home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

Rozdział 18


Haunte

Podczas gdy Maskull siedział, Corpang chodził nieustannie w tę i z powrotem, wymachując rękami. Zgubił swoją laskę. Twarz miał rozpłomienioną, z wyrazem niecierpliwości, który podkreślał jego naturalną gruboskórność. W końcu zatrzymał się tuż przed Maskullem i spojrzał na niego.

— Co masz zamiar zrobić? — zapytał.

Maskull spojrzał na niego i leniwie machnął ręką w  kierunku odległych gór.

— Skoro nie możemy iść, musimy poczekać — odpowiedział.

— Na co?

— Nie wiem… Słuchaj, jak to jest? Te szczyty zmieniły kolor z czerwonego na zielony.

— Tak, wieje stamtąd trupi wiatr.

— Trupi wiatr?

— Powietrze Lichstormu. Zwykle zalega w górach, ale gdy wiatr wieje z północy, dociera nawet do Threalu.

— To jakiś rodzaj mgły?

— Osobliwy rodzaj, gdyż rozpala seksualne namiętności.

— Będziemy więc uprawiać miłość — powiedział Maskull, śmiejąc się.

— Z pewnością nie okaże się to dla ciebie takie radosne — powiedział Corpang nieco ponuro.

— Powiedz mi więc, jak te góry zachowują równowagę?

Corpang spojrzał na wypiętrzone szczyty zanikające szybko w oddali.

— Namiętność powstrzymuje je od upadku — odpowiedział.

Maskull znów się roześmiał; odczuwał dziwne zaburzenia umysłu.

— Tak? Miłość skały do skały?

— Śmieszne, ale prawdziwe.

— No cóż, wkrótce przyjrzymy się im dokładniej. A za tymi górami leży Barey, tak?

— Tak.

— A potem ocean. Jak się nazywa ten ocean?

— Tego dowiadują się tylko ci, co umierają w jego pobliżu.

— Taka cenna tajemnica?

Branchspell zbliżał się na zachodzie do linii horyzontu; pozostało trochę ponad dwie godziny światła dziennego. Powietrze wokół nich ściemniało. Była to rzadka mgła – ani wilgotna, ani zimna. Pasmo Lichstormu było już jedynie niewyraźnym zarysem na niebie. Nasycone elektrycznością powietrze wywoływało mrowienie i wprowadzało w stan podniecenia. Maskulla opanowało coś w rodzaju emocjonalnej gorączki – czuł się tak, jak gdyby nawet bardzo łagodna zewnętrzna przyczyna mogła go teraz wyprowadzić z równowagi. Corpang stał cicho z buzią na kłódkę.

Maskull popatrzył na wielkie usypisko kamieni w pobliżu.

— To wydaje mi się dobrym punktem obserwacyjnym — powiedział. — Może coś będzie widać z wierzchołka.

Nie czekając na opinię towarzysza, zaczął gramolić się na wzniesienie i po kilku minutach stanął na szczycie. Corpang dołączył do niego.

Ujrzeli stamtąd całą krainę opadającą w dół do morza, które widoczne było jedynie jako odległy blask lśniącej wody. Ignorując to wszystko, wzrok Maskulla natychmiast zatrzymał się na odległym o jakieś dwie mile od nich małym obiekcie w kształcie łodzi, zawieszonym zaledwie kilka stóp nad ziemią i zbliżającym się szybko w ich kierunku.

— A cóż to takiego? — zapytał ze zdumieniem.

Corpang tylko potrząsnął głową i nic nie powiedział.

W ciągu dwóch minut latający obiekt, cokolwiek to było, zbliżył się do nich o połowę odległości. Coraz bardziej przypominał łódź, ale jego lot był raczej chwiejny niż gładki; dziób nieustannie podrygiwał to dół to w górę, a także na boki. Maskull dojrzał teraz człowieka siedzącego na rufie i coś, co wyglądało jak duże martwe zwierzę, leżące na śródokręciu. Gdy latający pojazd przybliżył się, dostrzegł pod nim gęsty, niebieski obłok, oraz taki sam z tyłu. I tylko z przodu, od ich strony, powietrze było przejrzyste.

— Corpang, to musi być to, na co czekamy. Ale cóż, na boga, go unosi? — podrapał się po brodzie w zamyśleniu, a potem, obawiając się, że nie zostali dostrzeżeni, wszedł na najwyższy kamień, wrzasnął głośno i zaczął dziko wymachiwać rękami. Latająca łódź, która była już tylko kilkaset jardów od nich, nieznacznie zmieniła kurs, lecąc teraz ku nim w taki sposób, że nie było wątpliwości, iż sternik wykrył ich obecność.

Łódź zwalniała do chwili, gdy jej prędkość stała się nie większa od prędkości piechura, niemniej jej ruch wciąż pozostawał nieregularny. Miała dość dziwny kształt: około dwadzieścia stóp długości i proste boki zwężające się od płaskiego, szerokiego na cztery stopy dziobu do ostro zakończonej rufy. Płaskie dno było nie dalej niż dziesięć stóp od ziemi. Nie było pokładu i niosła jedynie jednego żywego użytkownika; ten drugi obiekt, który zauważyli, był rzeczywiście zwierzęcą tuszą wielkości dużej owcy. Błękitny obłok ciągnący się za łodzią okazał się wydobywać z błyszczącego końca krótkiego, prostego pręta zamocowanego do stewy. Gdy pojazd znalazł się nie dalej niż kilka stóp od nich i mogli go podziwiać z góry, mężczyzna usunął pręt i osłonił jasno świecący koniec kołpakiem. Ruch do przodu ustał całkowicie i łódź zaczęła dryfować to tu to tam, niemniej wciąż unosiła się w powietrzu, a obłok pod nią nie zniknął. W końcu szeroki bok dotarł łagodnie do stosu kamieni, na którym stali. Sternik wyskoczył na brzeg i natychmiast wdrapał się im na spotkanie.

