home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

CZĘŚĆ TRZECIA

Trójplanetarni

Rozdział 7

Kosmiczni piraci

Dla pasażerów i załogi pozornie nieruchomy, liniowiec międzyplanetarny „Hyperion” pokonywał niewzruszenie przestrzeń kosmiczną z przyspieszeniem jeden gie. W rogu mostka, na oddzielonym barierką stanowisku kapitana brzęknął, a potem rozdzwonił się dzwonek. Czytając krótką wiadomość, przesłaną mu ze stanowiska operatora, kapitan Bradley skrzywił się z niezadowoleniem i skinął ręką.

— Raporty statków zwiadowczych negatywne — przeczytał głośno drugi oficer, który akurat miał wachtę. — Ciągle nic — oficer zmarszczył brwi w zamyśleniu. — Szukają już poza granicami zasięgu ewentualnych wraków. Dwa niewyjaśnione zaginięcia w ciągu miesiąca. Najpierw „Dione”, a potem „Rhea” i żadnych śladów, żadnej szalupy. To nie wygląda dobrze, sir. Jeden, to mógłby być wypadek, dwa można by uznać za koincydencję... — zawiesił głos.

— Przy trzecim stanie się regułą — dokończył kapitan. — Cokolwiek to było, musiało ich zaskoczyć. Żaden nie miał czasu, by wysłać wiadomość. Rejestratory położenia po prostu zamarły. Z drugiej strony, ich wyposażenie nawigacyjne było dużo gorsze od naszego. A według obserwatoriów przestrzeń wokół jest pusta. Chociaż w tej materii, to bym nie wierzył ani tym z Tellusa, ani z Luny. Wydał pan nowe rozkazy?

— Tak jest, sir. Detektory na maksa. Tarcze aktywowane na wszystkich trzech osiach, miotacze obsadzone ludźmi, wszystkie zespoły na stanowiskach. Każdy wykryty obiekt zostanie natychmiast sprawdzony. Statki będą ostrzegane, żeby nie zbliżały się poniżej strefy bezpieczeństwa. Wszystko, co wejdzie do czwartej strefy, zostanie zniszczone.

— W porządku. Proszę trzymać dotychczasowy kurs!

— Nie ma takiego statku, który mógłby ich załatwić bez śladu — powiedział drugi oficer. — Myśli pan, że coś jest w tych głupawych pogłoskach?

— Phi! Jasne, że nie! — prychnął kapitan. — Piraci w statkach szybszych niż światło, fale podprzestrzenne, bezinercyjne silniki, antygrawitacja. Śmieszne! Tyle razy udowadniano, że to niemożliwe. Nie, panie Drugi, jeśli piraci działają w przestrzeni – a na to wygląda – nie mają szans przeciw dużej baterii, pełnej kilowatogodzin, potężnym trójwymiarowym tarczom i sprzężonym miotaczom, obsadzonym dobrymi strzelcami. Możemy stawić czoła wszystkim. A piratów, Neptunian, anioły i diabły, na statkach czy na miotłach – jeśli zaatakują „Hyperiona”, zetrzemy z przestrzeni!

Oficer wachtowy odszedł od stanowiska kapitana, powracając do swoich obowiązków. Sześć wielkich ekranów obsadzonych obserwatorami pokazywało pustkę. Ich dalekosiężne, ultraczułe detektory nie wykrywały żadnych przeszkód. Miliony kilometrów przestrzeni były puste. Wskaźniki na stanowisku pilota były ciemne, a dzwonki alarmowe milczały. Błyszczący punkt świetlny na siatce mikrometrycznej ekranu nawigacyjnego stał dokładnie na przecięciu współrzędnych kierunkowych celownika, wskazując, że olbrzymi statek leży precyzyjnie na kursie, dokładnie tak jak wyliczyły to automaty. Wokół panował spokój i całkowity porządek.

— Wszystko w normie — zameldował zwięźle kapitanowi Bradleyowi.

Niestety to stwierdzenie było dalekie od rzeczywistości.

Niebezpieczeństwo, zupełnie niespodziewane i dużo gorsze, bo wewnętrzne, pojawiło się w najbardziej witalnej części statku. W zamkniętym i chronionym przedziale, głęboko we wnętrzu liniowca, znajdował się ogromny regenerator powietrza. Nad głównym przewodem – aortą, którą płynął strumień czystego powietrza zaopatrujący cały statek – pochylała się jakaś postać. Ten człowiek, wyglądający groteskowo w ciężko opancerzonym skafandrze kosmicznym, pochylał się i wiercił w stalowej rurze otwór. Po chwili przewiercił się na wylot i z otworu wystrzelił cienki strumień uciekającego powietrza. Człowiek zatkał otwór, wkładając w niego ciasno dopasowaną gumową rurkę zakończoną gumowym balonem ze szklaną butelką w środku, po czym stanął bez ruchu, wpatrując się z napięciem w chronometr trzymany lewą ręką przed szybą stalowo-krzemowego hełmu. Uśmiechnął się z zadowoleniem i zamarł, czekając na dokładnie obliczony moment akcji – chwilę, gdy zgniecie butelkę i wpuści jej zawartość do systemu wymiany powietrza „Hyperiona”.

