno za drugim, Sullenbode prowadziła. Jej ruchy było nieśpieszne i fascynujące. Corpang szedł na końcu. Swoim surowym wzrokiem nie widział z przodu niczego, poza uwodzicielską dziewczyną i na wpół zadurzonym mężczyzną.

Przez dłuższy czas pokonywali dziki, skalisty stok, utrzymując kierunek lekko pod górę. Nachylenie było tak strome, że każdy fałszywy krok mógł stać się fatalnym. Po prawej teren był wysoki. Po jakimś czasie zbocze po lewej zrobiło się płaskie, jak gdyby łącząc się z innym pasmem górskim. Wznoszący się stok po prawej ciągnął się jeszcze kilkaset jardów. Sullenbode odbiła ostro w lewo i znaleźli się na płaskim terenie.

— Jesteśmy na grzbiecie — oznajmiła kobieta, zatrzymując się.

Pozostali dwaj podeszli do niej i w tej samej chwili księżyc wyszedł zza chmur, oświetlając całą scenerię.

Maskull jęknął. Dzikie i odludne, szlachetne piękno tego widoku było zupełnie nieoczekiwane. Teargeld stał po lewej wysoko na niebie, świecąc na nich z tyłu. Wprost przed nimi, jak niezwykle szeroka, lekko wznosząca się droga, leżał rozległy grzbiet prowadzący na Adage, chociaż samego Adage nie było widać. Grzbiet miał nie mniej niż dwieście jardów szerokości. Pokrywał go zielony śnieg – w niektórych miejscach całkowicie, w innych, jak czarne zęby, wystawały z niego nagie skały. Z miejsca, w którym stali, nie mogli zobaczyć zboczy grzbietu ani niczego, co leżało poniżej. Po prawej ręce, gdzie była północ, krajobraz był niewyraźny i nie dający się odróżnić. Nie było tam szczytów; był to daleki, nizinny ląd Bareyu. Natomiast po lewej pojawił się cały las potężnych wierzchołków, bliskich i dalekich, ciągnących się w świetle księżyca jak okiem sięgnąć. Wszystkie połyskiwały zielenią i wszystkie posiadały niezwykłe czapy charakterystyczne dla gór Lichstormu. Czapy te miały fantastyczne kształty i każda z nich była inna. Dolinę przed nimi wypełniała kłębiąca się mgła.

Sarclash był potężnym górskim masywem w kształcie podkowy. Oba końce skierowane były na zachód i oddzielone od siebie milą lub więcej pustej przestrzeni. Północny koniec przechodził w grzbiet na którym stali. Południowy, w postaci długiego szeregu skał, był tą częścią góry, w której znajdowała się jaskinia Hauntego. Oba łączyła krzywa, którą stanowił strawersowany przez nich stromy stok. Główny szczyt Sarclashu był niewidoczny.

Na południowym zachodzie wznosiły swoje wierzchołki liczne góry. W dodatku, kilka szczytów o nadzwyczajnej wysokości pojawiło się powyżej południowego ramienia podkowy.

Maskull odwrócił się, żeby zapytać o coś Sullenbode, ale gdy po raz pierwszy zobaczył ją w świetle księżyca, słowa zamarły mu na wargach. Usta – przedtem jak cięcie nożem – nie dominowały już w jej rysach, a twarz – blada jak kość słoniowa i bardzo kobieca w kształcie – stała się prawie piękna. Wargi były długą krzywizną kobiecego różu i czerwieni. Włosy były ciemno kasztanowe. Maskull, mocno zmieszany, pomyślał, że przypomina raczej ducha niż kobietę.

— Coś cię zaskakuje? — zapytała z uśmiechem.

— Nie. Ale chciałbym zobaczyć cię w blasku słońca.

— Wątpię, czy ci się to uda.

— Musisz być bardzo samotną kobietą.

Jej czarne, lekko połyskujące oczy wpatrzyły się w niego badawczo.

— Maskull, dlaczego ty się boisz mówić o swoich uczuciach?

— Bo to wszystko jawi mi się nagle, jak wschód słońca, i nie wiem, co oznacza.

— Zapewne nie oznacza nadejścia nocy — roześmiała się szczerze Sullenbode.

— Maskull, dalej droga jest prosta. Jak chcesz, to pójdę sam — wtrącił nagle Corpang, który wpatrywał się w grzbiet przed nimi.