Maskull wyciągnął do niego rękę, ale tamten odmówił z lekceważeniem. Był to młody człowiek średniego wzrostu. Nosił dopasowane ubranie z futer. Kończyny miał zupełnie normalne, natomiast tułów nieproporcjonalnie długi oraz największą i najpojemniejszą klatkę piersiową, jaką Maskull kiedykolwiek widział u mężczyzny. Bezwłosa twarz był ostra, szpiczasta i brzydka, z wystającymi zębami i złośliwym grymasem na twarzy. Jego oczy i brwi były uniesione do góry. Na czole miał narząd, który wyglądał tak, jak gdyby został okaleczony – był to wyłącznie szpetny kikut. Włosy miał krótkie i rzadkie. Maskull nie potrafił nazwać koloru jego skóry, który wydawał się pozostawać w takim samym stosunku do jale, jak zielony do czerwonego.

Dostawszy się na górę, przybysz stał minutę czy dwie, przyglądając się badawczo obu towarzyszom spod półprzymkniętych powiek i bezczelnie się przy tym przez cały czas uśmiechając. Maskull pragnął ogromnie porozmawiać z nim, ale nie chciał być tym, który odezwie się pierwszy. Corpang, w złym humorze, stał nieco z tyłu.

— Co wy za ludzie? — zapytał w końcu lotnik. Jego ekstremalnie głośny głos miał wyjątkowo nieprzyjemny tembr. Dla Maskulla brzmiał tak, jakby duża objętość powietrza próbowała sforsować wąski otwór zbiornika.

— Nazywam się Maskull, a mój przyjaciel to Corpang. On pochodzi z Threalu, a skąd ja jestem, nie pytaj.

— A ja jestem Haunte, z Sarclash.

— Gdzie to jest?

— Pół godziny temu mógłbym wam pokazać, ale teraz jest już za ciemno. To góra w Lichstormie.

— Wracasz tam teraz?

— Tak.

— Ile czasu ci to zajmie w tej łodzi?

— Dwie, trzy godziny.

— Damy radę się zabrać?

— Co? Wy również wybieracie się do Lichstormu? Po co?

— Pooglądać widoki — odpowiedział Maskull z błyskiem w oczach. — Ale przede wszystkim zjeść coś. Nie pamiętam już, kiedy jadłem. Zdaje się, polowałeś w pewnym celu, więc żywności nam nie zabraknie.

Haunte popatrzył na niego kpiąco.

— Zuchwałości ci z pewnością nie brakuje — powiedział. — Ale ja wolę takich, bo sam jestem człowiekiem tego typu. Twój przyjaciel natomiast wolałby pewnie głodować niż poprosić obcego o jedzenie. Sprawia na mnie wrażenie oszołomionej ropuchy wyciągniętej z ciemnej dziury.

Maskull przytrzymał Corpanga za ramię i zmusił do milczenia.

— Gdzie polowałeś, Haunte? — zapytał.

— W Matterplay. Nie miałem szczęścia. Zakłułem leśnego konia. Leży w łodzi.

— Jak tam jest w Lichstormie?

— Są mężczyźni i są kobiety, ale nie ma tam takich chłopobab jak wy.

— Kogo ty nazywasz chłopobabą?

— Osoby o mieszanej płci, jak ty. W Lichstormie płeć jest czysta.

— Zawsze uważałem się za mężczyznę.

— Może jesteś; jest na to test. Czy nienawidzisz i boisz się kobiet?

— Dlaczego miałbym? A ty?

Haunte uśmiechnął się, pokazując zęby.

— W Lichstormie jest inaczej… Chcesz więc zobaczyć widoki?

— Przyznaję, jestem ciekaw waszych kobiet, zwłaszcza po tym, co powiedziałeś.

— No, to przedstawię cię Sullenbode.

Zrobiwszy tę uwagę, Haunte zamilkł na chwilę, a potem wybuchnął nagle gromkim, basowym śmiechem, tak że aż mu się klatka piersiowa zatrzęsła.

— Pozwól i nam się pośmiać z tego dowcipu — powiedział Maskull.

— Och, zrozumiesz to później.

— Jeśli będziesz ze mną grał w hocki-klocki, to ja również mogę nie być grzeczny.

Haunte znów się roześmiał.

— Nie będę w tym osamotniony. Sullenbode będzie mi głęboko zobowiązana. Nie odwiedzam jej tak często, jakby sobie tego życzyła, ale zawsze chętnie usłużę jej w inny sposób. No dobrze, macie swój transport.

Maskull potarł nos z powątpiewaniem.

— Czy to, że płcie w twoim kraju nienawidzą się nawzajem, wynika z tego, że namiętność jest tam słabsza czy że silniejsza?

— W innych miejscach na świecie namiętność jest miękka, a w Lichstormie namiętność jest twarda.

— A co nazywasz twardą namiętnością?

— Gdy mężczyznę przyzywa do kobiety ból, a nie przyjemność.

— Chciałbym to zrozumieć, zanim będę gotowy.

— Jasne — odpowiedział Haunte, spoglądając drwiąco. — Szkoda byłoby stracić taką okazję, skoro już wybierasz się do Lichstormu.

Teraz z kolei Corpang chwycił Maskulla za rękę.

— Ta podróż źle się skończy — powiedział.

— Dlaczego?

— Całkiem niedawno wybierałeś się do Muspel, a teraz celem jest kobieta.

— Daj mi spokój — powiedział Maskull. — Szczęście musi mieć trochę luzu. Skąd by się wzięła ta łódź tutaj?

