home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

Rozdział 2

Upadek Atlantydy

W Eddorze

— Członkowie Wewnętrznego Kręgu, ze wszystkich światów, łączcie się — nadał Supremator. — Z najnowszych analiz wynika, że nasz Wielki Plan jest realizowany w sposób satysfakcjonujący. Jedynie cztery planety wydają się nie spełniać naszych wymagań: Sol III, Rigel IV, Velancja III i Palain VII. Wszystkie cztery, o czym możecie się przekonać, znajdują się w tamtej galaktyce. W naszej nie pojawiły się żadne problemy.

— Zwłaszcza Sol III wymaga drastycznej i natychmiastowej interwencji. Jej mieszkańcy, w krótkim okresie czasu po naszej ostatniej inspekcji, nauczyli się posługiwać energią jądrową i przyjęli normy kulturowe w żaden sposób nie pasujące do naszych wytycznych. Nasi przedstawiciele, błędnie sądzący, że będą w stanie poradzić sobie sami, bez powiadamiania nas czy proszenia o pomoc, muszą zostać koniecznie zdyscyplinowani. Błędy, bez względu na okoliczności, nie mogą być tolerowane.

— Gharlane, jako Numer Drugi, przejmie natychmiastową kontrolę nad Sol III. Wewnętrzny Krąg upoważnia go i poleca mu przedsięwzięcie wszelkich kroków koniecznych do przywrócenia i utrzymania porządku na planecie. Musi się również zapoznać dokładnie z danymi dotyczącymi trzech pozostałych planet, które być może też zaczną wkrótce sprawiać kłopoty. Gharlane, czy twoim zdaniem, żeby mieć pewność powstrzymania niekorzystnych kierunków rozwoju, powinienem wyznaczyć jednego lub więcej członków Kręgu dla ciebie do pomocy?

— Nie ma takiej potrzeby, Wasza Ultymatywna Wysokość — zdecydował Gharlane po zapoznaniu się z sytuacją. — Te istoty są jeszcze niezbyt inteligentne. Wystarczy jednocześnie tylko jedna forma cielesna, a ponieważ technologicznie wszystkie cztery są na tym samym poziomie, samotnie będę mógł działać bardziej wydajnie niż z pomocą czy współpracą innych. Jeśli odczytałem te dane prawidłowo, będę musiał zachować jedynie minimalną ostrożność w posługiwaniu się siłą mentalną, gdyż jedynie Velancjanie mają jakieś pojęcie o jej stosowaniu.

— W pełni się z tobą zgadzamy — nieoczekiwanie jednogłośnie oświadczył Wewnętrzny Krąg.

— A więc ruszaj. Jak skończysz, złóż pełny raport.

— Tak jest, Wasza Ultymatywna Wysokość. Sporządzę pełny i definitywny raport.

W Aryzji

— W związku napływającymi żądaniami instrukcji — nadało zespolenie Starszych Myślicieli Aryzji — przedstawiamy i poddajemy ogólnej analizie i dyskusji wizualizację dotyczącą obecnych i przyszłych stosunków między Cywilizacją i jej nieustępliwym, pozbawionym dobrej woli wrogiem. Niektórzy z młodszych członków naszego społeczeństwa, zwłaszcza Eukonidor, który właśnie został mianowany Strażnikiem, żądają wyjaśnienia niektórych działań. Ich niedojrzałe wizualizacje, nie wykazują w pełni powodów, dla których Nedanillor, Kriedigan, Drounli i Brolenteen, pojedynczo lub w zespoleniu, wykonali w przeszłości pewne działania i nie wykonali innych, a także powodów, dla których pewne działania kreatorów Cywilizacji będą w przyszłości ograniczane w podobny sposób.

— Obecna wizualizacja, chociaż bardziej złożona, bardziej kompletna i szczegółowa niż ta, którą sporządzili nasi przodkowie w czasach Zderzenia, zgadza się z tamtą w kluczowych założeniach. Pięć podstawowych punktów pozostaje bez zmian. Po pierwsze: Eddorianie mogą być pokonani jedynie siłą mentalną. Po drugie: zasięg wymaganych działań jest taki, że może je zapewnić tylko organizacja w rodzaju Galaktycznego Patrolu, którą staramy się utworzyć. Po trzecie: ponieważ żaden Aryzjanin ani jakiekolwiek zespolenie Aryzjan nie jest w stanie być grotem tej organizacji, konieczne jest znalezienie rasy o mentalności odpowiedniej do tego celu. Po czwarte: rasa ta, będąc środkiem do pokonania Eddorian, zastąpi Aryzjan w roli Strażników Cywilizacji. Po piąte: Eddorianie nie mogą się o nas dowiedzieć tak długo, dopóki nie będzie dla nich, pod względem fizycznym i matematycznym, za późno na skonstruowanie efektywnych urządzeń przeciwdziałających.

— Rzeczywiście radosna wizja — pojawiła się ponura myśl.

— Nie tak bardzo, moja córko. Jeśli się zastanowisz, to zobaczysz, że rozumujesz niezbyt ściśle. Gdy nadejdzie czas, każdy Aryzjanin będzie przygotowany na te zmiany. Wiemy już, co powinniśmy zrobić. Nie wiemy, dokąd nas to zaprowadzi. Niemniej przeznaczenie Aryzjan na tym etapie naszego istnienia – w tym kontinuum czasoprzestrzennym – zostanie dopełnione i będziemy mogli chętnie i z radością przejść do następnego. Czy są jeszcze jakieś pytania?

Nie było żadnych.

Przestudiujcie bardzo uważnie ten materiał. Być może ktoś z was, może nawet dziecko, zauważy coś, co pominęliśmy lub nie sprawdziliśmy wystarczająco dokładnie; jakiś fakt albo analizę mogące skrócić czas konfliktu lub zmniejszyć liczbę strat wśród rozwijających się cywilizacji, których zniszczenie wydaje się nam obecnie nieuniknione.

Mijały godziny. Potem dni, ale żadne wnioski ani sugestie się nie pojawiły.

— Przyjmujemy więc, że przedstawiona wizualizacja jest najpełniejszą i najlepszą jaką można stworzyć na podstawie obecnie dostępnych informacji i jest możliwa do realizacji przez wspólny intelekt Aryzjan. Może więc teraz kreatorzy, po krótkim przedstawieniu przebiegu swoich prac, poinformują nas, co uważają za konieczne do wykonania w najbliższej przyszłości.