— Nie. Pójdziemy wszyscy razem. Sullenbode będzie nam towarzyszyła.

— Przez jakiś czas — powiedziała kobieta. — Ale na Adage, żeby przeciwstawiać mą siłę niewidzialnym mocom, nie pójdę. To światło nie jest dla mnie. Wiem, jak się wyrzec miłości, ale nigdy jej nie zdradzę.

— Kto wie, co znajdziemy na Adage i co się tam wydarzy? Corpang, tak jak i ja, nic na ten temat nie wie.

Corpang spojrzał mu prosto w twarz.

— Maskull, dobrze wiesz, że w towarzystwie pięknej kobiety nigdy nie dotrzesz w pobliże tego straszliwego ognia.

Maskull roześmiał się z zakłopotaniem.

— Sullenbode, Corpang nie powiedział ci, że ja jestem daleko lepiej zaznajomiony ze światłem Muspelu niż on i że gdyby nie przypadkowe spotkanie ze mną, on w dalszym ciągu by odprawiał swe modły w Threalu.

— Niemniej to, co powiedział, musi być prawdą — odpowiedziała, spoglądając to na jednego, to na drugiego.

— I dlatego nie wolno mi…

— Dopóki będę z tobą, Maskull, będę cię przynaglać, a nie powstrzymywać.

— Niepotrzebnie się kłócimy — stwierdził Maskull, uśmiechając się z przymusem. — Wszystko na pewno się samo wyjaśni.

Sullenbode kopnęła nogą śnieg.

— Corpang, w czasie mego snu dowiedziałam się jeszcze jednej rzeczy.

— Tak? Czego?

— Ludzie, którzy żyją z praw i zasad są pasożytami. To inni poświęcają swoje siły – nic dla siebie nie zdobywając – by te prawa wydobyte zostały z nicości na światło dzienne, a ci, co ich przestrzegają, żyli w pokoju.

— Niektórym jest dane odkrywać, a innym chronić i udoskonalać. Nie możesz mnie potępiać za to, że życzę dobrze Maskullowi.

— Nie, ale dziecko nie może przewodzić burzy.

Ruszyli dalej środkiem grzbietu. Szli obok siebie, Sullenbode w środku.

Droga opadała lekko i na dłuższej odległości była relatywnie gładka. Punkt zamarzania wydawał się być nieco wyższy niż na Ziemi, gdyż kilkucalowy śnieg, po którym z mozołem wędrowali, dał się czuć jako niemal ciepły dla ich nagich stóp. Podeszwy Maskulla pokryte były teraz twardą skórą. Oświetlony światłem księżyca śnieg był zielony i raził w oczy. Ich ukośne, skrócone cienie były ostro zaznaczone i czerwono-czarne w kolorze. Maskull, który szedł z prawej strony Sullenbode, spoglądał co chwila w lewo na galaktykę odległych wspaniałych szczytów.

— Maskull, ty chyba nie należysz do tego świata — powiedziała kobieta. — Takich mężczyzn jak ty, tutaj się nie znajdzie.

— To prawda, przybyłem z Ziemi.

— Jest większa niż nasz świat?

— Chyba mniejsza. Jest mała i zatłoczona. Przy tylu ludziach byłby tam straszny bałagan, gdyby nie prawa porządkowe i dlatego te prawa muszą być żelazne. A ponieważ przygoda stała się niemożliwa bez ich łamania, duch przygody wśród Ziemian zanikł. Wszystko jest bezpieczne, pospolite, wulgarne i zrealizowane do końca.

— A czy kobiety i mężczyźni nienawidzą się wzajemnie?

— Nie. Spotkania płci są słodkie, chociaż wstydliwe. Słodycz jest tak wzruszająca, że towarzyszący jej wstyd jest otwarcie ignorowany. Nienawiści nie ma albo występuje tylko wśród niewielu ekscentrycznych osób.

— U podstaw naszych namiętności w Lichstormie z pewnością leży wstyd. Ale powiedz mi, po co tu przybyłeś?

— Chyba po nowe doświadczenia. Te stare już mnie nie interesowały.

— Jak długo już jesteś w naszym świecie?

— Kończy się właśnie mój czwarty dzień.

— I co widziałeś, co robiłeś przez te cztery dni? Musiałeś coś robić.

— Och, to były same nieszczęśliwe wydarzenia.

