home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

1

— Wasza prośba została przekazana do Rady Medycznej i zapewniam cię, że została dokładnie rozpatrzona, zanim odesłano ją do Komitetu Solarnego — powiedział doktor Cameron, wbijając wzrok w blat biurka. Sztuka dyplomacji nie była jego domeną.

Światło zamigotało. Było nieznośnie jaskrawe. Sam fakt istnienia tego człowieka działał na Camerona strasznie rozpraszająco. Ktoś taki nie miał prawa żyć. Może gdzieś w głębi mórz mogły żyć podobne stworzenia. Wyglądał jak postać ze „snu nocy letniej”, ludzka istota tak okaleczona... Cameron starał się na niego nie patrzeć.

Docchi zesztywniał, a na jego twarzy pojawił się wyraz oczekiwania.

— Na tę chwilę po prostu: nie! — oznajmił Cameron.

— Taka jest odpowiedź? — Docchi oklapł, ramiona mu obwisły.

— Sprawa wcale nie jest beznadziejna. Decyzję zawsze można zmienić. Nie pierwszy raz.

— Jasne — powiedział Docchi. — Będziemy czekać i czekać, dopóki nie zostanie zmieniona. Mamy setki lat czasu, tak? — Jego twarz rozbłysła czerwienią. Nie zdając sobie z tego sprawy, tracił kontrolę. Pewne komórki pod jego skórą zostały zmodyfikowane, zawierały substancje, których u normalnych ludzi nie było. Gdy dochodziło do ekstremalnego przypływu energii nerwowej, zaczynały świecić. Mechanizm metaboliczny tego zjawiska wywodził się od robaczków świętojańskich. Cameron bezwiednie zaczął regulować oświetlenie. Wciąż go raziło. Docchi zawsze był utrapieniem. — Dlaczego? — dopytywał się. — Przecież pan wie, że damy radę. Dlaczego odmówili?

Cameronowi nie podobało się to pytanie. Nie miało odpowiedzi, którą obaj by mogli zaakceptować. Czasem jednak najlepszym wybiegiem jest szczerość.

— Uważasz, że mogliby zabrać ciebie? — zapytał. — Albo Nonę, Jordana czy Anti?

Docchi skurczył się, jak kopnięty. Jego ramiona zadrżały bezużytecznie.

— Może i nie. Ale już panu mówiłem, że chcemy, aby o tym zadecydowali eksperci. Jest nas niemal tysiąc. Mogliby z tego skompletować wykwalifikowaną załogę.

— Może by i mogli. Wcale nie twierdzę, że nie. — Cameron porzucił regulację oświetlenia; nie miał nad tym kontroli. — Większości z was jest biokompensatorami. Przyznaję, że to jest czynnik działający na waszą korzyść. Ale musicie sobie też zdawać sprawę, że wiele rzeczy świadczy przeciwko wam. — Wbił spojrzenie w blat biurka. W biurku była szuflada, a w szufladzie... W szufladzie było coś, co próbował wykryć lub rozpoznać. Czym dłużej się tym zajmował, tym bardziej niewyraźne się mu to wydawało. — Tracicie czas na dyskusje ze mną — powiedział, starając się, żeby zabrzmiało to twardo i profesjonalnie. — Ja tylko przekazuję decyzje. Za nic nie jestem odpowiedzialny i nic nie mogę dla was zrobić.

Docchi wstał, twarz mu zbielała i pojaśniała. Ale wewnętrzna iluminacja nie była wcale wyrazem nadziei.

— Radzę byś się uspokoił. — Cameron po raz pierwszy spojrzał na niego wprost. Nie było tak źle, jak się spodziewał. — Nabierz cierpliwości i czekaj. Zdziwi cię, jak często udaje nam się dostać to, czego chcemy.

— To pan się zdziwi, jak dostaniemy to, czego chcemy — powiedział Docchi. Odwrócił się i ruszył do drzwi, które otworzyły się automatycznie, a potem za nim zamknęły.