— Od dawna obserwujemy i sterujemy ewolucją inteligentnego życia na wielu planetach — rozpoczęło zespolenie kreatorów — najlepiej, jak potrafiliśmy, kierowaliśmy energię tych istot w kierunku odpowiednim dla rozwoju Cywilizacji. Konsekwentnie prowadziliśmy naszą politykę w taki sposób, żeby jak najwięcej różnych ras osiągnęło poziom intelektu konieczny do efektywnego użycia lensów, bez czego nie jest możliwe powstanie Galaktycznego Patrolu.

— Przez wiele okresów czasu pracowaliśmy osobiście wśród czterech najsilniejszych ras, spośród których zostaną wyłonione istoty odpowiednie, by zastąpić nas w roli Strażników Cywilizacji. Założyliśmy linie hodowlane. Zaszczepiliśmy wzorce rozrodcze, mające na celu koncentrację cech korzystnych i wyeliminowanie niekorzystnych. Jeżeli przed skojarzeniem ostatniej pary osobników nie dojdzie do większych odstępstw od norm fizycznych czy umysłowych, zdecydowany postęp ogólny każdej z tych ras jest nieunikniony.

— Obecnie Eddorianie zainteresowali się naszą pączkującą cywilizacją na planecie Tellus i jest nieuniknione, że wkrótce zaczną ingerować w rozwój trzech innych. Będziemy więc zmuszeni, by pozwolić upaść tym czterem młodym cywilizacjom. Musimy również przestrzec wszystkich Aryzjan przed nierozważnymi, choć prowadzonymi w dobrej wierze, działaniami. My sami pracujemy pod postacią osobników nieodróżnialnych, o inteligencji nie większej od istot tubylczych danej planety. Nie istnieją żadne ślady mogące powiązać ich z nami. Pozostałym Aryzjanom zabrania się działać w okolicy tych czterech planet, które od teraz będą miały status podobny do tego, jaki został nadany Eddorowi. Eddorianie nie mogą się o nas dowiedzieć, dopóki nie będzie dla nich za późno na efektywne wykorzystanie tej wiedzy. Każda przypadkowa informacja mogąca wejść w posiadanie Eddorian musi zostać natychmiast zniszczona. Nasi Strażnicy są szkoleni, by tego dopilnować i zapobiegać różnym przypadkowym wydarzeniom.

— Ale jeśli wszystkie te cywilizacje upadną... — zaprotestował Eukonidor.

— Z tych materiałów dowiesz się, młodzieńcze, że ogólny poziom umysłowy, a co za tym idzie siła, ciągle rośnie — wtrąciło zespolenie Starszych. — Przy rosnącym trendzie, każde maksimum i każde minimum jest wyższe niż te poprzedzające. Gdy zostanie osiągnięty odpowiedni poziom – poziom pozwalający na efektywne używanie lensu – nie tylko im się ujawnimy, ale wciągniemy do pracy w każdej dziedzinie.

— Jedna rzecz pozostaje dla mnie niejasna — przerwał ciszę jeden z myślicieli — w tej wizualizacji nie zauważyłem niczego, co by uwzględniało możliwość, że Eddorianie mogą zwizualizować nasze istnienie. Mimo tego, że Starsi dawno temu zwizualizowali nie tylko Eddorian, ale również ich poszukiwania w Wieloświecie i byli w stanie utrzymać status quo, oraz że sposób myślenia Eddorian jest w swojej naturze raczej mechanicystyczny niż filozoficzny, wciąż jest możliwość, że wróg może wydedukować nasze istnienie dzięki czystej logice. Ta myśl dręczy mnie teraz szczególnie ze względu na dokładne analizy statystyczne wydarzeń na tych czterech planetach, które wykazują, że nie mogły one być dziełem przypadku. Zaczynając od takich analiz, nawet umiarkowanie bystry umysł zwizualizowałby nas całkowicie. Przypuszczam jednak, że ta możliwość została wzięta pod uwagę i sugeruję, żeby uczestnicy zostali o tym poinformowani.

— Wniosek jest słuszny. Istnieje taka możliwość. Prawdopodobieństwo, że taka analiza nie zostanie zrobiona przed naszym ujawnieniem się, jest bardzo duże, pewności jednak nie ma. Niemniej, bezpośrednio po wydedukowaniu naszego istnienia, Eddorianie rozpoczną, na tych czterech planetach lub gdziekolwiek indziej, działania skierowane przeciwko nam. Ponieważ jest możliwa tylko jedna efektywna przeciwstruktura i ponieważ Starsi dawno temu uświadomili sobie konieczność monitorowania pierwszych oznak takiej działalności, wiemy, że sytuacja się nie zmieniła. Jeśli się zmieni, natychmiast zwołamy kolejną konferencję wszystkich umysłów Aryzjan. Czy są jeszcze jakieś bieżące sprawy...? Nie ma, to zamykamy konferencję.

W Atlantydzie

Aryponides, wybrany niedawno na trzecią kadencję faros Atlantydy, stał w oknie swojego gabinetu na szczycie wieżowca Farostratu. Ręce trzymał splecione z tyłu. Patrzył, nie widząc rozciągającego się w dal oceanu ani ruchliwego portu, ani rozległej, wspaniałej i zapracowanej metropolii poniżej. Stał bez ruchu, dopóki delikatny sygnał nie oznajmił, że jego goście dochodzą do drzwi.

— Wejdźcie panowie... siadajcie — zaprosił, a sam usiadł u szczytu wyłożonego przezroczystym plastykiem stołu. — Psycholog Talmonides, senator Cleto, minister Philamon, minister Marxes, generał Artomenes... Poprosiłem panów o osobiste przyjście, gdyż wierzę, że ten pokój jest zabezpieczony przed podsłuchem, czego nie można już powiedzieć o naszych łączach wideo. Powinniśmy przedyskutować i, jeśli to możliwe, podjąć decyzje dotyczące sytuacji w jakiej znalazł się nasz naród.

— Każdy z nas dokładnie wie kim jest, czego niestety nie jesteśmy w stanie powiedzieć o innych. Niemniej narzędzia i techniki psychologii są wystarczająco sprawne i wiarygodne, w związku z czym pan Talmonides, po wyczerpującym i dokładnym badaniu każdego z nas, zapewnił, że nie ma wśród nas osób nielojalnych.

