home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

CZĘŚĆ DRUGA

Wojna światowa

Rozdział 4

1918

Wyjąc z wściekłości, kapitan Ralph Kinnison naparł na drążek. Z poszarpanymi lotkami dwupłatowiec reagował piekielnie wolno. Mógł po prawdzie odstąpić, oddając honory zwycięskim Szkopom, ale nie palił się jeszcze i nie był ranny. Skulił się i szarpnął w bok, gdy kolejna seria pocisków zagrzechotała po kadłubie i martwym silniku. Ogień? Jeszcze nie. Dobrze! Może uda mu się jednak posadzić grata.

Powoli – bardzo opornie – Spad zaczął wyrównywać w kierunku skraju pola pszenicy i przyjaźnie wyglądającego rowu. Jeśli Szwaby nie załatwią go przy następnym przelocie...

Usłyszał stukot z dołu – o Boże browning – ale oczekiwane uderzenie nie nadeszło. Wiedział, że gdy rozwalili mu silnik, przelatywał właśnie nad frontem. Nie miał pojęcia czy teren, na którym ląduje należy do nieprzyjaciela. Niemniej teraz, po raz pierwszy od dawna, wydało mu się, że słyszy karabiny maszynowe strzelające do kogoś innego.

Podwozie zaświszczało na zbożu. Wszystkimi siłami starał się utrzymać ogon Spada w dole. Prawie mu się udało. Gdy zarył nosem, miał już wytraconą niemal całą prędkość. Wyskoczył, zwinął się i przeturlał – latami brał udział w wyścigach motocyklowych. Poczuł uderzenie gorąca. Pocisk zapalający znalazł w końcu zbiornik paliwa jego samolotu. Kule zagrzechotały po ziemi, jedna świsnęła mu koło ucha. Schylony, by stanowić jak najmniejszy cel, pogalopował dziko w kierunku rowu.

Browningi wciąż hałasowały, wypełniając niebo ołowiem. Skacząc w zbawienną wodę z mułem, Kinnison usłyszał straszny łomot. Jeden z tych Fryców, co go chcieli zamordować, próbował kilka sekund za długo; poleciał kilka metrów za blisko.

Stukot karabinów ucichł nagle.

— Dostaliśmy jednego. Dostaliśmy jednego! — rozległ się wrzask radości.

— Nie wychylać się! Głowy nisko, puste łby — ryknął głos nawykły do wydawania rozkazów, ewidentnie sierżanta. — Chcecie, żeby je wam odstrzelili? Zdjąć na dół karabiny. Musimy się stąd wynosić do wszystkich diabłów. Hey, ty, lotnik! Żyjesz? Jesteś ranny?

Kinnison wypluł muł, żeby móc odpowiedzieć: — Jestem okej! — krzyknął i spróbował wyjrzeć za niski brzeg. Cofnął się jednak, słysząc świst pocisków nadlatujących z północy. Wychylanie się było zdecydowanie niebezpieczne. — Ale nie ruszę się stąd teraz. Wygląda na to, że jest bardzo gorąco.

— Tak jak powiedziałeś, brachu. Tam jest bardziej gorąco niż w piekle. Walą zza tego grzbietu. Ale za zakrętem jest mały odpływ z tego mułu, prawie czysty. Zobaczysz tam skalną grzędę biegnącą prosto przez równinę. Przejdź za nią, wejdź na wzgórze i czekaj na nas przy uschniętym drzewie. Musimy się stąd wynosić. Ta kiełbasa w górze musiała dostrzec nasze zgromadzenie, więc zaraz zetrą cały ten obszar z mapy. Pospiesz się. A wy, obiboki, wytrząsać ołów z majtek!

Kinnison zrobił, jak mu kazano. Znalazł grzędę i wydostał się z mułu. Oskrobał z munduru gęste, lepkie błoto i poczołgał się przez równinę. Przypadkowe kule świstały w powietrzu, wysoko nad nim, ale jak powiedział sierżant, ten kawałek terenu był „czysty”. Gdy dotarł na wzgórze, do wyschłego, gołego pnia, usłyszał idących ludzi. Zaanonsował się ostrożnie.