Cameron znów skupił wzrok na blacie biurka, jak gdyby próbując dojrzeć to, co było pod spodem. Spisał sekwencję tego, co spodziewał się znaleźć; zrobił to z namysłem, by być pewnym, że nie zniekształca obrazów pojawiających się w jego głowie. Otworzył szufladę i marszcząc brwi w rozczarowaniu, porównał karty Rhine'a1 ze swoimi zapiskami. Jakkolwiek by nie próbował, nigdy nie uzyskał lepszych wyników niż średnia statystyczna. Może i było w tym coś z telepatii, ale nigdy nie udało mu się nic znaleźć. Niemniej było jasne – nie należał do nielicznej grupy utalentowanych.

Zasunął szufladę. To była taka jego osobista gra, sposób nieangażowania się w problemy Docchiego, unikania emocjonalnych uwikłań z ludźmi, z którymi nic go nie łączyło. Nie bawiło go pozbawianie słabych i bezsilnych mężczyzn i kobiet tych resztek nadziei, jaka im pozostała. To ta ich słabość czyniła, że zajmowanie się nimi było takie trudne.

Włączył telekom.

— Połącz mnie z radcą medycznym Thortonem — polecił operatorowi. — Jeśli to możliwe, to bezpośrednio, a jeśli nie, to przez stację. Będę czekał.

Licząca średnio trzydzieści mil średnicy asteroida była określana na mapach jako „Niebo Niepełnosprawnych” z oznaczeniem wskazującym, że lądowanie na niej bez specjalnego zezwolenia jest możliwe tylko w sytuacjach nadzwyczajnych. Ludzie na niej przebywający przyznawali, że są niepełnosprawni, ale nie nazywali jej niebem. Używali innych określeń, z których żadne nie sugerowało sanktuarium.

Był to oczywiście szpital, ale jeszcze bardziej był to ośrodek rekonwalescencji – taki stały. Zdrowa i aktywna ludzkość wyznaczyła odległą planetoidę, wirującą bladą skałę, nie posiadającą żadnej innej wartości i zbudowała na niej ogromną instalację dla mniej szczęśliwych osobników. To był szlachetny gest, ale jak wiele gestów, rzeczywistość nie dorównywała intencjom. I mało kto spoza „Nieba” zdawał sobie sprawę, na czym polega błąd.

— Radca medyczny Thorton został zlokalizowany. — Głos automatycznego operatora wyrwał Camerona z zamyślenia. Na ekranie pojawił się starszy mężczyzna spoglądający władczo i kompetentnie.

— Dobrze, że pan dzwoni — oznajmił. — Lecę teraz na satelity Jowisza. Będę w bezpośrednim zasięgu jeszcze pół godziny. Otrzymał pan odpowiedź od Komitetu Solarnego?

Nadawanie i odbiór były na tym dystansie prawie natychmiastowe. Cameron był pewien niezakłóconej rozmowy.

— Dziś rano. Nie widziałem celu w przetrzymywaniu jej. Właśnie przekazałem ją Docchi'emu.

— Bez zwłoki, tak lubię. Od razu wykonać przykrą robotę — powiedział radca, szukając czegoś bezskutecznie na biurku. — Nie ma sprawy. Znajdę to później. No dobrze. Jak zareagował Docchi?

— Nie podobało mu się. Był wyraźnie wściekły.

— To przemawia za odrzuceniem.

— Oni wszyscy ulegają emocjom. Do niczego się nie nadają — powiedział Cameron. — Przyznam, że nie przyglądałem mu się za dużo, chociaż wyglądał nie najgorzej; na swój sposób jest nawet przystojny.

— To prawda — zgodził się obojętnie Thorton. — Miał ręce?

— Dzisiaj miał. To ważne?

— Tak myślę. Spodziewał się dobrej nowiny i chciał wyglądać jak najlepiej, tak normalnie, jak tylko to możliwe. W kontekście tego dziwię się, że nie groził panu.

— Myślę, że groził, ale dość spokojnie. — Cameron próbował przypomnieć sobie szczegóły. — Powiedział coś takiego, że będę zdziwiony, gdy dostaną to, czego chcą.

— Przewiduje więc pan kłopoty. I dlatego dzwoni?

— Sam nie wiem. A jak pan uważa?

— To pan jest tam, doktorze. To pan jest w stanie wyczuć istotne niuanse — stwierdził niecierpliwie radca medyczny. — Niemniej uważam, że nie zaczną niczego od razu. Potrzebują trochę czasu, by wyjść z szoku po odmowie. Nic nie mogą zrobić. Pojedynczo są bezsilni, a razem również nie stanowią żadnej siły dla tuzina zdrowych ludzi na asteroidzie.