— A cóż jest wart taki certyfikat — oświadczył barczysty generał — kto zaświadczy, że Talmonides nie jest członkiem wrogiej agentury? Proszę wziąć pod uwagę, że nie mam żadnego powodu, by mu nie wierzyć. W rzeczywistości, od dwudziestu lat jest moim najlepszym przyjacielem i wierzę całkowicie w jego lojalność. Niemniej, panie farosie, jest oczywiste, że wszelkie zastosowane środki ostrożności, mogą okazać się niewystarczające lub bezużyteczne, w zależności od tego jak dokładnie określimy kryteria naszych wymagań. Rzeczywista prawda jest i pozostanie nieznana.

— Masz rację — przyznał psycholog — i w takim przypadku może byłoby lepiej, gdybym nie brał udziału w tym spotkaniu.

— To nic nie da — Artomenes potrząsnął głową — kompetentny konspirator byłby na to przygotowany, jak zresztą na każdy inny przypadek. Każdy z nas, pozostałych, mógłby być prawdziwym agentem.

— A fakt, że nasz generał jest tym, który tak dokładnie rozszczepia włos na czworo, mógłby wskazać, kto może być prawdziwym agentem — wytknął zgryźliwie Marxes.

— Panowie! Panowie! — zaprotestował Aryponides — absolutna pewność jest oczywiście niemożliwa, ale wiecie wszyscy, jak był sprawdzany Talmonides; wiecie, że w tym przypadku nie ma uzasadnionych wątpliwości. Takie ryzyko, jeśli istnieje, musi być podjęte, bo jeśli my nie będziemy mieli pełnego zaufania do siebie w tym przedsięwzięciu, niepowodzenie jest nieuniknione. I po tym ostrzeżeniu może przejdę do mojego raportu.

— Gorączka niepokojów, która ogarnęła świat wkrótce po opanowaniu kontrolowanego wyzwalania energii jądrowej, może być i prawdopodobnie jest z tą technologią związana. W żadnym wypadku nie jest spowodowana imperialistycznymi celami lub działaniami na rzecz Atlantydy. Ten fakt należy stanowczo podkreślić. Nigdy nie byliśmy i nie jesteśmy zainteresowani tworzeniem imperium. Jest prawdą, że inne kraje, które zaczynały jako kolonie atlantyckie, nigdy nie były zmuszane do utrzymania kolonialnego statusu wbrew woli swoich wyborców. Wszystkie kraje były i są braterskimi państwami. Zyskujemy i tracimy razem. Atlantyda, jako macierz, była i jest izbą rozrachunkową, koordynatorem wysiłków, ale nigdy nie chciała być centrum władzy. Wszystkie decyzje były podejmowane na podstawie swobodnej dyskusji i wolnego tajnego głosowania.

— Tymczasem, co się dzieje? Wszędzie partie i frakcje, nawet w starej Atlantydzie. Wszystkie kraje są targane wewnętrznymi kłótniami i konfliktami. Ale to nie wszystko. Uigharów ogarnęła niezrozumiała zawiść w stosunku do Wysp Południowych, a tamci z kolei nienawidzą Majów. Majowie Bantu. Bantu zazdrości Ekoptowi, Ekopt Norheimowi, a Norheim Uigharom. Krąg nienawiści, uwzględniając inne pretensje i animozje między nimi. Wszyscy się boją, że ktoś inny przejmie kontrolę nad całym światem. A do tego wydaje się szybko rozprzestrzeniać idiotyczny pogląd, że Atlantyda ma zamiar zredukować wszystkie narody na Ziemi do pozycji swoich wasali.

— Tak, moim zdaniem, przedstawia się skrótowo obecna sytuacja na świecie. Ze względu na konstytucyjne ramy naszego demokratycznego rządu zalecam więc kontynuowanie obecnych działań w granicach międzynarodowych umów i traktatów oraz intensyfikację wysiłków wszędzie, gdzie tylko to możliwe. Posłuchajmy więc teraz senatora Cleto.

— Przedstawił pan, panie farosie, sytuację wystarczająco jasno. Myślę jednak, że podstawową przyczyną problemów jest powstanie takiej dużej ilości partii politycznych, zwłaszcza tych składających się głównie ze świrów i ekstremistów. Powiązanie z energią jądrową jest jasne: z chwilą, kiedy broń jądrowa dała małym grupom ludzi możliwość zniszczenia świata, sądzą oni, że uzyskali prawo do dyktowania warunków. Moje zalecenie jest więc jedynie specjalnym przypadkiem pańskiego: za wszelką cenę wpłynąć na elektoraty Norheimu i Uigharu, by poparły międzynarodową kontrolę energii jądrowej.

— Zakodował pan swoje dane w postaci symboli — zapytał Talmonides siedzący przy klawiaturze maszyny liczącej.

— Tak, tu są.

— Dziękuję.

— Minister Philamon — wskazał faros.

— Tak, jak ja to widzę – jak powinien to widzieć inteligentny człowiek – podstawowy udział energii jądrowej w światowym chaosie polega na całkowitej demoralizacji pracowników — oznajmił sucho siwowłosy minister gospodarki. — Wydajność roboczogodziny powinna wzrosnąć przynajmniej o dwadzieścia procent, co automatycznie spowodowałoby spadek cen. Zamiast tego, krótkowzroczne związki zawodowe wymusiły drastyczne limity na producentach, a teraz wydają się być zdziwione, że gdy produkcja spada, a wynagrodzenia rosną, to ceny wprawdzie też rosną, ale rzeczywisty przychód spada. Panowie, nie ma innej możliwości, koszty pracy muszą być racjonalne. To nadmierne zatrudnienie, ta ochrona przed bezrobociem, ten...

— Protestuję — Marxes, minister pracy poderwał się na nogi. — Wina leży dokładnie po stronie kapitalistów. Ich skąpstwo, pazerność, wyzysk...

— Przestańcie panowie, proszę! — Aryponides uderzył mocno w stół. — To jest znaczące dla tych ciężkich czasów, że dwaj ministrowie ograniczają się do takich wypowiedzi. Zakładam, że żaden z was nie ma w tej dyskusji nic nowego do powiedzenia.

Obaj chcieli się wypowiedzieć, lecz obu odmówiono w wyniku głosowania.