— Okej, koleś — usłyszał głęboki bas sierżanta. — To my. Potrząśnij nogami.

— Och, bez trudu — roześmiał się Kinnison po raz pierwszy tego dnia. — Już się cały trzęsę. Jak ogon tancerki hula-hula. Co to za jednostka i gdzie jesteśmy?

BRROOM! Ziemia zatrzęsła się, a powietrze zadrżało. Niżej, na północ od nich, prawie dokładnie w miejscu, gdzie przedtem były karabiny maszynowe, wykwitła malowniczo majestatyczna chmura złożona z dymu, oparów, zmielonej ziemi, kawałków skał i odłamków tego, co przedtem było drzewami. Nie była jedyna.

Bum, bum, łup! Bum, łup! Pociski wszelkich kalibrów, burzące i z gazem, spadały jak grad. Krajobraz zniknął. Mały oddział Amerykanów, w kompletnej ciszy, opanowało jedno pragnienie: znaleźć się stamtąd jak najdalej. Dopiero kiedy zatrzymali się dla nabrania oddechu, sierżant odpowiedział na pytanie, tak jakby zostało zadane przed chwilą.

— Sekcja B przydzielona do 76 pułku artylerii polowej. A co do tego, gdzie jesteśmy, to mogę tylko powiedzieć, że gdzieś między Berlinem i Paryżem. Dostaliśmy się wczoraj w piekielny ogień i od tego czasu biegamy tutaj bez kontaktu. Na szczycie tego wzgórza wystrzelono sygnał zbiórki, więc szliśmy i zobaczyliśmy, jak Szkopy polują na pana.

— Dzięki. Pewnie najlepiej będzie zostać z wami, dopóki się coś nie wyjaśni i będę mógł wrócić do mojej jednostki.

— Szanse mamy gówniane. Dookoła pełno Szkopów. Więcej niż pcheł na psie.

Gdy doszli do szczytu, okrzyknięto ich i pozwolono przejść. Na szczycie zobaczyli siwego mężczyznę – w dość podeszłym wieku jak na tę sytuację – spokojnie siedzącego na kamieniu i palącego papierosa. Jego dobrze skrojony mundur, doskonale pasujący na niezbyt szczupłą sylwetkę, był ubłocony i wystrzępiony. Jedna nogawka bryczesów była w połowie rozerwana ukazując zakrwawiony bandaż. Chociaż bez wątpliwości był to oficer, żadne dystynkcje nie były widoczne. Gdy Kinnison i strzelcy przybyli, porucznik, wyglądający jak spod igły, zwracał się do mężczyzny na kamieniu.

— Po pierwsze musimy ustalić sprawę stopnia — powiedział sucho — ja jestem porucznik Randolph z...

— Stopnia? Tak — siedzący wyrzucił niedopałek papierosa i uśmiechnął się — jak byłem porucznikiem, to też było to ważne dla mnie. Pana wtedy jeszcze na świecie nie było. Slayton, generał-major.

— Och... przepraszam, sir...

— W porządku. Spocznij. Ilu ma pan ludzi i jakich?

— Siedmiu, sir. Doprowadziliśmy kabel z tyłów...

— Kabel! Niechtoszlag! To gdzie ten kabel? Dawaj go!

— Oficer zniknął, a generał odwrócił się do Kinnisona i sierżanta.

— Ma pan amunicję, sierżancie?

— Tak, sir. Około trzydziestu pasów.

— Dzięki Bogu! Wykorzystamy ją. A pan; co do pana, kapitanie, to nie wiem...

Przyniesiono telefon polowy. Generał pochwycił słuchawkę i zakręcił korbą.

— Dajcie mi „miętę”... „Mięta?” Tu Slayton! Dajcie mi Weatherbiego... Tu Slayton... tak, ale... Nie, ale chcę... Niechtoszlak! Weatherby, zamknij się i posłuchaj. Ten kabel mogą przeciąć w każdej chwili. Jesteśmy na wzgórzu 497... tak... dwustu, może trzystu ludzi. Zbieranina, wygląda na to, że z połowy jednostek we Francji... Za szybko i za daleko... Obie flanki odsłonięte. Przecięli...! Halo, halo, halo! — rzucił słuchawkę i odwrócił się do Kinnisona. — Pan chce wracać, kapitanie, a ja potrzebuję gońca... Wróć! Spróbuje się pan przedostać?