* * * * *

W salonie, na głównym pokładzie, jak co wieczór, odbywały się tańce. Orkiestra okrętowa ucichła i rozległy się słabe oklaski. Clio Marsden, najjaśniejsza gwiazda tego rejsu wyszła na pokład spacerowy, prowadząc swojego partnera na położony nieco wyżej taras obserwacyjny.

— Och, stąd nie widać Ziemi — wykrzyknęła. — Jak to się nastawia, panie Costigan?

— W ten sposób — Conway Costigan, barczysty pierwszy oficer liniowca, chwilę manipulował przy urządzeniu. — Ten ekran pokazuje w tył albo, inaczej, w dół, na Tellus, a tamten do przodu.

Dla oddalającego się statku Ziemia była jasno świecącym w dole półksiężycem. W górze, na tle całkowitej, niewyobrażalnej czerni, opryskanej gęsto bezwymiarowymi, jasno błyszczącymi punkcikami gwiazd, z niewypowiedzianą wspaniałością świeciły rudawy Mars i srebrzysty Jowisz.

— Och, czy to nie jest wspaniałe! — wykrzyknęła z zachwytem dziewczyna. — Dla pana to oczywiście nic nowego, ale dla mnie, szczura lądowego... Mogłabym tak patrzeć i patrzeć. Dlatego po każdym tańcu wychodzę tutaj. Wie pan, ja...

Głos załamał jej się nagle z dziwnym westchnieniem. Tracąc przytomność, odruchowo złapała go za ramię. Spojrzał na nią, gdy padała bezsilnie na jego ręce i od razu zrozumiał, co oznacza wyraz jej oczu – rozszerzonych, osłupiałych, błyszczących i pełnych mrożącego krew w żyłach strachu. Zrobił wydech, opróżniając prawie całkowicie swoje płuca i powstrzymując się od oddychania, chwycił wiszący u pasa komunikator.

— Mostek! — wychrypiał, wciskając przycisk alarmu i pozbywając się reszty powietrza z prawie pustych już płuc. —Uwaga, gaz V dwa1.

Na wszystkich pokładach ogromnego kosmolotu głośniki powtórzyły ostrzeżenie Costigana, a on sam, powstrzymując płuca od wciągnięcia trującego powietrza, chwycił nieprzytomną dziewczynę i skoczył w kierunku najbliższej łodzi ratunkowej. Instrumenty muzyków z hałasem rąbnęły o podłogę, a tańczące pary bezradnie upadły na parkiet. Costigan rozsunął właz szalupy i rzucił się przez niewielką kabinę w kierunku zaworów powietrza. Otworzył je całkowicie i przystawił usta do wylotu, pozwalając umęczonym płucom wciągnąć upragniony haust z wydostającego się z rykiem ze zbiorników zimnego strumienia. Zaspokoiwszy częściowo brak powietrza ponownie wstrzymał oddech, otworzył awaryjny schowek i włożył jeden z trzymanych tam skafandrów kosmicznych, otwierając szeroko zawory by wypchnąć z niego resztki trującego gazu.

Następnie podbiegł do swojej towarzyszki. Zamknął wylot powietrza i otworzył zawór czystego tlenu. Uciskając klatkę piersiową, zmusił jej płuca do wciągania tlenu, dopóki nie zaczęła sama spazmatycznie oddychać, kaszląc i krztusząc się, po czym zamknął tlen i ponownie puścił powietrze.

— Wstań! — krzyknął nagląco, widząc, że odzyskuje przytomność. — Złap się tego i trzymaj twarz w strumieniu powietrza, dopóki nie znajdę dla ciebie skafandra. Zrozumiałaś?

Kiwnęła słabo głową, zapewniając, że da radę utrzymać się przy zaworze. Po minucie była już ubrana w ochronny skafander. Potem, gdy już usiadła na pokładzie, odzyskując siły, Costigan włączył dalekowizor łodzi ratunkowej i skierował jego niewidzialny promień na mostek, gdzie zobaczył ubrane w skafandry postacie uwijające się przy panelach kontrolnych.

— Krecia robota — nadał do kapitana na prywatnym kanale, pomijając drogę służbową, tak jak to było przyjęte na statkach Unii Trójplanetarnej — sabotaż, gdzieś w regeneratorze powietrza. Pewnie tak samo dostali tamte dwa. Piraci! Prawdopodobnie bomba zegarowa, bo nie wyobrażam sobie, jak ktoś mógłby się przedostać przez zabezpieczenia. Jedynie Franklin mógłby wyłączyć ekrany w tych pomieszczeniach. Rozejrzę się tam, a potem przyjdę na mostek.

— Co to było? — zapytała wstrząśnięta dziewczyna. — Przypominam sobie, jak mówiłeś „gaz V dwa”. Czy to nie jest zakazane? Och, Conway, uratowałeś mi życie. Nigdy ci tego nie zapomnę. Nigdy. Dziękuję. A inni? Co z resztą?