Maskull pokrótce zrelacjonował wszystko, co miało miejsce od chwili, gdy po raz pierwszy obudził się na szkarłatnej pustyni. Sullenbode słuchała z przymkniętymi oczami, kiwając głową od czasu do czasu i tylko dwa razy mu przerwała. Gdy opisywał śmierć Tydomin, powiedziała cicho: — Dzięki prawom natury, żadnej z nas, kobiet, nie powinno zabraknąć takiego poświęcenia jak Tydomin. Prawie ją pokochałam za ten jeden czyn, mimo że przyniosła zło pod twoje drzwi. — A gdy mówił o Gleameil, stwierdziła: — Wielkoduszna dziewczyna, którą podziwiam najbardziej ze wszystkich. Słuchała swojego wewnętrznego głosu i niczego poza tym. Kto z nas jest na to wystarczająco silny?

— Nie uderza cię, Maskull — zapytała, gdy skończył — że kobiety, które spotkałeś, były szlachetniejsze niż mężczyźni?

— Przyznaję — odparł Maskull — że my, mężczyźni, często się poświęcamy, ale tylko w konkretnych przypadkach. Dla was, kobiet, prawie każda przyczyna jest dobra. Lubicie się poświęcać same z siebie, dlatego że jesteście z natury szlachetne.

Odwróciwszy głowę nieco w jego kierunku, obdarzyła go uśmiechem tak dumnym, a przy tym tak słodkim, że zamilkł.

Przez jakiś czas wędrowali w ciszy.

— Rozumiesz teraz jakim jestem mężczyzną — powiedział Maskull. — Dużo brutalności, więcej słabości, nikłe współczucie dla innych… Och, co za koszmarna podróż!

— Wiesz, ja bym nie chciała nawet mniej koszmarnej — powiedziała, kładąc mu rękę na ramieniu.

— Tak, o moich zbrodniach nie da się powiedzieć nic dobrego.

— Dla mnie, Maskull, jesteś jak samotny olbrzym poszukujący czegoś… Tej najwspanialszej rzeczy w życiu… No, przynajmniej nie masz żadnego powodu, by podziwiać kobiety.

— Dzięki, Sullenbode! — odpowiedział Maskull, krzywiąc się w zakłopotaniu.

— Ludzie uważajcie, Maskull idzie. Zrzuca wszystkich ze swej drogi. Maskull, ty przesz do przodu, nie patrząc ani w lewo, ani w prawo.

— Uważaj, żebyś ty również nie została zepchnięta — wtrącił poważnie Corpang.

— Maskull zrobi ze mną, co zechce, stary mądralo! I cokolwiek by zrobił, będę mu wdzięczna… A ty zamiast serca masz worek kurzu. Ktoś ci opisał miłość… Poznałeś ją z opisu. Usłyszałeś, że jest to egoistyczna, napawająca lękiem, drobna przyjemność. To nie tak… Że jest nieludzka, lekceważąca, ośmieszająca, cholerna… Skąd ty to możesz wiedzieć.

— Egoizm ukrywa się pod zbyt wielu postaciami.

— Jeśli kobieta chce zrezygnować ze wszystkiego, to gdzie tu jest egoizm?

— Lepiej się nie oszukuj. Nie zwlekaj, bo los może się okazać dla was obojga zbyt szybki.

Sullenbode spojrzała na niego spod oka.

— Masz na myśli śmierć? Jego i moją?

— Corpang, posuwasz się za daleko — powiedział Maskull, ciemniejąc na twarzy. — Nie prosiłem cię, byś osądzał nasze szczęście.

— Jeśli uczciwa rada jest dla ciebie nie do przyjęcia, to pozwól mi odejść.

Kobieta powstrzymała go swoim delikatnym palcem.

— Chcę, żebyś został — powiedziała.

— Dlaczego?

— Bo może wiesz o czym mówisz. Nie chcę przynieść Maskullowi nieszczęścia. To ja was opuszczę.

— Tak będzie najlepiej — zgodził się Corpang.

— Ja o tym zdecyduję — rozzłościł się Maskull. — Sullenbode, czy pójdziesz dalej, czy zawrócisz – ja zostanę z tobą. Już zdecydowałem.

Mimo starań, by to ukryć, jej twarz rozbłysła radością.

— Maskull, dlaczego się na mnie złościsz? — zapytała.