— Przekażcie swoje zakodowane dane Talmonidesowi — polecił faros. — A teraz generał Artomenes?

— W pana raporcie, raporcie Farosa Atlantydy, jest więcej niż sugestia, że za to wszystko, co się wydarzyło, winę ponosi nasz plan obrony, za który, przede wszystkim, ja jestem odpowiedzialny — zaczął szpakowaty żołnierz. — Częściowo może to być prawdą. Trzeba być rzeczywiście ślepym, by nie widzieć związku i rzeczywiście jednostronnym, by tego nie przyznać. Ale co ja mam zrobić, wiedząc, że nie ma praktycznej obrony przed bombą atomową? Wszystkie kraje ją mają i wciąż produkuje się więcej i więcej. Miałem zostawić Atlantydę bezzębną, podczas gdy wszyscy pokazują kły? Wszędzie jest pełno szpiegów. Czy to by mogło się udać?

— Prawdopodobnie nie. Nie miałem zamiaru pana krytykować. Musimy sobie jednak poradzić z tą sytuacją. Poproszę o pańskie zalecenia.

— Myślałem o tym dzień i noc, ale nie znalazłem rozwiązania akceptowalnego dla naszej, czy jakiejkolwiek innej, demokracji. Niemniej, mam jedno zalecenie. Wiemy, że Norheim i Uighar to najgorsze przypadki – zwłaszcza Norheim. Mamy obecnie więcej bomb niż oni razem. Wiemy też, że prace Uigharu nad naddźwiękowymi samolotami są ukończone. Nie wiemy, co ma Norheim, bo zlikwidowali mój wywiad jakiś czas temu, ale wysyłam dzisiaj następnego agenta, nawiasem mówiąc, mojego najlepszego człowieka. Jeśli on stwierdzi, że mamy przewagę, a jestem prawie pewien, że mamy, to zalecałbym natychmiastowe uderzenie uprzedzające na Norheim i Uighar jednocześnie. Potem powołalibyśmy rząd światowy wystarczająco silny, by wyperswadować wszystkim krajom, z Atlantydą włącznie, niechęć do współpracy. Wiem, że ta polityka jest niewątpliwie sprzeczna z prawem międzynarodowym i zasadami demokracji, że może nie zadziałać, ale, według mojej oceny, jest to jedyny plan, który może okazać się skuteczny.

— Zdaje pan sobie sprawę ze słabości tego planu — faros zastanawiał się przez chwilę. — Nie ma pewności czy pański wywiad zlokalizuje wszystkie krytyczne obiekty, wiele z nich musi się kryć głęboko pod ziemią, zabezpieczone przed naszymi rakietami. Wierzymy wszyscy, łącznie z panem, że psycholog ma rację, twierdząc, że pozostałe kraje zareagują nieprzychylnie i gwałtownie. Talmonides, poproszę o pański raport.

— Już wprowadziłem moje dane do maszyny — psycholog nacisnął klawisz i maszyna zaczęła buczeć i szumieć. — Mam tylko jeden istotny nowy fakt: nazwisko jednego z wysokich urzędników oraz pewne przesłanki na temat możliwości istnienia jakiegoś rodzaju współpracy między Norheimem i Uigharem...

Urwał, bo maszyna ucichła i wypluła raport.

— Spójrzcie na ten wykres —Talmonides pokazał palcem — ponad dziesięć punktów w ciągu siedmiu dni. Sytuacja się bez przerwy pogarsza. Wniosek jest nieunikniony; sami wiecie, że jak się szybko zbliża do jedności, sytuacja wymyka się spod kontroli w ciągu około ośmiu dni. Z jednym wyjątkiem... o tutaj. Zauważcie, że wykresy skutków i przyczyn są, jak zawsze, przypadkowe. Gdyby nie fakt, że kraje i frakcje są tak równomiernie rozłożone, to niezależnie od tej ostatecznej integracji, sugerującej, że wszystko jest wynikiem dokładnego i z rozmysłem opracowanego planu, przypuszczałbym, że wrażenie braku spójności wynika z niewystarczających danych. Dane są jednak wystarczające. Dowodzą zdecydowanie, że żaden kraj, nawet po całkowitym zniszczeniu Atlantydy, nie ma szansy, by wygrać. Zniszczą się jedynie nawzajem, razem z całą naszą cywilizacją. Według tej prognozy, której decydującym źródłem są dane dostarczone przez generała, taki będzie z pewnością wynik, jeśli nie podejmiemy kroków zaradczych. Artomenes, jesteś oczywiście pewien swoich danych?

— Jestem pewien. Lecz mówiłeś, że masz jakieś nazwisko wskazujące na porozumienie Norheimu i Uigharu. Co to za nazwisko?

— Twój stary przyjaciel...

— Lo Sung! — wykrzyknął gniewnie generał.

— Tak, to on. I, co gorsze, żaden plan nie obiecuje zwycięstwa.

— Zastosujmy więc mój! — Artomenes poderwał się i uderzył pięścią w stół. — Pozwólcie mi wysłać natychmiast dwie rakiety, które obrócą Uigharstoy i Norgrad w kupę radioaktywnego gruzu, a tysiące mil kwadratowych dookoła zamienią w pustynię nie nadającą się do zamieszkania przez tysiące lat! Jeśli tylko w ten sposób możemy ich czegoś nauczyć, zróbmy to!

— Niech pan siada, generale — polecił spokojnie Aryponides. — Ten plan, jak już pan sam to wyliczył, nie da się obronić. Łamie wszystkie podstawowe zasady naszej cywilizacji. Co więcej, będzie całkowicie bezcelowy, ponieważ jest jasne, że po jego zastosowaniu wszystkie kraje na Ziemi zostaną zniszczone w jeden dzień.

— To co mamy zrobić w takiej sytuacji — zapytał gorzko Artomenes — siedzieć cicho i czekać, aż nas wykończą?

— Dlaczego. Zebraliśmy się tu po to, by opracować plan. Pan Talmonides już zdecydował, na podstawie wiedzy, którą tu zgromadziliśmy, co należy zrobić.