— Tak, to był V dwa. Masz rację, jest zakazany — odpowiedział ponuro Costigan, wpatrując się w mrugający ekran, skierowany teraz głęboko do wnętrza statku. — Jego użycie jest karane śmiercią. Gangsterzy i piraci używają go, gdy skazani za coś innego, nie mają już nic do stracenia. A co do uratowania życia, to jeszcze nie koniec. Zanim to wszystko się skończy, możesz jeszcze żałować, że nie zostawiłem cię tam. Tamci pasażerowie są już zbyt długo bez tlenu. Parę sekund dłużej i ciebie też bym nie mógł ocucić. Mamy na pokładzie skuteczne antidotum, jesteśmy przygotowani, bo wszyscy piraci używają V dwa. Za pół godziny, gdy powietrze się oczyści, będziemy mogli dosyć łatwo ożywić wszystkich, o ile tylko uda nam się przetrwać do tego momentu. O, w pobliżu regeneratora powietrza jest ktoś, kto to zrobił. Ale nie Franklin, chociaż to skafander głównego mechanika. Ktoś z pasażerów go udaje. Zastrzelił Franklina i wziął jego skafander oraz narzędzia. Dziura w rurze, pssss i załatwione. Może miał zrobić tylko to, ale teraz i tak już nic więcej w życiu nie zrobi.

— Nie chodź tam! — zaprotestowała dziewczyna. — Jego opancerzony skafander jest znacznie lepszy niż ten awaryjny, który masz na sobie. Poza tym, on ma lewistona.

— Nie bądź idiotką! — oburzył się. — Nie można pozwolić, żeby żywy pirat biegał po statku. Zaraz będziemy mieli mnóstwo roboty z napastnikami z zewnątrz. Nie martw się. Nie mam zamiaru dać mu szansy. Wezmę standisha i zrobię z niego plamę na ścianie. Zostań tutaj, dopóki nie wrócę po ciebie — rozkazał, wyskakując na pokład spacerowy i zatrzaskując za sobą ciężkie drzwi szalupy.

Przeszedł przez salon, nie zwracając uwagi na porozrzucane tu i tam bezwładne ciała. Podszedł do pustej ściany i manipulował przez chwilę prawie niewidocznym, wpasowanym w nią, panelem kontrolnym. Rozsunął ciężkie drzwi i podniósł standisha – ciężką i groźną broń, przypominającą nieco przerośnięty karabin, wyposażony w krótką lunetę złożoną z opalizujących soczewek i parabolicznych luster. Zgarbiony pod ciężarem broni pospieszył korytarzem do niewygodnej, stromej schodni, skąd przedostał się do regeneratora powietrza. Uśmiechnął się drapieżnie na widok zielonkawej poświaty przesłaniającej drzwi i ściany – ekran był aktywny, a pirat siedział w środku, trując powietrze „Hyperiona” straszliwym gazem V2.

Ustawił swoją niecodzienną broń na trzech masywnych rozkładanych nogach, przykucnął za nią i nacisnął spust. Ciemnoczerwony promień o ogromnej mocy wystrzelił w ekran ochronny, wzniecając swoim uderzeniem snop iskier wielkości błyskawic. Pod ogniem standisha tarcza poddała się po kilku sekundach, a zielonkawa poświata zgasła. Metalowe drzwi pod nią zaczęły zmieniać kolor, poczerwieniały, potem zżółkły i stały się oślepiająco białe, by w końcu dosłownie eksplodować stopione, odparowane, wypalone. Przez powstały otwór Costigan zobaczył pirata w opancerzonym skafandrze głównego mechanika. Pancerz był odporny na strzały z broni palnej i mógł nawet przez krótki czas wytrzymać straszliwy promień broni Costigana. Pirat był również uzbrojony – zabójczy strumień żaru z jego lewistona uderzył z hałasem w pole siłowe tarczy standisha rozrzucając kłęby iskier. Ale niszczący promień piekielnej broni Costigana nie był jej jedynym atutem. Costigan nacisnął spust, rozległ się podwójny huk wystrzału, ogłuszający w tej niewielkiej przestrzeni i ciało pirata dosłownie rozpłynęło się w powietrzu, gdy półkilogramowy granat przebił się przez jego pancerz i eksplodował. Costigan zabezpieczył broń i bez śladu emocji obejrzał pomieszczenie regeneratora. Upewnił się, że nie doszło do żadnych poważnych uszkodzeń urządzenia, płuc wielkiego statku kosmicznego.

Rozmontował standisha, zaniósł go z powrotem do salonu, umieścił w sejfie i zamknął. Potem poszedł do szalupy, gdzie Clio rozpłakała się z ulgą widząc go w całości.

— Och, Conway, tak się bałam, że coś ci się stanie — powtarzała, gdy prowadził ją w górę na mostek. — Ale ty chyba nie myślisz... — urwała.

— Oczywiście, że nie — odpowiedział lakonicznie. — Dobrze się czujesz? Wszystko w porządku?

— W porządku, tak sądzę. Tylko wystraszyłam się na śmierć i omal że nie oszalałam. Pewnie się do niczego nie przydam, ale jeśli mogłabym coś zrobić, to możesz na mnie liczyć.

— Jasne, w tej sytuacji na pewno się przydasz, bo jeśli nie liczyć tych, co zostali ostrzeżeni, tak jak ja i mogli wstrzymać oddech do czasu założenia skafandra, wszyscy są załatwieni.

— A jak ty się zorientowałeś? Nie było żadnego zapachu ani niczego.