Maskull nie odpowiedział. Szedł dalej, marszcząc brwi. Po kilkunastu krokach zatrzymał się gwałtownie.

— Sullenbode, zaczekaj! — zawołał.

Pozostała dwójka zatrzymała się. Corpang sprawiał wrażenie zaskoczonego, ale kobieta uśmiechała się. Maskull bez słowa pochylił się i pocałował ją w usta. Potem odstąpił od niej i odwrócił się do Corpanga.

— Jak ty, w swojej wielkiej mądrości, interpretujesz ten pocałunek? — zapytał.

— Maskull, interpretacja pocałunku nie wymaga wielkiej mądrości.

— Od tej chwili, Corpang, nie ośmielaj się wchodzić między nas. Sullenbode jest moja.

— W takim razie już nic więcej nie powiem, a ty jesteś przegrany — powiedział Corpang i więcej się już do nich nie odezwał.

Oczy kobiety mocno rozbłysły.

— No, Maskull, teraz to już co innego. Dokąd mnie zabierasz? — zapytała.

— Sama zdecyduj.

— Mężczyzna, którego kocham musi dopełnić swej podróży. Nie chcę, żeby było inaczej. Nie możesz być gorszy od Corpanga.

— Gdzie ty, tam ja.

— A ja, dopóki trwa twoja miłość, będę szła za tobą choćby na Adage.

— Wątpisz w jej trwanie?

— Wolałabym nie… Powiem ci teraz to, czego nie chciałam powiedzieć wcześniej. Kres twojej miłości, to kres mojego życia. Gdy przestaniesz mnie kochać, umrę.

— Dlaczego? — zapytał cicho Maskull.

— Bo taką odpowiedzialność wziąłeś na siebie, całując mnie po raz pierwszy. Nigdy nie miałam zamiaru ci tego wyznać.

— Chcesz powiedzieć, że gdybym poszedł sam, ty byś umarła.

— Nie mam innego życia, oprócz darowanego przez ciebie.

Popatrzył na nią markotnie, nie próbując nic odpowiadać, a potem powoli objął ją ramionami. Trzymając ją w objęciach, pobladł mocno, a ona zrobiła się biała jak kreda.

Kilka minut później znów podjęli swą podróż ku Adage.

Maszerowali dwie godziny. Teargeld był coraz wyżej na niebie i coraz bliżej południa. Zeszli w dół wieleset stóp i charakter grzbietu zaczął zmieniać się na gorsze. Cienki śnieg zniknął pozostawiając mokry, błotnisty grunt. Dookoła były trawiaste pagórki i wrzosowiska. Zaczęli się ześlizgiwać i oblepiać błotem. Rozmowa zamarła; Sullenbode prowadziła, a mężczyźni szli jej śladem. Południowa część krajobrazu zrobiła się wyższa. Zielonkawe światło jasnego księżyca oświetlające multum ośnieżonych na zielono szczytów nadawało okolicy wygląd widmowego świata. Najbliższa góra wznosząca się wysoko ponad nimi znajdowała się po drugiej stronie doliny w odległości jakichś pięciu mil na południe. Była to smukła, niedostępna, oszałamiająca iglica z czarnej skały o stokach zbyt stromych, żeby utrzymać śnieg. Jej najwyższym punktem był wielki, wykręcony do góry róg skalny. Przez długi czas stanowiła najbardziej charakterystyczny element krajobrazu.

Cały grzbiet stał się stopniowo przesiąknięty wilgocią. Powierzchnia ziemi była gąbczasta i spoczywała na nienasiąkliwej skale; wchłaniała wilgoć mgieł w ciągu nocy i wydzielała ją z powrotem w dzień pod wpływem promieni Branchspella. Marsz stał się najpierw nieprzyjemny, potem trudny, a w końcu niebezpieczny. Nikt z nich nie potrafił odróżnić twardego gruntu od trzęsawiska. Sullenbode wpadła po pas w dziurę błota. Maskull ją wyciągnął, ale po tym incydencie postanowił iść pierwszy. Corpang następny popadł w kłopoty. Szukając dla siebie nowej ścieżki, wpakował się w rzadki muł aż po ramiona i ledwo uszedł wstrętnej śmierci. Po tym, jak Maskull go wyratował, sam się przy tym mocno narażając, zrobił to jeszcze raz. Później droga zmieniła się ze złej na gorszą. Każde stąpnięcie musiało być dokładnie sprawdzone zanim doszło do obciążenia i nawet wtedy często okazywało się błędne. Każdy z nich zapadał się tyle razy, że w końcu nie przypominali już istot ludzkich, lecz chodzące słupy pokryte od stóp do głów czarnym brudem. Najcięższa praca przypadła Maskullowi. Miał nie tylko wyczerpujące zadanie przecierania szlaku, ale był ciągle wzywany, by pomóc swoim towarzyszom wydostać się z kłopotów. Bez niego nie byliby w stanie się przedostać.