— Nie przeczę, że nie ma w tym racji — powiedział Cameron — ale jest coś, co mnie niepokoi. Przeglądałem akta. Żaden powypadkowy nigdy nie lubił tutaj przebywać i takie dane są z wielu lat.

— Nikt nie lubi szpitala, doktorze, dopóki nie zachoruje.

— Wiem. I po części to jest przyczyną. Oni już nie są chorzy, niemniej muszą tu pozostać. Ale najbardziej mnie martwi to, że nigdy wcześniej nie było takiego niezadowolenia, jak teraz.

— Mam nadzieję, że nie muszę panu zwracać uwagi na to, że ktoś ich buntuje. Niech pan się dowie kto i bacznie go obserwuje. Jako lekarz łatwo pan znajdzie pretekst – różna dieta, seria testów. Może pan taką osobę wzywać do siebie codziennie.

— Ja już wiem, kto to jest. To taka samozwańcza grupa czterech osób: Docchi, Nona, Anti i Jordan. Wydaje mi się, że to oni stanowią lokalny komitet organizujący rozrywki.

— Świetny kamuflaż — uśmiechnął się radca medyczny. — Przynajmniej nie nudzą się w ten sposób.

— Też tak uważałem, ale doszedłem do wniosku, że stało to się już zbyt niebezpieczne. Chciałbym dostać pozwolenie na rozbicie grupy. Oczywiście w humanitarny sposób.

— Zawsze chętnie widzę nowe pomysły. — Bez względu na to, co mówił, radca medyczny Thorton miał z pewnością otwarty umysł.

— Na początek dla większości z nich można by zrobić coś przyjemnego. Na przykład, Docchi. Z protezami rąk, jeśli pominąć tę niesamowitą fluorescencję, wydaje się być prawie normalny. U przeciętnego człowieka z pewnością budzi to wstręt. Medycznie tego skorygować nie potrafimy, ale możemy zrobić z tego cenną właściwość.

— Cenną właściwość? Bardzo ładnie, tylko czy to się uda? — na twarzy radcy medycznego pojawił się wyraz wątpliwości.

— „Rewia dziwolągów” — powiedział pospiesznie Cameron. — To najpopularniejszy program w systemie słonecznym; telepaci, telekinetycy, piromani i inni tego typu bohaterowie; oczywiście fałszywi – makijaż i triki filmowe. A Docchi może zostać prawdziwą gwiazdą. Powiedzmy człowiek promienie śmierci. Gdy jego twarz świeci się, ludzie padają martwi albo sparaliżowani. Dzieciaki by za nim szalały. Miałby fantastyczne powodzenie u młodzieży.

— Dzieci... — zastanawiał się radca. — Poważnie chce pan je wystawić na jego wpływ? Naprawdę chciałby pan, żeby go zobaczyły?

— Miałby szansę na powrót do społeczeństwa w sposób dla niego akceptowalny — powiedział defensywnie Cameron. O dzieciach przede wszystkim nie należało wspominać.

— Dla niego, może... — Radca nie był przekonany. — Zły pomysł to nie jest i dobrze świadczy, panie doktorze, o pańskim humanitaryzmie, ale obawiam się reakcji opinii publicznej. Przeglądał pan historię choroby Docchi'ego?

— Zajrzałem do niej, zanim go wezwałem.

Docchi był niezwykły, nawet tam, gdzie niezwykłość była czymś powszechnym. Był inżynierem elektrochemikiem specjalizującym się w zimnym oświetleniu. Na drodze do wspaniałej kariery spotkał go szczególnie paskudny wypadek. Szczegóły nie były opisane, ale Cameron mógł sobie je wyobrazić. Został ciężko poturbowany i wpadł do zbiornika z cieczą, na której opierała się technologia zimnego oświetlenia.

Przeżył to. Życie w nim zamierało, ale nigdy nie uleciało całkiem. Stracił ręce, a jego żebra zostały skruszone przy samym kręgosłupie. Regeneracja była niełatwa; żebra udało się odbudować jedynie częściowo i nic poza nimi. Nie miał mięśni ramion i jedynie szczątkowe umięśnienie pleców. Dlatego teraz, dużo później, męczył się szybko, a protezy rąk, w które go zaopatrzono, spełniały jedynie funkcje ozdobne; nie był w stanie niczego nimi robić.