— Zobaczyłem twoje oczy. Wchłonęłaś gaz o sekundę wcześniej. Byłem już w takiej sytuacji. Jak raz zobaczysz człowieka wdychającego to paskudztwo, to nigdy nie zapomnisz. Mechanicy na dole zostali oczywiście załatwieni najwcześniej. Musiało ich zmieść. Potem my w salonie. Twoja reakcja ostrzegła mnie, a ja szczęśliwie miałem wystarczająco dużo powietrza w płucach, by nadać ostrzeżenie. W ten sposób kilku facetów na górze miało czas, żeby uciec. Zobaczymy ich na mostku.

— To dlatego mnie ocuciłeś, z wdzięczności za uprzejme ostrzeżenie o ataku gazowym? — roześmiała się, próbując zamaskować strach.

— Jasne, że tylko dlatego — odparł pogodnie. — To tutaj. Zaraz się dowiemy, co dalej.

Na mostku przebywało przynajmniej tuzin opancerzonych postaci, teraz już spokojnie siedzących przy swoich stanowiskach, skoncentrowanych i przygotowanych. Szczęściem, na dole w salonie trafiło na Costigana, mimo młodego wieku, weterana kosmosu i w dodatku mającego doświadczenie z tym okropnym zakazanym przez prawo gazem. Szczęściem również, że miał on dość przytomności umysłu i wytrzymałości fizycznej, by powstrzymać się od wciągnięcia paraliżującego powietrza do płuc i nadać ostrzeżenie. Kapitan Bradley, wachtowi, kilku oficerów, weteranów kosmicznych, przebywających w kajutach lub mesach, zareagowali błyskawicznie na wychrypiane przez głośniki ostrzeżenie. Słysząc słowa „V dwa”, na wdechu czy wydechu, wstrzymali oddech i dosłownie wskoczyli w swoje opancerzone skafandry, przepłukując je dużymi ilościami czystego powietrza i powstrzymując się od oddychania, aż do ostatniej chwili, tak długo, jak tylko płuca były w stanie to wytrzymać.

Costigan pokazał dziewczynie wolny fotel, a sam ostrożnie przebrał się w opancerzony skafander.

— Coś widać, sir? — zapytał kapitana salutując. — Powinni już coś zacząć.

— Zaczęli, ale nie możemy ich namierzyć. Próbowaliśmy ogłosić alarm dla sektora, ale zagłuszają nas. Niech pan spojrzy!

Idąc za wzrokiem kapitana, Costigan popatrzył na główny panel kontrolny statku. Na ekranie, zamiast ruchomego, żywego, trójwymiarowego obrazu, było widać jedynie oślepiające błyski białego światła. Z głośnika, zamiast zrozumiałych dźwięków, wydobywał się nieprzyjemny, zgrzytliwy hałas.

— Zupełnie nieprawdopodobne — wykrzyknął gwałtownie Bradley — ale w czwartej strefie, w promieniu stu tysięcy kilometrów, nie ma nawet grama metalu, a przecież, żeby nas zagłuszać w ten sposób, muszą być o wiele bliżej. Zdaniem Drugiego, niekoniecznie. A pan co sądzi, Costigan?

Pewny siebie i konserwatywny dowódca ze starej szkoły był rozwścieczony. Powstrzymywał się, rwąc do zwarcia z niewidzialnym i niewykrywalnym wrogiem. Stojąc twarzą w twarz z niewyjaśnialnym, z niezwykłą u niego tolerancją oczekiwał opinii młodszego mężczyzny.

— To nie tylko prawdopodobne, ale ewidentnie wskazuje, że oni mają coś, czego my nie mamy — powiedział z goryczą Costigan — bo dlaczego mieliby nie mieć? Nigdy nie dostajemy niczego, co nie byłoby latami testowane, a piraci zawsze mają nowe wynalazki, jak tylko się pojawią. Nasza przewaga w tym, że udało nam się częściowo wysłać wiadomość i statki zwiadowcze będą mogły złapać trop. Piraci o tym dobrze wiedzą, więc nie będą zwlekać — skonkludował ponuro.

Miał rację. Zanim powiedział coś więcej, zewnętrzna tarcza rozbłysła białym światłem pod uderzeniem okropnej siły i jednocześnie na ekranie pojawił się żywy obraz pirackiego statku, wielkiej, czarnej torpedy ze stali, emitującej jaskrawe niszczycielskie promienie.

„Hyperion” błyskawicznie odpowiedział ogniem swojego potężnego uzbrojenia, rozżarzając płomieniami tarcze napastnika. Ciężkie działa, których odrzut trząsł i szarpał całym gigantycznym statkiem, wyrzucały tony niszczących pocisków. Kapitan pirackiego statku znał jednak dokładnie możliwości liniowca i wiedział, że jego uzbrojenie jest niezdolne przełamać siłę, którą dowodzi. Jego ekrany były nie do przebicia, pociski eksplodowały bezskutecznie w przestrzeni, daleko od celu. Nagle z czarnego kadłuba pirata wytrysnął jaskrawy strumień ognia. Przebił pustą przestrzeń, potężne tarcze i twardy metal zewnętrznego oraz wewnętrznego poszycia statku. Broń „Hyperiona” zamilkła, a przyspieszenie spadło do jednej czwartej normalnej wartości.