Po szczególnie ciężkim odcinku zatrzymał się, by odzyskać siły. Corpang oddychał z trudnością, a Sullenbode była cicha, apatyczna i przygnębiona.

Maskull popatrzył na nich z powątpiewaniem.

— Długo tak będzie? — zapytał.

— Chyba nie — odpowiedziała kobieta. — Powinniśmy być już blisko przełęczy Mornstab. Później znów zaczniemy iść pod górę i wtedy droga może się poprawi.

— Byłaś tu już?

— Byłam raz na przełęczy, ale nie było tak źle jak teraz.

— Jesteś zmęczona.

— I co z tego? — odpowiedziała, uśmiechając się nieznacznie. — Jak ktoś ma okropnego ukochanego, to musi za to płacić.

— Nie dojdziemy tam tej nocy, zatrzymajmy się w pierwszym schronieniu na jakie natrafimy.

— Ty decydujesz.

Tamci siedzieli, podczas gdy Maskull chodził w tę i z powrotem.

— Niczego nie żałujesz? — zapytał nagle.

— Nie, Maskull, niczego. Niczego nie żałuję.

— Wciąż jesteś pewna swoich uczuć?

— Miłości nie można odwołać. Miłość może się tylko rozwijać.

— Tak, tak! Po wieczne czasy.

— Nie, nie to miałam na myśli. Osiąga szczyt, ale gdy go już osiągnie i wciąż chce się rozwijać, musi się zwrócić ku poświęceniu.

— Przerażające kredo — powiedział cicho, blednąc pod warstwą błota.

— Chyba moja natura jest sprzeczna… Jestem zmęczona. Nie wiem, co czuję.

Po kilku minutach byli już na nogach i kontynuowali podróż. W ciągu pół godziny dotarli na przełęcz Mornstab.

Grunt tutaj był bardziej suchy; zapadły teren na północy przysłużył się do drenażu wilgoci z gleby. Sullenbode poprowadziła ich do północnego skraju grzbietu, żeby pokazać charakter tej krainy. Przełęcz nie była niczym więcej niż tylko gigantycznym osuwiskiem po obu stronach grzbietu, w miejscu, w którym był on najniższy w stosunku do leżącego w dole terenu; opadała ku Barey seriami ogromnych, poszarpanych teras z ziemi i skał. Terasy porastała skarłowaciała roślinnością. Zejście tędy w dół na niziny, chociaż dość trudne, było całkiem możliwe. Po obu stronach osuwiska, na wschód i na zachód, grzbiet opadał w dół długim ciągiem gołych, przerażających urwisk. Nisko ścieląca się mgła przesłaniała widok na Barey. W powietrzu panowała całkowita cisza przerywana jedynie odległym grzmotem niewidocznego wodospadu.

Maskull i Sullenbode przysiedli na głazie, spoglądając na rozpościerającą się krainę. Księżyc był wysoko w górze, dokładnie za nimi. Było prawie tak jasno jak w dzień na Ziemi.

— Ta noc jest jak życie — powiedziała Sullenbode.

— Tak?

— Jest tak pięknie nad nami i dookoła nas, i tak plugawie pod nogami.

— Biedna dziewczyno — westchnął Maskull — jesteś nieszczęśliwa.

— A ty? Ty jesteś szczęśliwy?

Zastanawiał się chwilę, zanim odpowiedział.

— Nie. Nie jestem szczęśliwy. Miłość nie jest szczęściem.

— A czym jest, Maskull?

— Niepokojem, rozlanymi łzami, myślami zbyt wielkimi do pojęcia dla naszych dusz…

— Masz rację — zgodziła się Sullenbode. — Po co nas stworzono? — zapytała po jakimś czasie. — Czy po to, żebyśmy pożyli parę lat i odeszli?