— Widoki nie są najlepsze, a właściwie to są całkiem niedobre — oznajmił ponuro psycholog. — Jedyna możliwość, rokująca sukces z prawdopodobieństwem jedynie zero osiemnaście, to ta rekomendowana przez pana farosa, lekko zmodyfikowana w celu uwzględnienia sugestii Artomenesa dotyczącej wysłania agenta. Tak na marginesie, dobrze by było dla podwyższenia morale, żeby pan faros porozmawiał z tym agentem, zanim wyruszy. Normalnie, nie zalecałbym planu o tak małym prawdopodobieństwie powodzenia, gdyby to nie była po prostu kontynuacja i eskalacja naszych dotychczasowych działań. Poza tym, nie widzę, co byśmy mogli zrobić.

— Wszyscy się zgadzają — zapytał Aryponides po krótkiej ciszy.

Nie było sprzeciwów. Czterech uczestników konferencji wyszło jeden za drugim, a do pomieszczenia wkroczył młody mężczyzna. Mimo że nie patrzył na farosa, to jego oczy wyrażały zapytanie.

— Melduję się na rozkaz — zasalutował służbiście.

— Spocznij — odsalutował Artomenes. — Pan faros chciałby z wami porozmawiać. Sir, przedstawiam kapitana Phrygesa.

— Nie chodzi o rozkazy, synu... nie — Aryponides położył rękę na ramieniu kapitana i spojrzał w brązowe, znaczone złotymi plamkami oczy, odnotowując na granicy uwagi płomienno-rudą czuprynę młodego oficera. — Poprosiłem pana tutaj, by życzyć powodzenia. Nie tylko dla nas, ale dla całego narodu, a może całej naszej rasy. Chociaż wszystko we mnie się sprzeciwia temu niesprowokowanemu i niespodziewanemu atakowi, musimy wybierać między opracowanym przez nas planem, a unicestwieniem cywilizacji. Ponieważ zna pan już istotne punkty pańskiej misji, nie muszę ich wyliczać. Ale chciałbym, żeby pan wiedział, kapitanie Phryges, że cała Atlantyda leci z panem tej nocy.

— Dzię... dziękuję, sir. — Phryges przełknął dwa razy, by odzyskać głos. — Zrobię wszystko najlepiej, jak potrafię.

* * * * *

Później, w bezskrzydłym pojeździe lecącym na lotnisko, młody Phryges przerwał przedłużającą się ciszę.

— Więc to był faros... Podobał mi się, panie generale... Nigdy przedtem nie widziałem go z bliska... jest w nim coś takiego... Nie przypomina za bardzo mojego ojca, ale wydaje mi się, jakbym go znał od bardzo dawna!

— Hm... ciekawe... W pewien sposób jesteście do siebie podobni, nawet jeśli wyglądacie całkowicie różnie... Nie mogę tego dokładnie uchwycić, ale coś w tym jest. — Chociaż Artomenes ani nikt inny w jego czasach nie mógł tego stwierdzić, podobieństwo istniało rzeczywiście. Wyrażało się w oczach, w takim „orlim spojrzeniu”, które dużo później będzie się wiązać z nosicielami aryzyjskich lensów. — No, jesteśmy. Twój samolot jest gotowy. Powodzenia.

— Dziękuję, sir. Mam prośbę. Gdyby można... gdybym nie wrócił... czy zajmie się pan moją żoną i dzieckiem...?

— Oczywiście, synu. Jutro rano zostaną wysłani do Północnych Majów. Przeżyją, nawet jeśli ty i ja nie przeżyjemy. Coś jeszcze?

— Nie, sir. Dziękuję. Do widzenia.

Samolot był ogromnym latającym skrzydłem. Zwykły lot towarowy. Pusty – pasażerów, nawet załogi, nigdy nie poddawano brutalnym przyspieszeniom stosowanym w pojazdach bezzałogowych. Phryges spojrzał na panel. Małe silniczki przewijały taśmy urządzeń kontrolnych. Wszystkie wskaźniki świeciły na zielono. Założył wodoodporny kombinezon, wślizgnął się przez rozciągliwy przełaz do zbiornika przeciwprzyspieszeniowego i czekał.

Krótko zawyła syrena. Czarna noc rozświetliła się oślepiającą bielą, gdy ujarzmiona energia atomu wydostała się z dysz samolotu. Przez pięć, sześć sekund twarda i ostra krawędź natarcia berylowego skrzydła w kształcie litery V wycinała sobie drogę w rzednącym powietrzu.

Pojazd chwilami wydawał się stać nieruchomo, a w chwilę później wibrował brutalnie. Trząsł się, jakby miał zamiar rozlecieć się na kawałki. W zbiorniku przeciwprzyspieszeniowym tego się nie czuło. Wcześniej, słabsze pojazdy rozlatywały się przy prędkości dźwięku, po zderzeniu z twardym jak ściana oporem atmosferycznym, ale ten był zbudowany solidnie i wyposażony tak, by wytrzymać to bez szkody.

Piekielne wibracje ucichły. Fantastyczna gwałtowność napędu wyrażała się wyłącznie w parciu do przodu. Phryges wiedział, że samolot wyrównał po osiągnięciu prędkości przelotowej dwa tysiące mil na godzinę. Wyszedł ze zbiornika, starając się nie nachlapać na wypolerowaną stalową podłogę. Zdjął kombinezon i wrzucił go z powrotem do zbiornika. Wytarł i wypolerował podłogę ręcznikami, które także wrzucił do zbiornika.

Włożył miękkie rękawiczki i wyrzucił na zewnątrz zbiornik przeciwprzyspieszeniowy, a potem również urządzenie, które mu to umożliwiło. Cały złom spadnie do oceanu, zatonie i nikt go nigdy nie znajdzie. Obejrzał dokładnie ładownię oraz właz, czy nie ma rys, zadrapań i innych śladów. Jeśli Norskowie chcą, to mogą teraz szukać, długo i dokładnie.

Z tyłu samolotu, obok małego włazu awaryjnego była przymocowana czarna matowa kula. Zwolnił najpierw zaczepy. Odetchnął głęboko; ciśnienie w międzyczasie mocno się obniżyło, ale on miał za sobą specjalny trening na wypadek takich nagłych fluktuacji. Przetoczył kulę nad właz i otworzył. Dwie połączone zawiasami półkule były wypełnione ukształtowanym materiałem przypominającym gumę. Wydało się niemożliwe, żeby człowiek wielkości Phrygesa, zwłaszcza wyposażony w spadochron, mógł się zmieścić w tak małej przestrzeni, lecz ten kształt był dopasowany do niego.