— Dokładnie w baterie — jęknął Bradley. — Teraz lecimy na zasilaniu awaryjnym. Nasze miotacze są załatwione i nie wydaje się, żebyśmy mogli strzelać z dział!

Nawet, jeśli działa mogłyby strzelać, to następny strzał uciszył je na zawsze, dziurawiąc mostek i ścierając z egzystencji pilota, strzelców, stanowiska obserwacyjne i ludzi je obsługujących. Powietrze uciekło w próżnię, a wraz ze spadkiem ciśnienia na mostku skafandry ocalałej trójki nabrały sztywności skóry na bębnie.

Costigan popchnął lekko kapitana w kierunku ściany, potem chwycił dziewczynę i skoczył za nim.

— Wynośmy się stąd, szybko! — krzyknął. Wmontowane w hełm miniaturowe radio automatycznie przejęło funkcję przekazu mowy w chwili, gdy membrany dźwiękowe przestały działać. — Nie widzą nas. Nasze tarcze wciąż są aktywne i osłaniają nas przed ich urządzeniami szpiegującymi. Działają na podstawie planów. Teraz pewnie rąbną w pana stanowisko.

W chwili, gdy znaleźli się przy drzwiach stanowiących teraz zewnętrzną klapę śluzy, kolejny strzał piratów uderzył w miejsce, gdzie byli przed chwilą.

Pospieszyli przez śluzę, potem na dół, przez kilka pokładów pasażerskich, do łodzi ratunkowej z wejściem szerokim na całą długość holu trzeciej klasy – idealnego miejsca do obrony lub ucieczki w przestrzeń tym miniaturowym kosmolotem. Gdy już się tam znaleźli, poczuli jak ich ciężar rośnie. Bezsilny liniowiec zwiększał przyspieszenie, aż do osiągnięcia normalnej wartości.

— Jak pan myśli, Costigan — zapytał kapitan — wiązka holownicza?

— Z pewnością coś w tym rodzaju. Gdzieś nas pospiesznie holują. Pójdę i przyniosę parę standishy i jeszcze jeden ciężki skafander. Musimy się okopać.

Wkrótce małe pomieszczenie zamieniło się w prawdziwą fortecę przygarniając dwie z tych wspaniałych machin zniszczenia. Potem pierwszy oficer wyszedł na trochę dłużej i wrócił z kompletnym opancerzonym skafandrem próżniowym Unii Trójplanetarnej, takim samym jak jego i kapitana, tylko znacznie mniejszym.

— Dla większego bezpieczeństwa lepiej będzie jak się przebierzesz, Clio. Ten awaryjny skafander nie jest odpowiedni w czasie bitwy. Strzelałaś już kiedyś ze standisha? Chyba nie?

— Nie, ale myślę, że szybko się nauczę — odparła odważnie.

— Tu i tak nie da się ustawić więcej niż dwa na raz, ale powinnaś wiedzieć, jak to zrobić, gdyby jeden z nas odpadł. A zanim zmienisz skafander, zainstaluj sobie trochę tych urządzeń, mikrofonów i czujników służb specjalnych. Przyklej sobie taśmą ten mały dysk na piersi, niżej, żeby nie było widać. Najlepiej tu, pod obojczykiem. Zdejmij zegarek i załóż ten. Nigdy go nie zdejmuj, nawet na sekundę. Włóż te perły i także noś cały czas. Tę kapsułkę ukryj gdzieś na skórze, w miejscu, gdzie nie da się jej zobaczyć bez bardzo szczegółowych poszukiwań. W razie niebezpieczeństwa połknij ją, to bardzo łatwe. Działa zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz. Jest najważniejsza ze wszystkiego. Nawet jak stracisz wszystkie inne urządzenia, to z tą kapsułką możesz dalej działać. Bez niej cały system rozpada się na kawałki. Z tym wyposażeniem, jeśli zostaniemy rozdzieleni, możesz się z nami komunikować, rozmawiać. Obaj to nosimy, chociaż w trochę innej formie. Nie musisz mówić głośno, wystarczy subwokalizować. To jest poręczne, małe wyposażenie, prawie niemożliwe do znalezienia i potrafiące wiele rzeczy.

— Dzięki, Conway, zapamiętam — odpowiedziała Clio, kierując się do małego przedziału, by wykonać jego instrukcje. — A patrole i statki zwiadowcze nie przyjdą nam z pomocą? Operator wysłał ostrzeżenie.

— Obawiam się, że w pobliżu nie ma nikogo, przynajmniej wystarczająco blisko.

W czasie tej rozmowy kapitan Bradley stał w milczeniu i tylko gdy Costigan powiedział: „obaj to nosimy”, jego oczy zaokrągliły się lekko ze zdumienia. Dopiero, kiedy Clio zniknęła za drzwiami, na jego twarzy pojawił się wyraz zrozumienia.

— Rozumiem — powiedział z szacunkiem, daleko większym szacunkiem niż dotychczas, gdy zwracał się do swojego pierwszego oficera. — To znaczy, że my obaj będziemy nosić to wkrótce. Powiedział pan: „wyposażenie służb specjalnych”, ale nie pamiętam, żeby pan mówił o jakie dokładnie służby chodzi?