— Mówiliście coś o Muspel? — zapytał Haunte.

Corpang złapał go mocno za ramię i spojrzał mu prosto w oczy.

— Co o tym wiesz? — zapytał.

— Niewiele, ale coś… może… Zapytaj mnie przy kolacji. Teraz już najwyższy czas wyruszyć. Wierz mi, latanie nocą w górach nie jest dziecinną zabawą.

— Nie omieszkam zapytać — powiedział Corpang.

Maskull spojrzał w dół, na łódź.

— Mamy wsiadać? — zapytał.

— Ale ostrożnie. To tylko konstrukcja z trzciny i skór.

— Może mógłbyś przedtem oświecić mnie, w jaki sposób udaje ci się unikać praw grawitacji?

Haunte uśmiechnął się sarkastycznie.

— Maskull, to tylko dla twoich uszu. Wszystkie prawa są żeńskie. A prawdziwy mężczyzna jest wyrzutkiem, poza prawem.

— Nie rozumiem.

— Wielka bryła ziemi nieustannie emituje żeńskie cząsteczki, a męska część skał i żywych organizmów również nieustannie próbuje je przechwycić. To jest grawitacja.

— A jak poruszasz swoją łódź?

— Całą pracę wykonują moje dwa męskie kamienie. Ten pod spodem powstrzymuje łódź od upadku, a ten na stewie odcina ją od ciał stałych z tyłu. Jedyną częścią łodzi przyciąganą przez jakiekolwiek miejsce na ziemi jest dziób, gdyż tylko na niego nie pada światło męskich kamieni. Dlatego łódź porusza się w tym kierunku.

— A z czego są te cudowne kamienie?

— Po prostu męskie kamienie. Nie ma w nich nic żeńskiego; tryskają męskimi iskrami przez cały czas. Te iskry pochłaniają wszystkie żeńskie cząsteczki unoszące się z ziemi. Nie pozostaje ani jedna żeńska cząsteczka, by przyciągnąć męskie części łodzi i w ten sposób nie są one w najmniejszym stopniu przyciągane w tym kierunku.

Maskull przeżuwał to przez minutę.

— No tak, Haunte, polujesz, budujesz łodzie – z tymi umiejętnościami wydajesz się być bardzo zręcznym i uzdolnionym facetem… Ale słońce zachodzi, więc lepiej ruszajmy.

— Zejdź więc pierwszy i przesuń tę tuszę dalej do przodu. Wtedy ty i twój przyjaciel będziecie mogli usiąść na śródokręciu.

Maskull natychmiast zszedł na dół i wskoczył do łodzi, gdzie spotkała go niespodzianka. W chwili, gdy wciąż przytrzymując się skały, stanął na kruchym dnie, nie tylko zniknął całkowicie jego ciężar – jak gdyby został zanurzony się w ciężkim płynie, takim jak słona woda – lecz jeszcze skała, której się trzymał, przyciągała go jakby łagodnym prądem elektrycznym, tak że z trudnością zdołał oderwać od niej ręce.

Po pierwszym szoku, spokojnie zaakceptował nowy porządek rzeczy i zabrał się za przesuwanie tuszy. Ponieważ w łodzi nic nie ważyła, udało mu się to bez zbytniego wysiłku. Potem zszedł Corpang. Zdumiewająca zmiana fizyczna nie zdołała zakłócić jego zastałego opanowania opartego na moralnych ideach. Haunte zszedł ostatni, pochwycił drąg z górnym kamieniem męskim i zdjąwszy kołpak, zaczął go ustawiać. Maskull po raz pierwszy zobaczył z bliska tajemnicze światło, które przeciwdziałając siłom natury, służyło pośrednio nie tylko jako podnośnik, ale i siła poruszająca. W ostatnim czerwonawym błysku wielkiego słońca jego blask został przytłumiony i był niewiele bardziej okazały niż bardzo jasne, iskrzące się niebieskobiałe klejnoty, niemniej jego moc można było ocenić poprzez widzialną, kolorową mgłę rozsiewaną na wiele jardów dookoła.

Sterowanie odbywało się za pomocą przesłony przymocowanej sznurkiem do końca pręta, którą można było manipulować, przesłaniając zgodnie z życzeniem – w części lub w całości – dowolny segment męskiego promieniowania kamienia. Gdy tylko pręt został podniesiony, powietrzny statek łagodnie odbił od przyciągającej go skały i ruszył wolno naprzód w kierunku gór. Branchspell zapadł poniżej horyzontu. Zbierające się mgły przesłoniły wszystko, co znajdowało się dalej niż w promieniu kilku mil. Powietrze zrobiło się zimne i świeże.

Wkrótce skalne rumowisko zostało na wielkiej wznoszącej się równinie. Haunte usunął przesłonę całkowicie i łódź osiągnęła pełną prędkość.

— Mówiłeś, że żegluga w górach nocą jest trudna — zawołał Maskull. — Uważałbym, że to jest raczej niemożliwe.

Haunte odchrząknął.

— Trzeba ryzykować i uważać się za szczęściarza, jeśli wróciło się z niczym gorszym od stłuczonej czaszki. Ale powiem ci jedną rzecz, jeśli będziesz mi przeszkadzał swoim paplaniem, to nie dotrzemy tak daleko, żeby znaleźć się w górach.

Od tej chwili Maskull milczał.

Zmierzch zapadał, zmrok gęstniał. Nie było nic do oglądania, ale wiele się dało wyczuć. Ruch łodzi, który zależał od niekończących się zmagań między męskimi kamieniami i siłą grawitacji, przypominał w przesadny sposób gwałtowne miotanie małą łodzią na wzburzonym morzu. Obaj pasażerowie nie czuli się najlepiej. Haunte ze swego miejsca na rufie zerkał na nich sardonicznie jednym okiem. Gwałtownie zapadła ciemność.