— Tak jest, sir.

— Pierwszym telefonem połączy się pan z „miętą”, z generałem Weatherby. Powie mu pan, że Slayton powiedział, że nas odcięli, ale Niemcy nie są w zbyt dużej sile i nie mają dobrej pozycji, więc na miłość boską niech pośle tu jakieś samoloty i trochę czołgów, by nie pozwolić Niemcom się umocnić. Jedną chwilę, sierżancie, jak się pan nazywa? — Przyjrzał się dokładnie podoficerowi.

— Wells, sir.

— Co by pana zrobił z karabinami maszynowymi?

— Najpierw bym zabezpieczył ten wąwóz. Następnie tamto zbocze, na wypadek, gdyby próbowali wejść z drugiej strony. A jeśli znajdę więcej karabinów, to...

— Starczy. Podporuczniku Wells. Od teraz! Sztab to potwierdzi później. Dowodzi pan wszystkimi karabinami, jakie mamy. Proszę o raport, gdy wyda pan rozkazy. A teraz, Kinnison! Niech pan posłucha. Prawdopodobnie utrzymamy się do wieczora. Wróg jeszcze nie wie, że tu jesteśmy, ale zaraz będziemy musieli coś zrobić i nas zlokalizują, a jeśli tu nie ma również zbyt wielu ich oddziałów, zrównają to wzgórze na płask. Niech pan powie więc Weatherbiemu, żeby tu rzucił kolumnę, zanim się ściemni i niech ruszy do przodu Ósmą i Sześćdziesiątą, by skonsolidować front. Zapamiętał pan?

— Tak jest, sir.

— Ma pan kompas?

— Tak jest, sir.

— Niech pan znajdzie sobie jakiś hełm i biegnie. Dokładnie na zachód, po stronie północnej, jakieś półtora kilometra stąd, będzie droga. I kryć się, bo może być ciężko. To będzie najgorszy odcinek. Jest zamieszanie, ale droga powinna być nasza, przynajmniej była, według ostatnich danych. Dalej drogą, na południowy zachód, około dwóch kilometrów. Tam będzie posterunek. Pozna ich pan po motocyklach i takich tam. Niech pan dzwoni stamtąd. Powodzenia!

Kule zaczęły świstać. Generał rzucił się na ziemię i poczołgał w kierunku zarośli, wykrzykując po drodze rozkazy. Kinnison również poczołgał się, prosto na zachód, wykorzystując wszelkie osłony, dopóki nie trafił na starszego sierżanta kryjącego się za wielkim drzewem.

— Koleś, masz papierosa? — zapytał tamten.

— Jasne. Bierz wszystkie. Mam jeszcze jedną paczkę. Starczy mi. Co tu się dzieje, do cholery? Od kiedy generałowie zapuszczają się tak daleko na front, by zostać postrzelonym w nogę. W dodatku ten zachowuje się tak, jakby planował rozbić całą niemiecką armię. Jakiś wariat czy co?

— Niezupełnie, jak pewnie zauważyłeś. Nigdy nie słyszałeś o „Niechtoszlak” Slaytonie? No to usłyszysz, koleś, usłyszysz. Jeśli Pershing nie da mu po tym trzeciej gwiazdki, to znaczy, że oszalał. Slaytona tu w ogóle nie powinno być. Powinien siedzieć w Kwaterze Głównej i dowodzić całym AEF1. Przyjechał tutaj na inspekcję i nie mógł wrócić. Ale trzeba przyznać, zdolności organizacyjne ma na dużą skalę. Przyjechałem tu z nim i tylu nas zostało. Czekam, aż się trochę uspokoi, ale robi się coraz gorzej. Przenieśmy się lepiej w tamten dołek.

Kule zaświszczały gęściej, strącając gałęzie z połamanych i praktycznie ogołoconych drzew. Ześlizgnęli się obaj w śmierdzące błoto, do wskazanego dołka. Karabiny maszynowe Wellsa włączyły się do akcji.