— Teraz, jak pan to wspomniał, to wydaje mi się, że rzeczywiście nie mówiłem — uśmiechnął się Costigan.

— To wyjaśnia niektóre rzeczy dotyczące pana, zwłaszcza to szybkie rozpoznanie V dwa i tę niezwykłą sprawność i szybką reakcję. Ale czy nie...

— Nie — przerwał mu Costigan — Ta sytuacja, całościowo, jest zbyt poważna, by pozwolić na jakieś ryzyko. Jeśli uda nam się z tego wyjść, zabiorę jej to wszystko i nigdy się nie dowie, że to nie jest standardowe wyposażenie. A jeśli chodzi o pana, to wiem, że potrafi pan trzymać język za zębami. Dlatego wieszam ten złom na panu. Miałem tego więcej, lecz spaliłem wszystko standishem, z wyjątkiem tego, co wziąłem dla naszej trójki. Bez względu na to, co pan myśli, jesteśmy w prawdziwych tarapatach, a nasze szanse wydostania się są niedalekie od zera...

Urwał, bo wróciła dziewczyna, wyglądająca teraz jak niewysoki funkcjonariusz Unii Trójplanetarnej, po czym wszyscy troje przygotowali się na długie i nudne oczekiwanie. Godzina po godzinie lecieli przez przestrzeń, aż w końcu poczuli gwałtowne kołysanie i nagły wzrost przyspieszenia. Po krótkiej naradzie kapitan Bradley włączył dalekowizor i ustawiwszy go na minimalną moc, zaczął ostrożnie rozglądać się w kierunku przeciwnym do tego, gdzie spodziewał się zobaczyć statek piratów. Wpatrywali się wszyscy troje w ekran, widząc jedynie bezgraniczną pustkę, poznaczoną nieskończenie dalekimi i zimnymi błyskotkami gwiazd. Gdy tak wpatrywali się w przestrzeń, rozległy obszar nieba zaczernił się i pojawiła się ogromna kula leciutko oświetlona dziwną niebieską poświatą, sfera tak wielka i tak bliska, że sprawiało to wrażenie upadku w dół, na planetę. Chwilę później zatrzymali się i przez moment panowała nieważkość. Przed nimi gładko rozsunęła się szeroka brama, „Hyperion” został wciągnięty do góry, przez śluzę i zawisł spokojnie w powietrzu ponad niewielkim, ale jasno oświetlonym i przyzwoicie wyglądającym miasteczkiem metalowych budynków. W chwilę później został łagodnie opuszczony, by spocząć w doku między ramionami standardowej kołyski.

— No cóż, gdziekolwiek to jest, jesteśmy na miejscu — podsumował ponuro kapitan Bradley.

— A teraz zaczną się fajerwerki — zgodził się Costigan, spoglądając pytająco na dziewczynę.

— Mną się nie przejmuj — odpowiedziała na niezadane pytanie — nie wierzę w celowość poddania się.

— Racja — i obaj mężczyźni pochylili się za osłoną pól siłowych swoich budzących grozę miotaczy, a dziewczyna przykucnęła za nimi.

Nie musieli długo czekać. Grupa humanoidów – ludzi, a według wszelkich oznak Amerykanów – pojawiła się, bez broni, w małym holu. Jak tylko weszli w głąb pomieszczenia, Bradley i Costigan, bez wahania, otworzyli w ich kierunku ogień z miotaczy. Przez właz runęła podwójna wiązka skoncentrowanego zniszczenia. Bez żadnego efektu. Kilka metrów od celu napotkała nieprzenikliwą zaporę. Obaj strzelcy natychmiast nacisnęli spusty i broń zaczęła z rykiem wyrzucać strumień wybuchających pocisków. Również bez skutku. Pociski uderzały w tarczę i znikały, nie eksplodując i nie pozostawiając żadnego śladu swojego istnienia.

Costigan poderwał się, ale zanim zdążył wykonać zamierzony atak, przed nim pojawił się obszerny tunel. Coś przeleciało przez całą szerokość liniowca, bez wysiłku wycinając gładki cylinder pustki. Powietrze runęło wypełniając próżnię, a cała trójka została obezwładniona przez niewidzialne siły i wessana do tunelu. Zostali poniesieni w kierunku budynków, a potem ponad nimi i w końcu skierowani w dół, ku drzwiom jakiejś wielkiej, wysokiej budowli. Drzwi otworzyły się i zamknęły za nimi, a oni zostali postawieni na podłodze w pomieszczeniu wyglądającym ewidentnie na biuro jakiegoś bardzo zapracowanego kierownika. Stali twarzami do biurka wyposażonego, w dodatku do zwykłych przyborów biznesmena, również w niesamowity zestaw przełączników i paneli kontrolnych.

Za biurkiem siedział nieruchomo szary mężczyzna. Był nie tylko ubrany całkowicie na szaro, ale również miał szare oczy i bujne szare włosy. Nawet jego opalona skóra wydawała się nabierać szarego odcienia. Jego obezwładniająca osobowość promieniowała aurą szarości. Nie łagodną szarością gołębia, lecz bezwzględną, zniewalającą szarością okrętu wojennego; twardą, sztywną i kruchą szarością przełomu stali wysokowęglowej.