Po jakichś dziewięćdziesięciu minutach od rozpoczęcia podróży dotarli do podnóża Lichstormu. Zaczęli się wznosić. Nie pozostało nic z dziennego światła, żeby coś widzieć. Krajobraz pod nimi był jednak zarówno z obu stron jak i od rufy oświetlony na znacznej odległości żywym, błękitnym promieniowaniem obu męskich kamieni. Do przodu promieniowanie nie sięgało, więc Haunte kierował się dzięki świecącym właściwościom skał, traw i drzew. Wszystko lekko fluoryzowało, a roślinność świeciła silniej niż podłoże.

Księżyca nie było i nie było widać gwiazd, z czego Maskull wywnioskował, że niebo zakryte jest chmurami. Raz czy dwa razy poczuł niedostatek powietrza i pomyślał, że wlecieli w jakąś gęstą mgłę dziwnego rodzaju. Opar ten miał właściwość zdwajania intensywności wszystkich świateł przed nimi i jednocześnie powodował, że ogarniało go wrażenie nocnego koszmaru – chwilami doświadczał nieuzasadnionego strachu i atmosfery grozy.

Znaleźli się wysoko ponad doliną oddzielającą podnóże od samych gór. Łódź rozpoczęła liczącą wiele tysięcy stóp wspinaczkę, a że skalne ściany były blisko, Haunte musiał ostrożnie manipulować rufowym światłem, żeby je wymijać. Maskull nie bez podziwu obserwował delikatność jego ruchów. Minął dłuższy czas. Zrobiło się znacznie zimniej; powietrze było wilgotne i stwarzało wrażenie przeciągu. Mgła zaczęła osadzać na nich coś w rodzaju śniegu. Maskull wciąż się pocił ze strachu – nie dlatego że groziło mu niebezpieczeństwo, ale dlatego że nie przestawał otaczać ich mgielny obłok.

Pokonali pierwszą linię urwisk. Wciąż pnąc się w górę – ale tym razem jednocześnie poruszając się do przodu, co można było ocenić po pozostawianych w tyle oparach oświetlanych przez męskie kamienie – wkrótce całkiem stracili z oczu stały grunt. Nagle i całkiem nieoczekiwanie przebił się księżyc. W górze widać było jak gęste masy mgieł, pocięte w wielu miejscach wąskimi szczelinami nieba, w których pokazywał się Teargeld, przepływają w powietrzu z jednego miejsca w drugie. Poniżej nich, po lewej pojawiał się na kilka sekund, a potem znów znikał gigantyczny szczyt błyszczący zielonym lodem. Cały pozostały świat zakrywała mgła. Znów ukazał się księżyc. Maskull zobaczył dosyć, żeby zatęsknić za końcem tej powietrznej podróży.

Światło męskich kamieni ukazało kolejną skalną ścianę. Była ogromna, poszarpana i pionowa. W dół, w górę i na boki ginęła w mroku. Lecieli przez jakiś czas wzdłuż tej ściany, gdy ukazała się wystająca z niej skalna półka. Była płaska i mierzyła tuzin stóp w każdą stronę. Pokrywający ją zielony śnieg miał kilka cali grubości. Bezpośrednio za nią widniała w skale ciemna szczelina wyglądająca na wejście do jaskini.

Haunte umiejętnie posadził łódź na półce. Wstał, podniósł pręt emitujący światło pod kilem i opuścił ten drugi, a potem wyjął z nich oba męskie kamienie. Jego twarz podświetlona żywym, jaskrawobłękitnym światłem trzymanych w ręku kamieni zmieniła się w głęboki relief. Wyglądała raczej gburowato.

— Wysiadamy? — zapytał Maskull.

— Tak. Tu mieszkam.

— Dzięki ci za szczęśliwe zakończenie tej niebezpiecznej podróży.

— Tak, to była podróż po omacku.

Corpang zeskoczył na platformę.

— Jakie niebezpieczeństwo? — powiedział, uśmiechając się prostacko. — Nie było żadnego. Nasze przeznaczenie leży gdzie indziej. Ty, Haunte, byłeś jedynie przewoźnikiem.

— Naprawdę? — zapytał Haunte, śmiejąc się w bardzo nieprzyjemny sposób. — Myślałem, że wiozę ludzi, a nie bogów.

— Gdzie jesteśmy? — zapytał Maskull. Mówiąc to, wysiadł, podczas gdy Haunte pozostał jeszcze przez chwilę w łodzi.

— To jest Sarclash — powiedział Haunte. — Druga, co do wysokości, góra w tej krainie.

— A która jest najwyższa?

— Adage. Między Sarclash i Adage jest długi grzbiet, miejscami bardzo trudny. Gdzieś w połowie odległości, w najniższym punkcie, leży przełęcz Mornstab, prowadząca do Barey. No to znasz już położenie okolicy.

— A ta kobieta, Sullenbode, mieszka gdzieś w pobliżu?

— Wystarczająco blisko — skrzywił się Haunte.

Wyskoczył z łodzi, przepchnął się bezceremonialnie obok nich i pomaszerował prosto do jaskini.

Maskull pospieszył za nim z Corpangiem depczącym mu po piętach. Kilka stopni prowadziło do wejścia zasłoniętego skórą jakiejś ogromnej bestii. Ich gospodarz odchylił ją i wszedł do wnętrza, nie proponując, że przytrzyma skórę z boku. Maskull nie komentował tego, tylko chwycił ją dłonią i zerwał z mocowań na ziemię. Haunte popatrzył na skórę, ale nic nie powiedział, tylko spojrzał ostro na Maskulla, niesympatycznie się uśmiechając.