— Powiedziano, że zmartwychwstaniemy.

— Tak?

— Być może w Muspelu — dodał w zadumie.

— I jakie będzie tam nasze życie?

— Z pewnością znów się spotkamy. Miłość jest zbyt cudowną i tajemniczą rzeczą, by pozostawać niespełnioną.

Sullenbode zadrżała lekko i odwróciła się od niego.

— To marzenie jest nieprawdziwe — powiedziała. — Miłość dopełnia się tutaj.

— Jak to możliwe, skoro wcześniej czy później zostaje brutalnie przerwana przez Los?

— Dopełnia ją cierpienie… Och, czy zawsze to musi być przyjemność? Możemy przecież pocierpieć – możemy cierpieć przez wieczność? Maskull, dopóki miłość łamie nam ducha, ostatecznie i bezpowrotnie, nie możemy czuć się dobrze.

Maskull popatrzył na nią w zakłopotaniu.

— Czyż wspomnienie miłości może być warte więcej niż sama miłość?

— Nie rozumiesz — wpadła mu w słowo. — Te spazmy są cenniejsze niż cała reszta. Och, gdybyś ty, Maskull, mógł zajrzeć do mego umysłu! Zobaczyłbyś dziwne rzeczy… Nie potrafię tego wyjaśnić. To jest takie niejasne, nawet dla mnie… Ta miłość jest czymś zupełnie innym niż się spodziewałam.

— Miłość to mocny trunek — westchnął ponownie. — Chyba za mocny dla istot ludzkich. I myślę, że różnie wpływa na naszą psychikę.

Siedzieli tak obok siebie, patrząc na wprost niewidzącymi oczami.

— To nie ma znaczenia — powiedziała w końcu Sullenbode, uśmiechnęła się i wstała. — Tak czy inaczej wkrótce wszystko się skończy. Chodźmy, miejmy to już z głowy!

Maskull również wstał.

— Gdzie jest Corpang? — zapytał apatycznie.

Spojrzeli oboje wzdłuż grzbietu, w kierunku Adage. Tu, gdzie stali, miał on przynajmniej milę szerokości. Opadał w dostrzegalny sposób ku południowej krawędzi, nadając całemu terenowi wygląd ostrego nachylenia. Ku zachodowi grunt ciągnął się poziomo przez jakieś tysiąc jardów, a potem, niby ogromna fala na końcu przyboju, grzbiet przecinało na całej szerokości wysokie, strome trawiaste wzgórze zasłaniające wszystko, co znajdowało się za nim. Cały wierzchołek tego wzgórza zajmował długi szereg ogromnych kamiennych słupów jasno błyszczących w świetle księżyca na tle ciemnego nieba. Było ich wszystkich około trzydzieści, a ustawione były w takich regularnych odstępach, że nie było wątpliwości, iż są dziełem rąk ludzkich. Część stała pionowo, ale inne były tak mocno pochylone, że całej kolumnadzie nadawało to wygląd ekstremalnej starożytności. Pod szczytem widać było wspinającego się Corpanga.

— Śpieszno mu do celu — powiedział Maskull, przyglądając się raźnej wspinaczce z raczej cynicznym uśmiechem.

— Nieba nie otworzą się przed Corpangiem — odpowiedziała Sullenbode. — Nie musi się tak spieszyć… Czym ci się wydają być te kolumny?

— To mogłoby być wejście do jakiejś potężnej świątyni. Kto je tam ustawił?

Sullenbode nie odpowiedziała. Śledzili wzrokiem Corpanga docierającego już do szczytu i znikającego za linią kolumn.

— Teraz zostaliśmy sami w tym opustoszałym świecie — odezwał się ponownie Maskull.

Kobieta spojrzała na niego obojętnie.

— Nasza ostatnia noc na tej ziemi powinna być wspaniała. Jestem gotowa.

— Nie sądzę, żebyś była gotowa. Będzie lepiej, gdy pójdę trochę w dół przełęczy i poszukam jakiegoś schronienia.

— Nie będziemy studiować naszych biednych ciał tej nocy. Miałam na myśli, że pójdziesz na Adage.

— Więc na wszelki wypadek odpocznijmy, gdyż czeka nas długa, trudna wspinaczka i nie wiadomo jakie przeszkody tam napotkamy?