Do tego ten fluoryzujący płyn. To były przede wszystkim związki bioorganiczne, co być może było przyczyną, że w ogóle utrzymał się tak długo przy życiu w sytuacji, gdy powinien był umrzeć. Substancje te podtrzymały jego życie, zastąpiły po części jego krew, wsączyły się do wszystkich tkanek. Zanim go znaleziono, jego ciało przyswoiło sobie te substancje. Zycie okazało się znacznie twardsze, niż sądzi większość ludzi, ale okazało się również perwersyjne.

— Czyli wie pan, jaki on jest — stwierdził radca medyczny, potrząsając głową. — Jako lekarze nie powinniśmy sponsorować chimerycznych demonstracji jego krzywd. Nie wątpię, że Docchi odniósłby sukces w tym programie, ale oprócz finansowych osiągnięć są jeszcze inne aspekty tej sprawy. Na przykład spodziewam się osobliwego podziwu, który z pewnością będzie go otaczał. Jako aktor będzie posiadał jakąś niszę, ale czy może pan sobie, doktorze, wyobrazić tę martwą ciszę, gdy pojawi się w miejscu, gdzie zgromadzili się normalni ludzie?

— Rozumiem — powiedział Cameron, chociaż nie rozumiał; przynajmniej na tyle, żeby się z tym zgodzić. Niemniej nie miał zbyt wielu argumentów, żeby go teraz przekonać. Czekały go duże problemy. — Zapomnijmy więc o Docchim. Jest inny sposób na rozbicie grupy.

— Nona? — wtrącił radca.

— Tak. Nie jestem pewien, czy ona rzeczywiście powinna być tutaj.

— Każdy młody lekarz rozumuje tak samo — stwierdził uprzejmie radca — ale zwykle wyczekuje prawie do końca swojego kontraktu, zanim wysunie tezę, że łatwiej można by nawiązać z nią kontakt, gdyby powróciła do normalnego społeczeństwa. Chyba wiem, jaki kontakt mają na myśli. — Thorton uśmiechnął się po ojcowsku. — Bez obrazy, doktorze, ale zdarza się to tak często, że myślę o włączeniu do naszych instrukcji stosownej informacji. Coś, co by nakazywało nowym kierownikom medycznym unikania pięknej i zrównoważonej kretynki.

— Czy ona jest głupia? — zapytał z uporem Cameron. — W moim odczuciu, nie.

— Jest sprawna manualnie — zgodził się radca. — Ludzie z jej klasyfikacją umysłową, bardzo niską, czasami tacy są. Ale nie należy mylić sprawności manualnej z inteligencją. Przede wszystkim dlatego, że ona nie ma w swoim mózgu odpowiednich struktur. Ona definitywnie nie jest normalna. Nie mówi, nie słyszy i nigdy nie będzie. Brak jej krtani, a chociaż rekonstrukcja byłaby możliwa, to i tak by to w niczym nie pomogło. Musielibyśmy przekształcić cały jej mózg, a obecnie jeszcze tego nie potrafimy.

— Myślałem o zróżnicowaniu nerwów — zaczął Cameron.

— Ma pan na myśli mutację nadrzędną? Niech pan o tym zapomni. Jest wiele różnych anomalii, na przykład rozszczepienie podniebienia, co kiedyś było bardzo pospolite, niedożywienie prenatalne, trauma. Takie rzeczy możemy łatwo korygować, ale Nona znajduje się poza zakresem naszej chirurgii. Wie pan, zawsze jest coś poza naszym zakresem. — Radca zerknął na chronometr.

Cameron również sprawdził czas – powinni ustalić jakiś sposób postępowania. O Helen Keller2 wspominać nie warto, radca użyje tego argumentu przeciw niemu. Techniki Keller zostały dokładnie przestudiowane i zreinterpretowane na potrzeby Nony. To wszystko jest w jej historii choroby. Próbowano już i nie uzyskano rezultatów. Nie miało znaczenia, że on, Cameron, uważa, iż w sposobie stosowania tych starych technik były pewne wady. Thorton nigdy by nie pozwolił, żeby poprzednim terapeutom zarzucono błędne postępowanie.