Miejsce, w którym się znaleźli, było dużą, owalną grotą ze ścianami, podłogami i sklepieniem z naturalnej skały. Były tu dwa wejścia: to którym weszli i drugie mniejsze dokładnie po przeciwnej stronie. Grota była zimna i ponura; wilgotny przeciąg ciągnął od drzwi do drzwi. Wiele skór dzikich zwierząt leżało porozrzucane po ziemi. Pewna liczba suszonych na słońcu kawałków mięsa wisiała na sznurze wzdłuż ściany, a w kącie spoczywało kilka pełnych bukłaków. Wszędzie poniewierały się kły, rogi i kości. Oparte o ścianę stały dwie krótkie myśliwskie włócznie z pięknymi kryształowymi grotami.

Haunte położył oba męskie kamienie na ziemi w pobliżu tych drugich drzwi; ich światło oświetliło całą grotę. Potem podszedł do mięsa, oderwał duży kawałek i zaczął gryźć zachłannie.

— Jesteśmy zaproszeni na tę ucztę? — zapytał Maskull.

Haunte, nie przestając żuć, wskazał mu wiszące mięso i napełnione bukłaki.

— A gdzie są filiżanki? — dopytywał się Maskull, podnosząc jeden z bukłaków.

Haunte wskazał mu glinianą czarkę leżącą na podłodze. Maskull podniósł ją, rozwiązał szyjkę bukłaka i trzymając go pod pachą, napełnił czarkę. Smakując napój, stwierdził, że jest to surowy spirytus. Wlał trunek do gardła i zaraz poczuł się lepiej.

Nalał ponownie i zaoferował Corpangowi. Ten wypił jeden łyk, przełknął, po czym bez słowa oddał naczynie i już do końca pobytu w jaskini odmawiał dalszego picia. Maskull dopił i przestał się przejmować.

Podszedł do wiszącego mięsa, oderwał sobie spory kawał i usiadł na stosie skór, by zjeść wygodnie. Mięso było twarde i surowe, ale nigdy przedtem nie jadł niczego smaczniejszego. Nie mógł skojarzyć smaku, co nie było niczym zaskakującym w tym świecie dziwnych zwierząt. Jedli w milczeniu. Corpang jadł oszczędnie, stojąc, a potem położył się na pęczku skór. Jego zuchwałe oczy obserwowały wszystkie ruchy obu pozostałych. Haunte, jak na razie, nic nie pił.

Kiedy w końcu Maskull zakończył posiłek, opróżnił kolejną czarkę, westchnął z zadowoleniem i przygotował się do rozmowy.

— No to, Haunte, wyjaśnij mi teraz, jak to jest z tymi waszymi kobietami.

Haunte wziął inny bukłak i drugą czarkę. Oderwał sznurek zębami, nalał sobie i wypił kilka czarek, jedną po drugiej. Potem usiadł, skrzyżował nogi i odwrócił się do Maskulla.

— No co?

— Co im się zarzuca?

— Są zabójcze.

— Zabójcze? W jakim sensie są zabójcze?

— Dowiesz się. Obserwowałem cię w łodzi. Miałeś jakieś złe odczucia, co?

— Nie ukrywam tego. Były chwile, kiedy czułem się, jakbym walczył z koszmarem sennym. Co było tego przyczyną?

— Kobiecy nastrój Lichstormu. Namiętność seksualna.

— Nie czuję żadnej namiętności.

— Ale to była namiętność, jej pierwszy etap. Was natura małżeństwem zabawia, a nas torturuje. Poczekaj, aż wyjdziesz na zewnątrz. Te wrażenia wrócą, tyle że dziesięć razy gorsze. To, co wypiłeś, się już o to postara. Czym, według ciebie to wszystko się skończy?

— Gdybym wiedział, to bym się nie pytał.

— Sullenbode — powiedział Haunte, śmiejąc się głośno.

— Masz na myśli, że będę pożądał Sullenbode?

— Myślę o tym, co z tego wyniknie, Maskull? Co ona ci da? Słodką, omdlewającą, czułą, kobiecą zmysłowość?

Maskull chłodno wypił następną czarkę.

— Czemu miałaby dawać to wszystko przechodniowi? — zapytał.

— No cóż, w istocie ona nie ma tego po to, by rozdawać. Nie. To co ci da i to co od niej przyjmiesz, gdyż nie będziesz mógł nic na to poradzić, to udręka, szaleństwo i być może śmierć.

— Może to, co mówisz, ma sens, ale dla mnie brzmi jak brednie. Dlaczego miałbym przyjąć szaleństwo i śmierć?

— Bo namiętność cię do tego zmusi.

— A ty? — zapytał Maskull, niecierpliwiąc się.

— Och, ja mam męskie kamienie. Jestem zabezpieczony.

— I to wszystko, co cię chroni przed byciem jak inni mężczyźni?

— Tak. Ale, Maskull, nie próbuj ze mną żadnych numerów.

Maskull pił dalej spokojnie i nic nie mówił przez jakiś czas.

— Czy to znaczy, że mężczyźni i kobiety są tutaj wrogo nastawieni do siebie, a miłość jest nieznana? — zapytał w końcu.

— Magiczne słowo… Mam ci powiedzieć, Maskull, co to jest miłość? Miłość między mężczyzną i kobietą jest niemożliwa. Gdy Maskull kocha kobietę, to znaczy, że to żeńscy przodkowie Maskulla ją kochają. Natomiast tutaj, w tej krainie, mężczyźni są czystymi samcami. Niczego nie dziedziczą po żeńskiej stronie.

— Skąd się biorą te męskie kamienie?

— Och, to nie są żadne dziwne rzeczy. Gdzieś musi być tego całe złoże. To ono zabezpiecza świat, żeby nie stał się światem czysto żeńskim. Inaczej byłaby to jedna wielka masa ciężkiej słodyczy, bez żadnej indywidualności.