— Cholera! Nienawidzę tego — narzekał sierżant — już byłem prawie suchy.

— Możesz mnie trochę oświecić? — poprosił Kinnison. — Lepiej zorientowany, będę miał większą szansę się przedostać.

— To są resztki dwóch batalionów, do tego mnóstwo przypadkowej zbieraniny. Te dwa bataliony wykonały swoje zadanie, ale okazało się, że oddziały po prawej i lewej stronie nie dały rady, pozostawiając flanki odkryte. Kiedy przyszedł rozkaz migaczem, żeby wyrównać front, wycofując się trochę, było już za późno. Teren był pod obserwacją.

Kinnison skinął głową. Wiedział jaki ogień zaporowy wywołałaby próba przemarszu przy dziennym świetle przez odkryty teren.

— Pojedynczy człowiek ma szansę przejść, o ile będzie ostrożny i będzie miał oczy otwarte — kontynuował sierżant. — Nie masz lornetki?

— Nie.

— Łatwo znajdziesz. Widzisz te niepodkute buty wystające spod niektórych koców?

— Aha! Rozumiem. — Kinnison wiedział, że oficerowie nie noszą podkutych butów, a za to przeważnie mają lornetki. — Skąd ich się tu tylu wzięło?

— Prawie wszyscy oficerowie stąd. Coś pewnie kombinowali za plecami starego Slaytona. W każdym bądź razie szwabski lotnik zobaczył ich i zanurkował. Nasze karabiny maszynowe dostały go, ale zdążył zrzucić bombę. Ale jatka. Chryste, masakra. Powinieneś znaleźć tam sześć, siedem dobrych szkieł. Wziąłbym sobie jedne, ale generał zobaczy. Widzi nawet przez pokrywę menażki. No, chłopaki uciszyli Szkopów, więc poszukam staruszka i powiem mu, co znalazłem. Przeklęte błoto!

Kinnison wypełzł zygzakiem i poczołgał się w kierunku zwłok przykrytych kocami. Podniósł jeden i westchnął, po czym zwymiotował. Rzygał, jakby od wielu dni tylko jadł i jadł. Niemniej musiał mieć lornetkę.

I dostał ją.

Wciąż krztusząc się, pobladły i drżący, zaczął się przekradać na zachód, wykorzystując wszelkie możliwe osłony.

Po jakimś czasie, gdzieś na północ od jego trasy zaczął strzelać karabin maszynowy. Był blisko, ale bardzo głośne, odbijające się echem strzały, uniemożliwiały mu dokładną lokalizację pozycji. Czołgał się cal po calu, oglądając każdą stopę widocznego terenu przez potężną lornetkę. Po dźwięku poznał, że to Niemcy. Więcej, ponieważ to czego nie wiedział o karabinach maszynowych, dałoby się zapisać na grzbiecie jego dłoni, rozpoznał Maxima, Model 1907, bardzo groźną broń. Domyślał się, że robi mnóstwo szkód jego kolegom na wzgórzu i że oni mogą niewiele na to poradzić. Jest tak dobrze ukryty, że nawet on, będąc tak blisko, nie może go zobaczyć. Cholera, musi być jakiś...

Minuty mijały, a on wciąż, w bezruchu, przeszukiwał trawers przez lornetkę, aż w końcu znalazł. Drobny pióropusz, obłoczek pary, wydostający się spod powierzchni strumienia. Para! Para z chłodnicy Maxima 1907. A tam jest rura.

Ostrożnie przesunął się w miejsce, z którego mógł prześledzić rurę do samego końca – starannie ukrytego stanowiska bojowego. Jest. Usadowili się w takim miejscu, że nie miał możliwości przejść niezauważony. Nie było też możliwości obejścia. A poza tym... poza tym tam pewnie będzie też patrol, o ile nie poszedł w kierunku wzgórza. Całkiem blisko mógł jednak znaleźć granaty...