Kula musiała być niewielka. Samolot, mimo rozkładowego rejsu, był dokładnie śledzony od chwili wejścia w zasięg radarów Norheimu. Nie powinno być żadnych podejrzeń, gdyż kula była wykonana z materiału niewidzialnego dla radarów. Tym bardziej, że Norheimowi – o ile wywiad Atlantydy był w stanie to sprawdzić – nie udało się jeszcze skonstruować żadnego urządzenia umożliwiającego żywemu człowiekowi opuszczenie ponaddźwiękowego samolotu w locie.

Phryges czekał, dopóki sekundowa wskazówka jego zegarka nie dojdzie do zera, po czym skulił się w jednej półkuli, a druga zamknęła się i zablokowała. Właz się otworzył. Kula wraz z zamkniętym w niej człowiekiem runęła w dół, hamując gwałtownie do prędkości opadania. Gdyby powietrze było nieco gęstsze, atlantycki kapitan umarłby. Wszystko było jednak dokładnie obliczone.

Spadając jak pocisk pod ostrym kątem w dół, kula zmniejszała się. To był również nowy wynalazek Atlantydów. Syntetyczny materiał kuli pod wpływem tarcia powietrza erodował, cząsteczka po cząsteczce, tak szybko, że żaden dostrzegalny fragment nie powinien dotrzeć do ziemi.

Korpus zniknął pozostawiając porowatą wyściółkę. Będąc wciąż na wysokości ponad trzydzieści tysięcy stóp, Phryges odrzucił resztki swojego kokonu i wytrenowanymi ruchami obrócił się tak, by widzieć ziemię, słabo widoczną w szarym świetle świtu. Pod sobą zobaczył autostradę biegnącą równolegle do linii jego lotu. Powinien wylądować nie dalej niż sto jardów od niej.

Walczył ze zniewalającą chęcią pociągnięcia przedwcześnie za uchwyt. Należało czekać, czekać do ostatniej sekundy, bo spadochrony były duże, a radary Norheimu omal że czesały grunt.

W końcu, będąc już bardzo nisko, pociągnął za pierścień. Spadochron otworzył się z hałasem. Uprząż zacisnęła się z dzikim szarpnięciem na kilka sekund wcześniej, zanim jego kolana zamortyzowały uderzenie lądowania.

Za blisko, w ostatniej chwili. Był pobladły, roztrzęsiony, niemniej cały. Zebrał falujące, wyrywające się płótno i zwinął razem z uprzężą w nieforemny tobołek. Rozłamał małą ampułkę i wylał kilka kropel płynu na materiał, który zaczął znikać. Nie palił się, po prostu rozkładał i znikał. W ciągu minuty pozostało tylko kilka stalowych sprzączek i pierścieni, które zagrzebał pod ostrożnie podniesioną darnią.

Wciąż miał czas. Za trzy minuty pojawi się sygnał, o ile Norskom nie udało się wykryć i zlikwidować całej atlantydzkiej siatki. Nacisnął guzik na małym urządzeniu i przytrzymał. Na wyświetlaczu pojawiła zielona linia, zmieniła kolor na czerwony i zgasła.

— Cholera! — gwałtownie wciągnął powietrze. Świetna nawigacja, intensywność sygnału wskazywała, że ma nie dalej niż milę do kryjówki, ale czerwony błysk ostrzegał przed udaniem się tam. Kinnexa – wolał, żeby to była Kinnexa – przyjdzie po niego.

Jak? Zastanawiał się. Przyleci? Przyjedzie drogą? Przyjdzie pieszo przez las? Nie miał możliwości się dowiedzieć – kontakt, nawet wiązką kierunkową, był poza wszelką dyskusją. Poszedł w kierunku drogi i przycupnął za drzewem. Tu powinna go znaleźć. Wciąż czekał, naciskając od czasu do czasu przycisk swego nadajnika.

Długi, nisko zawieszony samochód zakręcił w pobliżu. Phryges spojrzał przez lornetkę. To była Kinnexa – albo jej sobowtór. Opuścił lornetkę. Prawą ręką wyjął blaster, a lewą pistolet pneumatyczny. Nie, to na nic. Jest przygotowana. Musi być. Samochód też jest pewnie ciężko uzbrojony. Jeśli teraz tak wyjdzie, zostanie od razu usmażony. Chyba że ktoś ją ubezpiecza. Niemniej nie warto sprawdzać.

Samochód zwolnił i zatrzymał się. Dziewczyna wyszła, obejrzała przednią oponę, po czym wyprostowała się i spojrzała wprost na jego kryjówkę. W lornetce było ją widać, jakby była na wyciągnięcie ręki. Wysoka blondynka, dobrze zbudowana, lekko zaokrąglona lewa brew. Złotawy błysk zdradził koronkę na zębie, a na górnej wardze widać było drobną bliznę. Był odpowiedzialny za oba te uszkodzenia. Zawsze chciała się bawić w złodziei i policjantów ze starszymi i większymi chłopakami. To była Kinnexa! Nauka Norheimu nie była w stanie tak dokładnie podrobić cech szczególnych dziewczyny, którą znał od dziecka.

Dziewczyna wróciła do samochodu i ruszyła. Phryges wyszedł pokazując gołe ręce. Samochód zatrzymał się.

— Odwróć się. Tyłem do mnie. Ręce za sobą — poleciła sucho.

Phryges, chociaż zdziwiony, posłuchał. Poczuł palec dotykający krótkich włosów z tyłu na szyi. Zorientował się, że szuka prawie niewyczuwalnej blizny po ranie, którą mu zrobiła, gdy miała siedem lat.

— Och, Fry! To rzeczywiście ty. Dzięki bogu! Wstydziłam się tego przez całe życie, a teraz...

Obrócił się i uściskał, zanim zdążyła odetchnąć z ulgą.

— Szybko! Wsiadaj... Ty prowadzisz... I nie za szybko! — ostrzegła pośpiesznie, słysząc wizg opon. — Tu jest ograniczenie do siedemdziesięciu. Nie mogą nas zatrzymać.

— Spokojnie Kinny. Powiedz, jak sytuacja. Gdzie jest Kolanides? A raczej, co się z nim stało?

— Nie żyje! Inni chyba też. Wsadzili go w psychosondę i wywrócili na lewą stronę.