— I ta sama słodycz stanowi torturę dla mężczyzn?

— Życie absolutnego samca jest dzikie. Nadmiar życia jest niebezpieczny dla ciała. Jak może więc być czymś więcej niż torturą?

Corpang usiadł nagle i zwrócił się do Hauntego:

— Przypominam ci twoją obietnicę, że opowiesz nam o Muspel.

Haunte obdarzył go niechętnym spojrzeniem.

— Ha! Człowiek spod ziemi powrócił do życia.

— Tak, tak! Opowiedz nam — dodał beztrosko Maskull.

Haunte napił się i roześmiał cicho.

— No cóż, historia jest krótka i niewarta opowiadania, ale jeśli jesteście zainteresowani… Pięć lat temu pojawił się tutaj jakiś obcy, dopytując o „Ogień Muspelu”. Nazywał się Lodd. Przywędrował ze wschodu. Przyszedł do mnie w lato pewnego słonecznego poranka, na zewnątrz tej tu jaskini. Jeśli chcecie, żebym go opisał… Nie wyobrażam sobie drugiego takiego człowieka jak tamten. Wyglądał tak dumnie, szlachetnie, wspaniale, że moja własną krew wydała mi się brudna w porównaniu z nim. Jak się domyślacie, nie odczuwam czegoś takiego przy każdym. Teraz, gdy go sobie przypominam, to był nawet nie tyle wspaniały, co inny. Byłem pod takim wrażeniem, że wstałem i rozmawiałem z nim na stojąco. Pytał się o drogę na górę Adage. Zaczął mówiąc: „Podobno stamtąd widać czasami światło Muspelu. Wiesz coś o tym?” Powiedziałem mu prawdę, że nic o tym nie wiem, a wtedy on powiedział: „Dobrze, idę na Adage. Powiedz tym, którzy tu przyjdą po mnie z tą samą sprawą, że będzie lepiej, jak zrobią to samo.” I To była cała rozmowa. Poszedł swoją drogą i już nigdy więcej go nie widziałem ani o nim nie słyszałem.

— Więc nie byłeś ciekaw na tyle, by pójść za nim?

— Nie, bo w chwili, gdy się odwrócił do mnie tyłem, całe moje zainteresowanie tym człowiekiem jakoś jakby zniknęło.

— Pewnie dlatego, że był dla ciebie bezużyteczny.

Corpang spojrzał na Maskulla.

— To mamy wyznaczoną drogę — powiedział.

— Na to wygląda — stwierdził obojętnie Maskull.

Rozmowa zamarła na jakiś czas. Cisza przytłoczyła Maskulla i zaczął być niespokojny.

— Haunte, jak się nazywa kolor twojej skóry? Taki, jaki widziałem przy świetle dziennym. Wydał mi się dziwny.

— Dolm — odpowiedział Haunte.

— Mieszanina ulfire i niebieskiego — wyjaśnił Corpang.

— Rozumiem. Te kolory są zadziwiające dla obcego.

— A jakie kolory są w waszym świecie? — zapytał Corpang.

— Tylko trzy podstawowe, a tutaj macie chyba pięć, chociaż nie mogę sobie wyobrazić, jak to jest możliwe.

— Mamy dwa zestawy kolorów podstawowych — powiedział Corpang — ale jeden z nich, niebieski, jest taki sam w obu zestawach, tak że razem jest ich pięć.

— A po co dwa zestawy?

— Są wytwarzane przez dwa słońca. Branchspell wysyła niebieski, żółty i czerwony, a Alppain: ulfire, niebieski i jale.

— Ciekawe, że nigdy wcześnie nie słyszałem tego wyjaśnienia.

— Masz tutaj jeszcze jeden przykład nieodzownej troistości w przyrodzie. Niebieski jest egzystencją. Jest ciemnością oglądaną poprzez światło; kontrastem między egzystencją a nicością. Żółty jest relacją. W żółtym świetle najwyraźniej widać wzajemny stosunek obiektów. Czerwony to emocje. Odbijają się od niego nasze osobiste uczucia. A co do kolorów Alppaina… niebieski znajduje się w środku, więc nie jest egzystencją tylko relacją. To ulfire jest egzystencją; musi to być więc jakiś inny rodzaj egzystencji.

Haunte ziewnął.

— Macie tam, w tej podziemnej dziurze, wspaniałych filozofów — powiedział.

Maskull wstał i rozejrzał się.

— Dokąd prowadzą te drzwi? — zapytał.

— Sam sprawdź — odpowiedział Haunte.

Maskull wziął go za słowo i ruszył przez jaskinię, odsunął zasłonę i zniknął w ciemności. Haunte poderwał się i pospieszył za nim.

Corpang również podniósł się na nogi. Podszedł do pełnych bukłaków ze spirytusem, porozwiązywał szyjki i pozwolił, żeby zawartość wyciekła na podłogę. Potem wziął myśliwskie włócznie i poodrywał groty. Zanim zdążył wrócić na miejsce, pojawili się Haunte i Maskull. Gospodarz natychmiast zauważył, co się stało. Uśmiechnął się i zbladł.

— Nie próżnowałeś przyjacielu — wykrzyknął.

— Uznałem, że lepiej pozbawić cię zębów — odrzekł Corpang, przygważdżając go swoim zuchwałym, ciężkim spojrzeniem.

— Haunte, ropucha wyszła na światło w jakimś celu — powiedział Maskull wybuchając śmiechem. — Kto by to przypuszczał?