— Zastanawiam się — powiedział — czy my nie próbowaliśmy zmusić jej do adaptacji. Ona może być inteligentna, ale nie umiejąc czytać ani pisać, nie rozumie, co mówimy.

— Jakim sposobem? — zaoponował radca. — Język jest najważniejszym narzędziem człowieka. To za jego pośrednictwem rozprzestrzenia się cała wiedza. — Thorton urwał, zastanawiając się. — Chyba, że ma pan na myśli tę swoją „Rewię dziwolągów”. O to chodzi? Niemniej, ja bym to wolał nazwać „Rewią Rhine'a”.

— Właśnie nad tym się zastanawiałem — przyznał Cameron. — Być może, gdyby istniał jeszcze jeden ktoś taki jak ona, nie musiałaby się komunikować naszym sposobem. W każdym razie, jeśli pan pozwoli, to chciałbym zrobić kilka testów. Będę potrzebował trochę nowego sprzętu.

Radca medyczny znalazł w końcu papier, którego poszukiwał w międzyczasie. Spojrzał i zmiął go, zastanawiając się.

— Dobrze — powiedział — niech pan to zrobi, skoro to pozwoli panu poczuć się lepiej. Osobiście zatwierdzę zapotrzebowanie. Co nie znaczy, że dostanie pan wszystko, co zechce. Inni również będą musieli to zatwierdzić. Niemniej powinien pan wiedzieć, że nie jest pan pierwszym, który uważa, że ona jest telepatką albo czymś podobnym.

— Też widziałem dokumentację. Ale myślę, że mogę być pierwszym, który to udowodni.

— Cieszę się, że podchodzi pan do tego z entuzjazmem. Tylko niech pan nie traci obiektywizmu. Nawet jeśli ona jest telepatką, a na ile to zbadaliśmy – nie jest, to czy rzeczywiście będzie bardziej przystosowana do życia na zewnątrz?

— Chyba ma pan rację — odparł Cameron. On miał swoje zdanie, a radca swoje. — Powinna tu zostać bez względu na wszystko.

— I niech zostanie. Rozbicie grupy rozwiązałoby pana problemy, ale proszę na to nie liczyć. Musi się pan nauczyć kierować nimi tak, jak są.

— Dopilnuję, żeby nie sprawiali kłopotów — powiedział Cameron.

— Jestem tego pewien — powiedział radca. Jego ton nie zdradzał nadmiernego zaufania. — Gdyby potrzebował pan pomocy, to przyślemy wsparcie.

— Nie przewiduję aż takich problemów — zapewnił pospiesznie Cameron. — Tak ich omotam, że będą chodzić w kółko.

— Najlepszą polityką jest dezorientacja — zgodził się radca. Rozprostował arkusz i spojrzał na niego. — O i powiem panu teraz, zanim będzie za późno. Prześlę szczegóły dotyczące nowych procedur dla kilku deficjentów... — Obraz zapadł się, zmieniając w nieznaczące kolorowe plamy. — Doktorze, zrozumiał pan, co powiedziałem? Jeśli coś jest niejasne, to proszę się kontaktować. Błędy mogą być fatalne. — Głos był jeszcze przez chwilę zrozumiały, po czym również rozpłynął się w zakłóceniach.

— Nie można utrzymać statku we wiązce — oznajmił automat. — Jeśli chce pan kontynuować rozmowę, będziemy musieli nawiązać połączenie przez najbliższą stację główną. W obecnej chwili jest to Mars.

— Już skończyliśmy — odpowiedział Cameron. Czekanie kilka minut na odpowiedź było uciążliwe. Poza tym radca medyczny nie mógł albo nie chciał mu pomóc. Wolał utrzymywać status quo, nic innego go nie zadowalało. Zadaniem dyrektora medycznego było, by tego dopilnować.

Telekom kliknął, wyłączając się. Cameron usiadł wygodniej. O jakich deficjentach mówił radca? Oczywiście chodziło o jakąś podgrupę powypadkowych, ale to określenie nie należało do znanej mu terminologii medycznej. Prawdopodobnie jakiś skrót żargonowy. Radca był tak długo powiązany z powypadkowymi, że pewnie myślał, iż każdy lekarz powinien go rozumieć.