Sullenbode zrobiła jeden czy dwa kroki do przodu, po czym obróciła się i wyciągnęła rękę do Maskulla.

— Chodź, Maskull!

Gdy pokonali już połowę odległości dzielącej ich od stóp wzgórza, Maskull usłyszał bicie w bębny. Dochodziło zza wzniesienia, było głośne i ostre, niemal jak eksplozje. Maskull spojrzał na Sullenbode, ale ona jakby nic nie słyszała. Chwilę później całe niebo ponad długim łańcuchem kamiennych słupów na szczycie rozbłysło dziwnym światłem. Blask księżyca w tym kwadrancie osłabł; czarne kolumny odcinały się czernią na tle ognia. To było światło Muspelu. Z każdą chwilą stawało się coraz bardziej żywe, osobliwe i straszne. Nie miało koloru i nie przypominało niczego – było nadprzyrodzone i nieopisywalne. Maskull poczuł jak duch w nim wzbiera. Stanął nieporuszenie z rozszerzonymi nozdrzami i wytrzeszczonymi oczami.

Sullenbode trąciła go lekko.

— Co widzisz, Maskull?

— Światło Muspelu.

— A ja nie widzę niczego.

Światło rozbłysło tak mocno, że Maskull ledwo zdawał sobie sprawę, gdzie stoi. Świeciło bardziej ognistym i dziwniejszym blaskiem niż kiedykolwiek. Zapomniał o istnieniu Sullenbode. Bębny zaczęły bić ogłuszająco. Każde uderzenie było jak wstrząs nagłego pioruna rozrywający niebo i bełtający powietrze. Naraz trzaski zlały się razem i świat wypełnił jeden ciągły przetaczający się grzmot. Ale rytm pozostał – cztery uderzenia, trzecie akcentowane, wciąż pulsowały w powietrzu, tyle że teraz na tle grzmotu, a nie ciszy.

Serce Maskulla zabiło dziko. Jego ciało było jak więzienie. Zapragnął porzucić je, wzbić się do góry i zostać wchłonięty przez podniosły wszechświat, który zaczynał się ujawniać.

Sullenbode objęła go nagle ramionami i pocałowała namiętnie raz po raz. Nie zareagował; nie był świadom tego, co ona robi. Puściła go i z opuszczoną głową, zapłakana odeszła bez słowa. Ruszyła z powrotem ku przełęczy Mornstab.

Kilka chwil później blask zaczął przygasać. Grzmot zamarł. Powrócił blask księżyca, a kamienne kolumny i stok wzgórza stały się z powrotem jasno oświetlone. W krótkim czasie nadprzyrodzone światło zniknęło całkowicie i tylko bicie bębnów było jeszcze słabo słychać – stłumiony rytm zza wzgórza. Maskull ocknął się gwałtownie i rozejrzał jak ktoś nagle obudzony ze snu.

W odległości kilkuset jardów zobaczył powoli oddalającą się Sullenbode. Jego serce zamarło na ten widok. Pobiegł za nią, wołając. Kobieta nie rozglądała się. Gdy był już w połowie odległości od niej, zobaczył, jak nagle potyka się i upada. Nie wstała już, leżąc nieruchomo, tam gdzie upadła.

Podbiegł do niej i pochylił się nad jej ciałem. Jego najstraszliwsze obawy ziściły się. Życie ją opuściło.

Jej twarz przybrała pod warstwą błota wulgarny, demoniczny grymas Crystalmana, ale Maskull tego nie zauważał. Nigdy nie wydawała mu się tak piękna jak w tej chwili.

Klęczał obok niej przez dłuższy czas. Łkał – ale między tymi napadami płaczu podnosił od czasu do czasu głowę i nasłuchiwał odległego dźwięku bębnów.

Minęła godzina, potem dwie. Teargeld był teraz na południowym zachodzie. Maskull podniósł martwe ciało Sullenbode i ruszył ku przełęczy. Nie dbał już o Muspel. Chciał poszukać wody, w której będzie mógł obmyć ciało swojej ukochanej i ziemi, w której będzie mógł ją pochować.

Dotarłszy do głazu nad osuwiskiem, na którym przedtem oboje odpoczywali, opuścił swoje brzemię i złożywszy martwą dziewczynę na kamieniu, siedział jakiś czas obok niej, spoglądając w kierunku Barey.

A potem ruszył w dół z przełęczy Mornstab.


Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Download:Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)