— Kapitanie Bradley, pierwszy oficerze Costigan, panno Marsden — powiedział spokojnie, ale z naciskiem — nie przewidywałem, że pożyjecie tak długo. Ale to drobiazg, którym zajmiemy się za chwilę. Zdejmijcie swoje skafandry.

Żaden z oficerów nie poruszył się, obaj patrzyli na niego niewzruszenie.

— Nie przywykłem do powtarzania moich poleceń — kontynuował mężczyzna nie podnosząc głosu, ale słychać było w nim śmiertelną groźbę. — Możecie wybrać czy zdjąć skafandry, czy umrzeć w nich, tu i teraz.

Costigan odwrócił się do Clio i powoli zdjął z niej skafander. Potem, po krótkiej wymianie spojrzeń i subwokalizowanych słów, obaj oficerowie zrzucili jednocześnie skafandry i otworzyli ogień; Bradley ze swojego lewistona, a Costigan z dużego automatycznego pistoletu eksplodującymi pociskami o dużej sile. Szary mężczyzna, otoczony nieprzenikliwym polem siłowym, tylko się uśmiechnął z politowaniem i irytacją na tę strzelaninę. Costigan rzucił się gwałtownie, aby zostać odrzucony z powrotem przez niewidzialną ścianę. Złośliwe pole zepchnęło go na miejsce, wytrącając broń i po chwili cała trójka stała tam, gdzie przedtem.

— Pozwoliłem na to, by zademonstrować nieefektywność takiego zachowania — powiedział szary mężczyzna twardszym tonem — ale nie pozwolę na dalsze głupoty. Teraz się przedstawię. Jestem znany jako Roger. Prawdopodobnie nigdy o mnie nie słyszeliście. Bardzo niewielu Tellurian o mnie słyszało i bardzo niewielu usłyszy. To, czy wy dwaj zostaniecie przy życiu, zależy jedynie od was. Będąc czymś w rodzaju badacza ludzi, boję się, że obaj wkrótce umrzecie. Jesteście zdolni i wykształceni, jak to sami udowodniliście i moglibyście okazać się dla mnie bardzo przydatni. Prawdopodobnie jednak do tego nie dojdzie i w takim przypadku zostaniecie zlikwidowani. Wszystko zresztą w swoim czasie. Postaram się was jednak w pewien sposób wykorzystać. Natomiast co do pani, panno Marsden, nie mogę się jeszcze zdecydować. Są dwie możliwości, obie atrakcyjne, ale wykluczające się nawzajem. Pani ojciec pewnie chętnie zapłaci duży okup za panią, chociaż z drugiej strony, zastanawiam się czy nie wykorzystać pani do badań nad popędem seksualnym.

— Tak? — Clio wyprężyła się wspaniale przy tej okazji. Zapomniała o strachu, jasne młode oczy zabłysły odwagą, a ciało wyprężyło, emanując oporem. — Myślisz, że zrobisz ze mną wszystko, co będziesz chciał. Nigdy!

— To jest właśnie dziwne i wysoce niezrozumiałe, dlaczego w przypadku młodych kobiet ten jeden bodziec powoduje taką całkowicie nieproporcjonalną reakcję? — Roger wpatrywał się intensywnie w Clio. Dziewczyna zadrżała i spuściła oczy. — Tym bardziej że sam seks, pierwotna, podstawowa i najszerzej rozpowszechniona konsekwencja życia w tym kontinuum, jest pełen nielogiczności i paradoksów. Te badania są bardzo frustrujące, niemniej uważam, że należy je kontynuować.

Roger nacisnął przycisk i w pomieszczeniu pojawiła się postawna kobieta w nieokreślonym wieku i nieznanej narodowości. — Pokaż pannie Marsden jej pokój — polecił.

Kobiety wyszły, a w wejściu pojawił się mężczyzna.

— Statek rozładowany — zameldował. — Dwóch mężczyzn i pięć kobiet z listy zabrano do szpitala.

— Bardzo dobrze, pozostałych pozbądźcie się w zwykły sposób.

Podwładny wyszedł, a Roger kontynuował beznamiętnie: — Pozostali pasażerowie mogliby być razem warci z milion, ale nie będę na nich tracił czasu.

— Kim ty jesteś? — wybuchnął Costigan, bezsilny, ale zbyt rozwścieczony, by zachować ostrożność. — Słyszałem o szalonych naukowcach próbujących zniszczyć Ziemię i o równie szalonych geniuszach uważających się za Napoleonów zdolnych do podbicia nawet całego Układu Słonecznego. Którymkolwiek z nich jesteś, wiedz, że ci się nie uda.

— Żadnym, chociaż jestem naukowcem i kieruję wieloma naukowcami. Nie jestem szalony i z pewnością zauważyliście tutaj kilka niezwykłych rzeczy.

— Tak, zwłaszcza sztuczną grawitację i te ekrany ochronne. Zwykłe pole siłowe jest opalizujące z jednej strony i nie powstrzymuje materii. Wasze ekrany są przezroczyste w obu kierunkach i bardziej niż odporne na materię. Jak to jest możliwe?