Ostrożnie podpełzł do jednego z tych ponurych obiektów, które dotychczas omijał, a kiedy odczołgał się z powrotem, ciągnął za sobą trzy granaty w płóciennej torbie. Pełznąc jak robak dotarł do jakiegoś głazu. Tam wstał, wyciągnął zawleczki i rzucił jednego po drugim.

Bum! Bum! Łup! Maskowanie zniknęło, również krzaki w promieniu kilku jardów. Kinnison przykucnął za skałą, po czym schylił się jeszcze niżej, gdy odłamek czegoś całkiem mocno uderzył w jego stalowy hełm. Inny odłamek łupnął tuż przed nim – noga w szarej nogawicy i ciężkim wojskowym bucie.

Zrobiło mu się niedobrze, ale nie miał czasu ani czym wymiotować.

Cholera. Gówniany rzut. Nigdy nie był dobry w baseball, ale przypuszczał, że w tak duże stanowisko powinien trafić, tymczasem żaden z granatów nie wpadł do środka. Załogę pewnie zabiła fala uderzeniowa, ale karabin pozostał nieuszkodzony. Musi więc teraz pójść tam i zniszczyć go osobiście.

Poszedł – niespecjalnie śmiało – z czterdziestką piątką w dłoni. Niemcy wyglądali na martwych. Jeden rozciągnął się na przedpiersiu, wprost na drodze. Popchnął ciało i popatrzył jak się zsuwa po stoku. Spadając w dół, żołnierz oprzytomniał i zaczął jęczeć. Na ten dźwięk, na zrytym wybuchami, szarym polu poruszyły się dotychczas niezauważone szare sylwetki i zaczęły czołgać w kierunku rannego kolegi. Okryte żelaznym hełmem włosy Kinnisona stanęły dęba. Po raz pierwszy w życiu był zadowolony ze swojej nieudolności w rzucaniu. Miał gorącą nadzieję, że maxim wciąż nadaje się do użytku.

Krótki przegląd wykazał, że tak. Karabin miał założony praktycznie cały pas amunicji, a obok leżało więcej. Przysunął ładownik – nie miał nikogo do pomocy – chwycił uchwyty, odsunął bezpiecznik i nacisnął spust. Maxim ryknął – jaki okropny, piekielny hałas robi ten karabin. Obrócił w jedną, w drugą, dopóki nie zauważył, gdzie padają pociski. Potem zaczął siać strumieniem metalu to tu, to tam. Po pierwszym pasie Niemcy byli całkowicie zdezorganizowani, po drugim nie widać było żywej duszy.

Wyjął zamek z karabinu i rzucił jak najdalej, potem podziurawił chłodnicę. Ten karabin był już do niczego. Nie zwiększył też swojego ryzyka. Jeśli Niemcy nie pojawią się za chwilę, nikt nigdy się nie dowie, co tu się stało.

Wyczołgał się i wrócił na swoją trasę. Szedł na zachód tak szybko, jak na to pozwalały warunki bezpieczeństwa. Więcej alarmujących sytuacji nie napotkał. Przeszedł niebezpieczny, odkryty odcinek, przemknął jak cień przez okropnie zniszczony las i wyszedł na drogę. Poszedł wzdłuż niej do pierwszego zakrętu i zatrzymał się oszołomiony. Słyszał o takich rzeczach, ale sam tego nigdy nie widział osobiście, a wszystkie opisy okazały się całkowicie nieadekwatne. Szedł teraz prosto w coś, co będzie mu się śniło jako koszmar senny do końca życia.

Właściwie to tam było niewiele widać. Droga kończyła się raptownie. To co było drogą, było praktycznie nieodróżnialne od pól, farm czy lasu; wszystko było dokładnie wymieszane ze sobą. Cały obszar był przemieszany. Gorzej, to było jakby ziemia i wszystko, co się na niej znajdowało, zostało przepuszczone przez gargantuiczny młyn i rozsypane dookoła. Szczapy drzewa, porozdzierane kawałki metalu, fragmenty pokrwawionych ciał. Kinnison jęknął, a potem uciekł; uciekł z powrotem i poszedł dookoła zniszczonego terenu. W czasie ucieczki wyobrażał sobie, co się stało, wyobrażał sobie tym dokładniej, im bardziej się starał zapomnieć.