Haunte mierzył Corpanga przez jakiś czas wzrokiem, po czym wrzasnął okropnie, jak zły duch, i rzucił się na niego. Zaczęli walczyć ze sobą jak dzikie koty. Tarzali się po ziemi, walczyli na stojąco – tak gwałtownie, że Maskull nie mógł zdecydować, który z nich jest górą. Nie próbował ich rozdzielić. Zastanawiał się chwilę, a potem pochwycił oba męskie kamienie i śmiejąc się, uciekł przez górne drzwi w noc na otwartą przestrzeń.

Drzwi wychodziły na czeluść po drugiej stronie góry. W prawo wzdłuż urwiska wiła się wąska półka pokryta zielonym śniegiem. Była to jedyna dostępna ścieżka. Rzucił kamienie poza krawędź rozpadliny. Mimo że ciężkie i twarde w jego dłoni, opadły bardziej jak piórka niż kawałki skały, pozostawiając za sobą długi ślad oparów. Wciąż spoglądał za nimi, jak znikają, gdy z groty wybiegł Haunte, a za nim Corpang. Haunte chwycił gwałtownie Maskulla za rękę.

— Coś ty uczynił, w imię Kraga? — wykrzyknął.

— Zniknęły za burtą — odpowiedział Maskull, znów się śmiejąc.

— Ty przeklęty wariacie — krzyknął Haunte. Luminescencja jego skóry znikała i pojawiała się, tak jakby jego wewnętrzne światło oddychało. Potem nagle się uspokoił za sprawą wielkiego wysiłku swojej woli. — Wiesz, że to oznacza moją śmierć?

— Czyż ty nie robiłeś wszystkiego w ostatnim czasie, bym dojrzał dla Sullenbode? No więc ciesz się teraz i przyłącz do zabawy!

— Traktujesz to jak żart, a to jest tragiczna rzeczywistość.

Szydercza nieżyczliwość Hauntego całkowicie zanikła. Wyglądał teraz jak chory człowiek; chociaż jego twarz jakoś wyszlachetniała.

— Żałowałbym cię, Haunte, gdyby to nie łączyło się również z żalem za mnie. Teraz wszystkich nas czeka to samo, choć ty chyba jeszcze tego nie zrozumiałeś.

— A dlaczego w ogóle mamy to zrobić? — zapytał cicho Corpang. — Czy wy ludzie nie możecie kontrolować się, dopóki nie minie niebezpieczeństwo?

Haunte wbił w niego dziki wzrok.

— Nie! Widma już zaczynają mnie ścigać. — Usiadł markotnie, ale po chwili już znowu wstał. — Nie mogę już czekać… gra się rozpoczęła.

Wkrótce potem, przy cichej zgodzie wszystkich, ruszyli ścieżką – Haunte na przedzie. Półka była wąska, wznosząca się i śliska, tak że potrzebna była najwyższa ostrożność. Droga była oświetlona przez fosforyzujący śnieg i skały.

Gdy przeszli już około pół mili, Maskull, który szedł jako drugi z kolei, zachwiał się, oparł o klif i w końcu usiadł.

— Drinki działają — powiedział. — Powróciły tamte koszmary, tyle że są jeszcze gorsze.

— No to jesteś skazany — powiedział Haunte, odwracając się.

Maskull – przy pełnej świadomości zarówno sytuacji jak i obecności swoich towarzyszy – poczuł że jest napastowany przez czarną, bezkształtną, nadprzyrodzoną istotę próbującą go objąć. Zdjęty grozą trząsł się gwałtownie i nie był w stanie poruszyć żadną kończyną. Pot ściekał mu po twarzy wielkimi kroplami. Ten koszmar na jawie trwał przez dłuższy czas, to nasilając się, to jakby ustępując. Chwilami wizja słabła, a zaraz potem stawała się tak silna, że był przekonany o swojej śmierci. Nagle wszystko się skończyło – był wolny. Świeży powiew owiał mu twarz. W uszach rozbrzmiały słodkie ptasie trele, a wraz z nimi jego duszę ogarnął poetycki nastrój. Nigdy wcześniej nie doświadczył takiej nagłej, rozdzierającej serce radości! To również prawie natychmiast ustało.

Wciąż siedząc i kołysząc się, przetarł ręką oczy jak ktoś, komu właśnie ukazał się anioł.

— Zrobiłeś się całkiem biały — powiedział Corpang. — Co się stało?

— Przebyłem drogę od tortur do miłości — odparł po prostu Maskull, wstając.

— Nie opowiesz nam, jak było? — zapytał Haunte, spoglądając na niego ponuro.

— Gdy byłem w Matterplay — odpowiedział z namysłem Maskull — widziałem gęste chmury pozbywające się ładunku i zmieniające w kolorowe, żywe zwierzęta. W ten sam sposób moje mroczne, chaotyczne spazmy wydawały się łączyć i tworzyć razem nowy rodzaj radości – radości niemożliwej bez wcześniejszego koszmaru. To nie przypadek. Natura do tego dąży. Olśniło mnie wtedy… Wy, mężczyźni z Lichstormu, nie docieracie wystarczająco daleko. Poprzestajecie na spazmach. Nie zdajecie sobie sprawy, że to są tylko bóle porodowe.

— Jeśli to prawda, to jesteś wielkim prekursorem — mruknął Haunte.

— W czym to się różni od zwykłej miłości? — dopytywał się Corpang.

— To jest wszystko, co zawiera miłość, pomnożone przez dzikość.

Corpang drapał się jakiś czas po brodzie.

— Mężczyźni z Lichstormu nigdy jednak nie osiągną tego etapu — powiedział — bo są zbyt męscy.

— Dlaczego tylko my mamy cierpieć? — zapytał Haunte, blednąc.

— Natura jest kapryśna i okrutna, i nie stosuje się do zasad sprawiedliwości… Idź z nami, Haunte. Uciekaj od tego.