— Nawet, gdybym wam to wytłumaczył i tak nie zrozumiecie, a to jedynie dwa z naszych mniejszych wynalazków. Nie mam zamiaru niszczyć waszej planety; nie pragnę też zostać władcą bezproduktywnych i bezmózgich ludzkich mas. Niemniej mam swoje cele. Do ich realizacji potrzebuję dużych ilości złota, uranu, toru i radu. Wszystko to uzyskam na planetach Układu Słonecznego, zanim go opuszczę. Zabiorę to, nie zważając na dziecinne wysiłki flot waszej Unii Trójplanetarnej.

— Ta konstrukcja, zaprojektowana i zbudowana pod moim kierownictwem, jest niewykrywalna i niewidzialna. Fale rozchodzące się w próżni zakrzywiają się wokół niej bez strat i zniekształceń. Przed meteorami chronią ją zaprojektowane przeze mnie pola ochronne. Mówię o tym, żeby uświadomić wam, w jakiej jesteście sytuacji. Bo jak już wspominałem, moglibyście mi się przydać.

— A co pan może zaoferować człowiekowi, który dołączy do pańskiego zespołu? — zapytał zjadliwie Costigan.

— Wiele rzeczy — głos Rogera nie zdradzał żadnych emocji, żadnej reakcji wskazującej, że zauważył pozbawiony szacunku ton Costigana. — Kieruję wieloma ludźmi, związanymi ze mną na różne sposoby. Potrzeby, pragnienia, tęsknoty i żądze są różne u różnych ludzi, a ja mogę je zaspokoić, praktycznie, w każdym przypadku. Wielu mężczyzn znajduje zadowolenie w towarzystwie młodych i pięknych kobiet, ale są też inne, całkiem skuteczne, motywacje. Chciwość, żądza sławy, władzy i tak dalej, włącznie z rzeczami zwykle uważanymi za „szlachetne”. A to czego obiecam, to dostarczam. I żądam jedynie lojalności, w pewnym zakresie i przez krótki czas. Dostaję więc to, o co poproszę. Podsumowując, możecie mi się przydać, ale to nie znaczy, że jesteście niezbędni. Pozwolę wam wybrać między służbą u mnie... i alternatywą.

— A co jest dokładnie tą alternatywą?

— Tego nie będę wyjaśniał. Wystarczy, jeśli powiem, że ma to związek z drobnym tematem badawczym, w którym nie ma zadowalających wyników. Dla was to nie będzie szczególnie przyjemne i zakończy się śmiercią.

— Ja mówię NIE, ty... — ryknął Bradley. Miał zamiar wyrzucić z siebie wszystko, co o tym myśli, ale został brutalnie powstrzymany.

— Zaczekaj chwilę — krzyknął Costigan. — A co z panną Marsden?

— Jej ta rozmowa nie dotyczy — odpowiedział chłodno Roger. — Ja się nie targuję. Jestem przekonany, że będzie tu jakiś czas. Myśli, że będzie mogła popełnić samobójstwo, jeśli nie pozwolę jej wykupić, ale przekona się, że nie dostanie takiej możliwości bez mojej zgody.

— W taki razie przyłączam się do kapitana. Zgadzam się w pełni z tym, co chciał powiedzieć o tobie — warknął Costigan.

— Wasz wybór. Wcale mnie to nie dziwi. — Szary mężczyzna nacisnął przycisk i w drzwiach pojawiło się dwóch zbirów. — Wsadźcie ich do osobnych cel na drugim poziomie — polecił — i przeszukajcie. Pomimo zdjęcia skafandrów, wciąż mogą mieć broń. Zabezpieczcie dobrze wejścia, a system alarmowy podłączcie tutaj.

Więźniów dokładnie przeszukano, ale żadnej broni nie znaleziono. Na komunikatory nie zwrócono uwagi. Ich użycie zostałoby natychmiast wykryte. Tak przynajmniej uważał Roger, więc jego ludzie w ogóle nie szukali mikrofonów, czujników i szpiegowskich urządzeń „służb specjalnych” Costigana. Urządzenia te, mikroskopijnych rozmiarów i zużywające minimalne ilości energii, pracowały w zakresie podprzestrzeni, wykazując się skutecznością na wielkich odległościach i nie generowały na poziomie zwykłej czasoprzestrzeni żadnych drgań. A cóż mogłoby być bardziej niewinnego niż zwyczajne wyposażenie oficera na służbie. Ciężkie gogle, zegarek na rękę i dodatkowo kieszonkowy chronometr, lampa błyskowa, zapalniczka automatyczna, pas na pieniądze?

Wszystkie elementy tego wyposażenia sprawdzono z odpowiednią dokładnością. Urządzenia te zostały jednak zaprojektowane przez najbystrzejsze umysły w Unii Trójplanetarnej w taki sposób, żeby przeszły przez każdą zwyczajną kontrolę, nawet najdokładniejszą, więc kiedy Costigan i Bradley zostali w końcu zamknięci w celach, wciąż mieli swój tajny sprzęt.




  1. Smith nawiązuje do V-gazów – gazów bojowych, działających na układ krwionośny i nerwowy, uważanych za najbardziej śmiertelne środki paralityczno-drgawkowe zsyntezowane dotychczas przez człowieka.

Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Download:Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)