— A blokady?

— Nie pomogły. Oni tutaj mają zwyczaj wspomagania psychosondy: zdzieranie skóry i posypywanie solą. Nikt z nich o mnie nie wiedział ani gdzie idą raporty, bo też bym była martwa. Ale to nie robi różnicy, spóźniliśmy się o tydzień.

— Co masz na myśli? Przyspieszyli? — powiedział szorstko, ale ręka, którą położył na jej ramieniu, wyrażała samą delikatność.

— Powiem ci w skrócie, bo nie ma czasu. Ostatni raport dostałam wczoraj. Mają rakiety wielkości naszych i tak samo szybkie, a może nawet szybsze. Jedną z nich chcą odpalić na Atlantydę, dzisiaj, równo o siódmej.

— Dzisiaj? Boże święty! — W głowie mu zaszumiało.

— Tak — powiedziała Kinnexa bezbarwnym głosem — i nic już nie mogłam zrobić. Gdybym spróbowała dostać się do którejś z naszych placówek lub nadać jakąś wiadomość, po prostu złapaliby mnie. Myślałam, myślałam i wymyśliłam jedną rzecz, którą można by zrobić, ale nie w pojedynkę. Razem, może nam się uda...

— Mów. Powiedz o co chodzi. Nikt nigdy nie uważał, że nie umiesz myśleć, a poza tym znasz ten kraj jak własną rękę.

— Musimy ukraść samolot. Być nad rampą dokładnie w chwili startu. Jak otworzą pokrywę, zanurkować na pełnej szybkości, zawiadomić Artomenesa – o ile zdążę, zanim zagłuszą moją falę – i załatwić rakietę w jej własnym silosie.

Plan był szalony, niemniej oboje byli w takim napięciu i tak zdesperowani, że nie widzieli w nim nic niezwykłego.

— Dobre i to, jeśli nie da się wymyślić nic lepszego. Problem pewnie w tym, że nie wiesz, jak ukraść samolot?

— Dokładnie. Nie mam gdzie schować blastera. Kobiety w Norheimie nie noszą obecnie płaszczy ani peleryn. A spójrz na tę sukienkę! Widzisz tu miejsce, gdzie mogłabym schować broń.

Spojrzał z zainteresowaniem, a ona się zaczerwieniła.

— Rzeczywiście się nie da — przyznał — ale jeśli mamy spróbować, to wolałbym wybrać jakiś nasz samolot. Myślisz, że da się to zrobić?

— Nie ma szans. Zawsze trzymają jednego człowieka wewnątrz. Nawet jeśli zabijemy wszystkich na zewnątrz, to samolot wystartuje, zanim się zbliżymy na tyle, żeby otworzyć właz.

— Masz rację. Słuchaj, jesteś pewna, że cię nie namierzyli?

— Jestem pewna — uśmiechnęła się ponuro. — Świadczy o tym to, że wciąż jestem żywa. Mam paszporty, jakie zechcesz, od konduktora w metrze do bankiera z Ekoptu. Dla ciebie i dla mnie. A także dla nas oboje jako małżeństwo.

— Zdolna dziewczyna. — Zastanawiał się minutę, a potem potrząsnął głową. — Nie widzę możliwości, by się stąd wydostać. Łódź podwodna byłaby za tydzień, poza tym, z tego co mówiłaś, wynika, że się nie przekradnie. Tobie jednak mogłoby się udać. Wyrzuciłbym cię gdzieś...

— Nie ma mowy — przerwała spokojnie, ale stanowczo. — Co byś wolał, zginąć w wybuchu obok porządnego faceta czy opuścić go i być psychosondowany, obdzierany ze skóry, posypywany solą, a w końcu – ciągle żywy – rozciągany i ćwiartowany.

— Dobrze — zgodził się — takim razie mąż i żona. Turyści. Nowożeńcy z jakiegoś pobliskiego miasteczka. Całkiem nieźle pasuje. Da się zrobić?

— Bez problemu — otworzyła schowek i wybrała zestaw dokumentów. — Wypełnię je w ciągu dziesięciu minut. Resztę musimy wyrzucić razem z mnóstwem innych rzeczy. Zdejmij tę skórzaną kurtkę i załóż ubranie pasujące do zdjęcia w paszporcie.

— Masz rację. Droga prosta jak strzelił i nikogo nie widać. Daj mi to ubranie, przebiorę się teraz. A może lepiej się zatrzymać?

— Myślę, że lepiej się zatrzymać — zdecydowała dziewczyna. — Szybko. Będziemy też musieli znaleźć miejsce, by ukryć lub zakopać rzeczy.

Gdy mężczyzna zmieniał ubranie, Kinnexa zebrała wszystkie zbędne rzeczy i zawinęła je w kurtkę. Zobaczyła, jak Phryges dopasowuje płaszcz i zauważyła, że pod pachami nie ma kabur. Spojrzała na niego.

— Gdzie masz broń? — zapytała. — Powinny być trochę widoczne, tymczasem nawet ja nic nie widzę.

Pokazał jej.

— Takie małe? Nigdy nie widziałam takich małych blasterów!

— To nie są blastery. Blaster mam w tylnej kieszeni. To są pistolety pneumatyczne. Zatrute igły. Nic nie warte powyżej stu stóp, ale z bliska śmiertelnie niebezpieczne. Jedno ukłucie, gdziekolwiek i człowiek umiera w ciągu dwóch sekund.

— Fajne! — Bojaźliwym dziewczęciem Kinnexa z pewnością nie była. — Masz pewnie jeszcze jeden. Pasowałby mi do kabury na udzie. Daj, pokaż jak to działa.

— Normalnie, jak blaster. O tak — zademonstrował jej, a potem, gdy on prowadził, ona pracowicie ćwiczyła.

Dzień mijał powoli, bez specjalnych wydarzeń. Jedynie pewien incydent – którego szczegóły nie są istotne – był takiej natury, że sprowokował pytanie: — Mogłabyś mi powiedzieć, gdzie dokładnie jest ta rampa? Na wypadek, gdybyś podczas tej awantury skręciła kark wcześniej ode mnie — zapytał spokojnie Phryges.

— Jasne! Wybacz, Fry, zupełnie wyleciało mi z głowy, że ty nie wiesz, gdzie to jest. Obszar szósty; współrzędne cztery siedem trzy kreska sześć zero pięć.