Poprzedniej nocy ta droga była jedną z najbardziej zatłoczonych dróg na świecie. Motocykle, ciężarówki, rowery. Sanitarki. Kuchnie. Samochody sztabowe i inne pojazdy. Działa; od siedemdziesiątek piątek do wielkich kolubryn, których ogromny ciężar wciskał gąsienice głęboko w twardy grunt. Konie. Muły. I ludzie – zwłaszcza ludzie – tacy jak on. Zwarte kolumny mężczyzn, maszerujących tak szybko, jak mogli. Ciężarówek nie starczyło dla wszystkich. Droga była zatłoczona, zakorkowana. Jak State czy Madison w południe, tylko bardziej. Zatłoczona całym tym personelem, urządzeniami, przypadkowym sprzętem, całą bronią tej wojny.

I na cały ten tłum, tę kipiącą drogę spadł deszcz stalowych puszek z materiałem wybuchowym. Być może z gazem, chociaż chyba nie. Niemieckie dowództwo wydało rozkaz zmielenia tego szczególnego kawałka ziemi, w tej szczególnej chwili. Setki, a może tysiące niemieckich dział, w mikrometrycznie zsynchronizowanej symfonii ognia zmieliło wszystko na proszek. I tyle. Dosłownie. Precyzyjnie. Nie ma drogi, nie ma farm, nie ma pól, nie ma budynków, nie ma drzew ani krzaków. Kawałki mięsa mogą pochodzić z koni, mułów czy ludzi. Niewiele kawałków metalu pozostało wystarczająco dużych, by można było określić ich pierwotny kształt.

Kinnison, zataczając się, okrążył to obsceniczne miejsce i spróbował powrócić na drogę. Była zniszczona wybuchami, ale dało się przejść. Miał nadzieję, że ilość lei zmniejszy się, gdy odejdzie dalej, ale tak się nie stało. Wróg wyłączył z użytku całą drogę. A ten posterunek powinien być za następnym zakrętem.

I był, ale nie był to już wojskowy posterunek. Być może ogień był kierowany, może oznaczony racą, a może zawdzięczano to tylko nadzwyczaj dobrej robocie kartografów. Ciężki pocisk trafił tam, gdzie mógł wyrządzić najwięcej szkody. Budynki zniknęły. Piwnica, w której był posterunek, była teraz jedynie otwartym kraterem. Części motocykli, samochodów sztabowych zaścielały ziemię. Nagie pnie drzew, pozbawione liści i gałęzi, oprócz najgrubszych, niektóre obdarte nawet z kory, sterczały suche. Na jednym z nich Kinnison zobaczył obraz jak z horroru, wiszące kończyny i kawałek nagiego torsu mężczyzny, całkowicie odarty z odzienia.

Pociski spadły – wciąż spadały – przypadkowo. Większość przelatywała wysoko. Ostrzeliwano daleki cel na zachodzie. Nic na tyle blisko, by się martwić. Dwie sanitarki pojawiły się w dali i nadjeżdżały, lawirując między lejami. Ta z przodu zwolniła... zatrzymała się.

— Widziałeś kogoś... Uwaga. Padnij!

Kinnison, który słyszał już ten nie do pomylenia, niezapomniany okrzyk, zanurkował głową w najbliższy dół. Grzmotnęło, jakby się cały świat zawalił. Pociemniało mu w oczach. Gdy doszedł do siebie, leżał na noszach, a dwóch mężczyzn pochylało się nad nim.

— Czym dostałem? — wykrztusił. — Jestem...? — urwał. Bał się zapytać. Bał się nawet ruszyć, by się nie okazało, że nie ma rąk albo nóg.

— Kołem, a może osią tamtej sanitarki. To wszystko — zapewnił go jeden z mężczyzn. — Nic poważnego. W praktyce jest pan jak przedtem. Ramię i ręka trochę potłuczone i coś, jakiś odłamek, rąbnął pana po bebechach. Ale wszystko połataliśmy, więc nie ma się co denerwować...

— Chcielibyśmy wiedzieć — wtrącił jego kolega — czy tam dalej jest jeszcze ktoś żywy?