— Zobaczę — mruknął Haunte. — Może tak zrobię.

— Daleko jeszcze do Sullenbode? — zapytał Maskull.

— Nie, jej dom jest pod przewieszką czapy Sarclashu.

— I cóż się dzisiaj wydarzy? — Maskull mówił to do siebie, ale Haunte i tak mu odpowiedział.

— Biorąc pod uwagę to, co się właśnie wydarzyło, nie powinieneś oczekiwać niczego przyjemnego. To nie jest kobieta, to hałda czystego seksu. Twoje namiętności nadadzą jej ludzki kształt, ale tylko na chwilę. Gdyby zmiana zaszła na stałe, obdarzyłbyś ją duszą.

— Może te zmiany mogą być na stałe.

— Żeby tego dokonać, nie wystarczy jej pożądać, ona musi również pożądać ciebie. Dlaczego jednak miałaby ciebie pożądać?

— Nic nie dzieje się zgodnie z oczekiwaniami — powiedział Maskull, potrząsając głową. — Może lepiej już chodźmy.

Ruszyli dalej. Półka wciąż się wznosiła, ale za zakrętem Haunte porzucił ją i zaczął się wspinać stromym wąwozem, prowadzącym wprost pod górę. Zostali zmuszeni do używania rąk i nóg. Maskull cały czas nie myślał o niczym innym, jak tylko o słodkich chwilach, których doświadczył.

Płaski grunt na szczycie był suchy i sprężysty. Śniegu nie było, za to pojawiły się świecące rośliny. Haunte skręcił ostro w lewo.

— Musimy już być pod tą czapą — powiedział Maskull.

— Masz rację. Za pięć minut zobaczysz Sullenbode.

Gdy tamten to mówił, wargi Maskulla uwrażliwiły się w zaskakujący sposób. Ich wzajemny dotyk przyprawiał go o dreszcz na całym ciele.

Trawy świeciły mgliście. Przed nimi pojawiło się wielkie drzewo z jaśniejącymi gałęziami. Wisiało na nim mnóstwo czerwonych owoców wyglądających jak wiszące latarnie i nie było żadnych liści. Pod drzewem siedziała Sullenbode. Jej cudowna poświata – połączenie jale i bieli – połyskiwała miękko w ciemności. Kobieta siedziała wyprostowana ze skrzyżowanymi nogami i spała. Ubrana była w osobliwe skórzane ubranie składające się z okrycia przerzuconego przez jedno ramię i zakończonego luźnymi spodniami sięgającymi do kolan. Ręce złożyła razem. W jednej z nich trzymała na wpół zjedzony owoc.

Maskull stanął nad nią i spojrzał z dużym zainteresowaniem. Pomyślał, że nigdy nie widział niczego nawet w połowie tak kobiecego. Jej ciało prawie rozlewało się w swojej miękkości. Narządy twarzy były tak słabo rozwinięte, że ledwo przypominały ludzkie; jedynie wargi były pełne, wydatne i wyraziste. W swojej obfitości były jak rozprysk zmaterializowanej woli na tle drzemiącej protoplazmy. Włosy miała nieuczesane. Ich koloru nie był stanie odróżnić – były długie, potargane i dla wygody wsunięte z tyłu pod ubranie.

Corpang wyglądał na spokojnego i poważnego, ale pozostali dwaj byli wyraźnie wstrząśnięci. Serce biło Maskullowi w piersiach jak młot. Haunte pociągnął go za ramię.

— Czuję się tak, jakby moja głowa została zerwana z ramion — powiedział.

— To znaczy?

— Przecież w tym jest straszliwa radość — dodał, niezdrowo się uśmiechając i położył rękę na ramieniu kobiety.

Sullenbode obudziła się spokojnie, spojrzała na nich i wróciła do jedzenia swojego owocu. Maskull nie sądził, że może być na tyle inteligentna, by rozmawiać. Haunte nagle upadł na kolana i pocałował ją w usta.

Kobieta nie protestowała. W czasie trwania pocałunku, Maskull zauważył ze zdumieniem, że jej twarz ulega zmianie. Jej rysy uwydatniły się, stały bardziej ludzkie i niemal twarde. Uśmiech spełzł, a jego miejsce zajął grymas niezadowolenia. Odepchnęła Hauntego i wstała, popatrzyła spod wygiętych brwi na trójkę mężczyzn, na każdego z osobna. Maskull był ostatni. Studiowała jego twarz przez dłuższą chwilę, niemniej nic nie sugerowało, jakie może mieć myśli.

W międzyczasie, chwiejąc się i szczerząc zęby, podszedł do niej Haunte. Znosiła go spokojnie, ale gdy wargi ich zetknęły się ponownie, Haunte został odrzucony do tyłu, krzycząc z zaskoczenia, jak gdyby został potraktowany prądem elektrycznym. Uderzył tyłem głowy w ziemię i legł bez ruchu.

Corpang skoczył do przodu, by mu pomóc. Kiedy jednak zobaczył, co się stało, pozostawił go w spokoju.

— Maskull, chodź szybko — zawołał.

Gdy Maskull się pochylił, poświata skóry Hauntego gasła już w dostrzegalny sposób. Mężczyzna był martwy. Twarz była nierozpoznawalna. Głowa, jak gdyby straszliwie uderzona siekierą, została rozszczepiona od góry do dołu na dwie połowy, zalewając się krwią w dziwnym kolorze.

— To nie może być wskutek upadku — powiedział Maskull.

— Nie, to zrobiła Sullenbode.

Maskull odwrócił się szybko i spojrzał na kobietę. Siedziała na ziemi jak przedtem. Wyraz chwilowej inteligencji zniknął z jej twarzy i znów się uśmiechała.


Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Download:Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)