Deficjenci – zastanawiał się Cameron. Jeśli ten termin potraktować ściśle, powinien określać tylko jedną rzecz. Dowie się tego, gdy dotrze do niego raport radcy. Gdyby coś było niejasne, to zawsze zdąży zapytać.

Podniósł się z trudem – wyraźnie ważył teraz więcej. To nie jest reakcja psychologiczna, uświadomił sobie. Powinien sprawdzić skąd ten nagły wzrost grawitacji.

W pewien sposób powypadkowi byli żałosną zbieraniną istot udających ludzi, częściowych organizmów będących w połowie albo i nawet tylko w jednej czwartej mężczyznami i kobietami. Ich złudzenia były bardziej niezniszczalne niż to, co pozostało z ich ciał, a te ciała były niewiarygodnie wytrwałe. W dużej mierze była to wina medycyny. Techniki były zbyt dobre, albo zbyt niedobre, w zależności od punktu widzenia – lekarza czy pacjenta.

Zbyt dobre, gdyż najbardziej poharatane osoby, jeśli tylko zostały znalezione żywe, utrzymywano przy życiu. Zbyt niedobre, gdyż pewien procent okaleczonych nie mógł wrócić do społeczeństwa w całości i całkowicie zdrowy. Cud wyleczenia był niekompletny.

Wśród ludzi nie zdarzało się zbyt wiele okaleczeń powyżej możliwości wyleczenia, niemniej chociaż szczegóły były różne pod każdym względem, rezultaty okazywały się monotonnie takie same. W przeważającej większości przypadków choroby zostawały wyeliminowane. Wszyscy ludzie byli zdrowi – z wyjątkiem tych, którzy ulegli wypadkom i nie mogli być zoperowani i zrekonstruowani zgodnie ze standardami urody obowiązującymi w całej populacji. Tych nielicznych zsyłano na asteroidę.

Nie byli z tego zadowoleni. Nie byli zadowoleni z tego, że skazuje się ich na pobyt w „Niebie Niepełnosprawnych”. A że byli wrażliwi, wracać również nie chcieli. Zdawali sobie sprawę z tego, że podskakując i czołgając się, w tłumie pięknych kobiet i mężczyzn zaludniających planetę będą się wyróżniać. Powypadkowi wcale nie chcieli wracać na Ziemię.

To czego pragnęli było śmieszne. Mówili o tym, mieli nadzieję, a w końcu przedłożyli to w formie prośby. Zażądali rakiety, by polecieć w daleką, trudną podróż do Alfy i Proximy Centaura. Ludzkość była uwięziona w układzie planetarnym i nie miała możliwości dotarcia nawet do najbliższych gwiazd. Powypadkowi uważali natomiast, że uda im się przełamać tę barierę. Niektórzy z nich by polecieli, a reszta by pozostała, może bardziej samotna, ale przekonana, że ma udział w ryzykownym przedsięwzięciu.

To była szczególnie niekontrolowana forma samooszukiwania się. Byli okaleczeni; byli ludźmi bez twarzy, którą mogliby uważać za własną; ludźmi, których sprawy sercowe kojarzono z maszyną pompującą krew, ludźmi bez kończyn czy innych organów – inwalidami wszelakiego rodzaju. Kategorie kalectwa były niezliczone. Nie było dwóch takich samych powypadkowych.

Samooszukiwanie się było tym gorsze, że powypadkowi mieli do tego kwalifikacje. Spośród miliardów obywateli Układu Słonecznego tylko oni mogli się wybrać w taką długą podróż i powrócić. Eliminowały ich jednak inne czynniki. Dyskusja z nimi o tym pierwszym była niebezpieczna, gdyż wtedy musiałby zostać wyjawiony ten inny powód. Cameron nie miał skłonności sadystycznych, a nikt inny nie był zainteresowany, żeby im to powiedzieć.




Przypisy tłumacza.

  1. Joseph Banks Rhine (1895-1980) — amerykański parapsycholog.
  2. Helen Adams Keller (1880-1968) — amerykańska pisarka, pedagog i działaczka społeczna. Głuchoniema i niewidoma od niemowlęctwa, zdobyła wykształcenie i stała się autorytetem w zakresie wychowania dzieci niepełnosprawnych.


Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Download:Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)