— Nikogo — Kinnison potrząsnął głową.

— Okej, po prostu chciałem się upewnić. Tutaj też jest mnóstwo roboty i nie zaszkodzi, jak pana obejrzy lekarz.

— Zabierzcie mnie do telefonu, najszybciej jak możliwe — zażądał Kinnison głosem, który wydawał mu się mocny i rozkazujący, a który takim nie był — mam ważną wiadomość dla generała Weatherby z „mięty”.

— Najlepiej niech pan powie to nam. — Sanitarka lawirowała teraz wzdłuż drogi. — W szpitalu jest telefon, ale może pan stracić przytomność, albo coś, zanim tam dotrzemy.

Kinnison przekazał im wiadomość, ale starał się być przytomnym. Walczył z tym całą długą drogę. I udało mu się. Osobiście przekazał ją generałowi Weatherbiemu. Lekarze wiedząc, że jest kapitanem lotnictwa i zdając sobie sprawę z tego, że wiadomość musi być dostarczona bezpośrednio, pomogli mu skorzystać z telefonu. Osobiście uzyskał od generała solenne zapewnienie, że odsiecz zostanie wysłana, a ta niezmiernie ważna linia zostanie naprawiona w nocy.

Potem ktoś dziabnął go igłą i zapadł w półprzytomny letarg, w którym trwał przez kilka tygodni. Chwilami miał przebłyski świadomości, ale nigdy nie był pewien, co się dzieje naprawdę, a co jest wytworem fantazji.

Pojawiali się coraz to inni lekarze i robiono mu coraz to inne operacje. Umieszczano go w namiotach szpitalnych, do których przywożono cichych mężczyzn i z których usuwano jeszcze cichszych. Potem był większy szpital, zbudowany z drzewa. Była maszyna, która warczała i mężczyźni w bieli oglądający filmy i papiery. Były fragmenty rozmów.

— Rany brzucha są poważne. — Kinnisonowi wydawało się, nigdy nie miał co do tego pewności, że słyszy głos jednego z nich. — Takie kontuzje oraz wielokrotne i skomplikowane złamania jak te, pogarszają sprawę. Rokowania są niepomyślne, to oczywiste, ale wkrótce powinniśmy wiedzieć, co się da zrobić. Interesujący przypadek... fascynujący. A co pan by z tym zrobił, doktorze?

— Zostawiłbym! — oświadczył z ferworem młodszy, silniejszy głos. — Wielokrotna perforacja, infekcja, wylew, odma... ho,ho! Obserwuję, panie doktorze i uczę się.

Kolejne interludium. I jeszcze jedno. I jeszcze. Aż w końcu nastąpiły polecenia, których nie słyszał w ogóle.

— Adrenalina! Masaż! Masaż do cholery!

Kinnison znów odzyskał przytomność, a raczej częściowo odzyskał, czując ból w każdym włóknie swojego ciała. Ktoś wbijał strzały z zadziorami w każdy cal jego skóry. Ktoś inny bił go, zadawał mu ból, uderzając i skręcając najbardziej poranione miejsca. Zawył wysokim głosem. Wył i przeklinał gorzko. PRZESTAŃCIE! – dawał się wyodrębnić sens jego niecenzuralnych protestów. Nie zrobił tyle hałasu, ile chciał, ale wystarczyło.

— Dzięki Bogu — usłyszał miękki wysoki głos. Zdziwiony, przestał przeklinać i spróbował spojrzeć. Niezbyt dobrze widział, ale był prawie pewien, że widzi kobietę w średnim wieku. Stała tam i płakała. — On w końcu ożył.

Po jakimś czasie zaczął normalnie zasypiać, naturalnie i głęboko.

Robił się coraz bardziej głodny, a oni nie dawali mu dosyć jedzenia. Stawał się więc osowiały, zły i ponury.

Wkrótce potem został rekonwalescentem. Dla kapitana Ralpha K. Kinnisona wojna się skończyła.




  1. American Expeditionary Force – Amerykański Korpus Ekspedycyjny we Francji, w czasie I wojny światowej.

Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Download:Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)