— Zapamiętałem — powtórzył ciąg cyfr.

Żadne z nich nie „skręciło karku” i o szóstej po południu młoda para, w oczywisty sposób spędzająca swój miesiąc miodowy, zaparkowała swój wielki samochód na parkingu na Polu Norgradzkim i weszła przez bramę. Ich dokumenty, łącznie z biletami, były w całkowitym porządku. Na tyle nie rzucali się w oczy i na tyle nie wzbudzali podejrzeń, jak tylko to możliwe dla młodej pary. Ani więcej, ani mniej.

Szli leniwie, przyglądając się z zainteresowaniem każdej nowej rzeczy, powoli zbliżając się, po swej okrężnej trasie, do niewielkiego hangaru. Zdaniem dziewczyny lotnisko mogło się pochwalić setkami naddźwiękowych myśliwców, tyloma, że obsługa techniczna pracowała całą dobę. W tym hangarze znajdował się ostronosy, krótki samolot w kształcie litery V, jeden z najszybszych w Norheimie. Był gotów do lotu.

Nie było możliwości, by tacy goście mogli wejść do hangaru bez przeszkód. Nie liczyli na to.

— Proszę się wrócić — zawołał wartownik — proszę dołączyć do grupy. To miejsce nie jest dozwolone dla zwiedzających.

Fft! Fft! Miękko, lecz śmiertelnie zakaszlał pistolet pneumatyczny Phrygesa. Kinnexa rzuciła się, podciągnęła rękami spódnicę i pobiegła. Wartownik próbował ją powstrzymać, chciał podnieść karabin, ale brakło mu sił. Umarł chwilę później.

Phryges również pobiegł, ale tyłem. W ręku miał blaster i pluł ogniem, gdyż w zasięgu igieł nie było już nikogo. Odruchowo i bezużytecznie przykucnął, gdy wokół niego zaświstały kule karabinowe. Karabiny były problemem, niemniej brali to ryzyko pod uwagę i akceptowali je.

Kinnexa dotarła do włazu myśliwca, otworzyła go i wskoczyła. Phryges skoczył za nią. Kinnexa upadła na niego. Odepchnął ją i zatrzasnął właz. Spojrzał i zaklął gorzko. Mały okrągły otwór psuł linię jej nosa, a z tyłu brakowało jej połowy głowy.

Rzucił się do sterów i z rykiem poderwał samolot do góry. Włączył odbiornik i nadajnik, dostrajał szybko. Na próżno. Tak jak się tego obawiał, zdążyli już zagłuszyć wszystkie częstotliwości, których mógł użyć, z mocą nie pozwalającą nawet na połączenie wiązką kierunkową na odległość stu mil.

Niemniej wciąż miał szansę zniszczyć tę rakietę w silosie. Nie bał się innych myśliwców Norheimu; miał dużą przewagę czasową i najszybszy samolot. Obawiał się jednak, że jeśli oni są tacy podejrzliwi, to mogą wystrzelić rakietę wcześniej, przed siódmą. Starał się więc wycisnąć każdy dodatkowy węzeł1 z pracujących pełną mocą silników.

Z pełną szybkością zbliżał się do rampy, gdy zobaczył ślad idącej w górę i znikającej w stratosferze smugi kondensacyjnej. Podniósł nos samolotu i wyrównał. Zobaczył pocisk. Chociaż nie mógł osiągnąć ogromnego przyspieszenia rakiety, mógł go dogonić przed Atlantydą, gdyż nie musiał osiągać wysokości, z której rakieta dalszą część swojej podróży miała odbyć bez napędu. Co zrobi, jak ją dogoni, jeszcze nie wiedział, ale coś będzie musiał zrobić.

Dogonił ją, dzięki sztuce pilotażu docenianej tylko przez tych, którzy sami pilotowali naddźwiękowe samoloty. Wyrównał kurs i prędkość, a potem z odległości stu stóp ostrzelał głowicę bojową największymi pociskami jakie miał. Nie mógł nie trafić. To było jak strzelanie do siedzącej kaczki, jak głuszenie ryb dynamitem we wiadrze. Niemniej nic się nie stało. Nie była nastawiona na uderzenie, lecz na czas, a zapalnik był wstrząsoodporny.

Wciąż jednak mógł coś zrobić. Nie musiał już zawiadamiać Artomenesa, nawet gdyby mógł to zrobić, mimo zagłuszania przez szybko zbliżający się pościg. Atlantydzcy obserwatorzy musieli ich namierzyć już dawno temu, generał z pewnością wie dokładnie, co się dzieje.

Phryges skierował samolot z maksymalną szybkością w dół, na kurs kolizyjny z rakietą. Ostry nos myśliwca uderzył w głowicę bojową nie dalej niż stopę od miejsca, gdzie wycelował. Zanim umarł, Phryges upewnił się, że wykonał zadanie. Rakieta Norheimu nie uderzy w Atlantydę, lecz upadnie przynajmniej dziesięć mil przed celem, gdzie woda jest bardzo głęboka. Bardzo, bardzo głęboka. Atlantyda ocaleje.

Byłoby jednak lepiej, gdyby Phryges umarł razem z Kinnexą na lotnisku w Norgradzie. Ocaliłoby to cały kontynent. A tak, straszliwy ładunek jądrowy zamiast zniszczyć miasto, eksplodował sześćset sążni pod wodą, prawie dziesięć mil od portu Atlantydy, bardzo blisko starego uskoku tektonicznego.

Tak jak przewidywał Phryges, Artomenes miał wystarczająco dużo czasu na działanie i znacznie lepiej był zorientowany w nadchodzącym ataku. Nie jeden, a siedem rakiet zostało wystrzelonych z Norheimu w kierunku Atlantydy i przynajmniej pięć z Uigharu. Na próżno. Gdy bomby i trzęsienie ziemi niszczyły atlantydzkie rampy startowe, rakiety odwetowe, które starły z powierzchni ziemi Norgrad, Uigharstoy i tysiące mil kwadratowych środowiska, były już od dawna w drodze.

A gdy wszystko się w końcu uspokoiło, w miejscu, gdzie przedtem znajdował się nieduży kontynent, spokojnie falowało morze.




  1. Chodzi o miarę szybkości: 1 węzeł = 1 mila morska/godzinę.

Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Download:Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)