home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

IV

Na drugim końcu świata granatowa Piramida spoczywała na spłaszczonym wierzchołku, tak jak spoczęła tam wtedy, gdy Ziemia miała jeszcze swoje własne prawdziwe słońce.

To, że Glenn Tropile będzie miał igłę wkłutą w kręgosłup i wraz z życiem wyssane soki, nie miało dla niej żadnego znaczenia. Nie miało znaczenia też to, że pretekstem dla egzekucji był czyn, który ludzka historia już dawno przestała uważać za zbrodnię. Rytualne ofiary w żadnej postaci nie robiły Piramidzie różnicy. Piramida widziała ludzi – o ile można to nazwać widzeniem – widziała jak przychodzą i jak odchodzą. Jedna ludzka istota mniej czy więcej, co za różnica? Czy kogo obchodzi ile komórek jest w zadartej skórce przy paznokciu?

A przecież Piramida zainteresowała się w jakiś sposób Glennem Tropile. Albo przynajmniej ludzką rasą, której był członkiem.

O Piramidach nie wiedziano zbyt wiele, ale każdy wiedział jedno – one coś chciały. No bo dlaczego miałyby sobie zawracać głowę porywaniem Ziemi.

Kradzież nastąpiła w roku 2027. W wielkim roku, w roku pierwszego lądowania na Wędrownej Planecie, która zabłądziła do Układu Słonecznego. Chociaż lądowanie tam było wielkim osiągnięciem, być może było też wielką pomyłką. Być może, gdyby nie to lądowanie, Wędrowna Planeta minęłaby ekliptykę i poleciała dalej.

Niemniej tej triumfalnej pomyłki dokonano i właśnie wtedy ludzkie oko zobaczyło po raz pierwszy Piramidę.

Niedługo potem – chociaż już po wysłaniu wiadomości radiowej – to oko zamknęło się na zawsze. I szkoda się dokonała. To, co zwróciło uwagę Piramid, okazało się „atrakcyjne”. Wkrótce potem wybuchła pełna nerwów i niepokoju intensywna komunikacja radiowa – pomiędzy Palomar i Pernambuco, między Greenwich i Przylądkiem Dobrej Nadziei – gdy astronomowie z całej Ziemi donosili, potwierdzali i uznawali zdumiewający fakt, że nasza planeta ruszyła z miejsca.

„Radujcie się, bo Mesjasz przybył i zabiera nas do siebie.”

Świat dziesięciu miliardów ludzi – niektórzy bardzo bystrzy, wielu odważnych – zbudował i wysłał przeciw najeźdźcy gigantyczną rakietę Projektu „Orbita”. I nic!

Pierwsze i jedyne Międzynarodowe Siły Ekspedycyjne zostały wysłane w stan nieważkości i zrzucone w kontrofensywie na nową planetę. I nic!

Ziemia po spirali podążała na zewnątrz.

Jeśli pobić się nie udało to może uda się uciec. W pośpiechu zbudowano nowe statki. Leżały i rdzewiały, podczas gdy słońce malało, a lód grubiał – no bo gdzie uciekać? Mars nie. Księżyc, który ciągnął się z tyłu, też nie. Duszna Wenus czy miażdżący Jowisz również nie.

Ucieczka się nie udała, tak samo bezapelacyjnie jak wojna, gdyż nie było gdzie uciekać.

Jedna Piramida przybyła na Ziemię – tylko jedna. Ścięła wierzchołek najwyższej góry i przycupnęła tam. Obserwator? Strażnik? Czymkolwiek była, już tam pozostała.

Słońce stało się zbyt odległe, żeby był z niego jakiś pożytek i Piramidy ze starego Księżyca zbudowały na niebie nowe małe słońce – słońce pięcioletnie, wypalające się i rozpalane od nowa, raz po raz, w nieskończoność.

Rozpoczęły się gwałtowne zmagania z przeciwnościami – dla części z dziesięciu miliardów nie do pokonania. Zanim w końcu wykazano bezsens tej walki, wielu z tych dziesięciu miliardów zamarzło na śmierć, wielu zostało zagłodzonych, a u prawie wszystkich, którzy przeżyli, coś uległo zamrożeniu lub zagłodzeniu. Po dwóch stuleciach z hakiem, ci, co utrzymali się przy życiu, stali się – z wyjątkiem nielicznych, bardzo nielicznych, takich jak Glenn Tropile – mniej więcej tacy jak Obywatel Boyne.

*

Gala Tropile spojrzała z przygnębieniem na swojego męża.

— Oni chcą mnie zabić. Chcę się stąd wydostać — powiedział naglącym tonem. — Dobrze wiesz, Gala, że nie możesz narażać się na takie cierpienie, pozwalając im mnie zabić!

— Nie mogę! — zmartwiła się Gala.

Tropile obejrzał się przez ramię. Obywatel Boyne gładził palcem grawerowaną powierzchnię koperty złotego zegarka, który dostał po ojcu, a który wkrótce będzie należał do jego syna. Obywatel Boyne miał zamknięte oczy i nie słuchał ich.

Tropile pochylił się do przodu i z rozmysłem położył rękę na ramieniu żony. Gala, oczywiście, poruszyła się i zarumieniła.

— Możesz to zrobić — powiedział Tropile — i co więcej, zrobisz to. Pomożesz mi się stąd wydostać. Gala, nalegam dlatego, że muszę ci oszczędzić bólu. — Zadowolony, zdjął rękę z jej ramienia. — Kochanie — powiedział szorstko — nie uważasz, że ja najlepiej wiem, ile my oboje znaczymy dla siebie?

Spojrzała na niego udręką. Szarpnęła nerwowo luźny rękaw swojej przejrzystej letniej bluzki. Nie zdążyła osłabić szwów, nie było czasu. Akurat ubierała się w zakładany pod parkę strój odpowiedni na Odtwarzanie Słońca, gdy przyszedł posłaniec z wiadomością od męża.

— A jeśli naprawdę jesteś Wilkiem... — powiedziała unikając jego wzroku.

Gruczoły nadnercza buzowały, napełniając Tropile'a pewnością siebie.

— Wiesz kim jestem, ty wiesz najlepiej ze wszystkich. — Było to jedynie sprytne przypomnienie ich osobliwych i skrytych wspólnych zachowań i, podobnie jak ręka na jej ramieniu, odniosło skutek. — A zresztą, czemu my się kłócimy, tak jak ostatniej nocy? — Tropile spieszył się. Zadaniem tej ostrogi było skłonić ją do działania, a nie rozdrapywać rany. — Przecież jesteśmy dla siebie ważni. Ja wiem, Gala, że gdybyś ty była w kłopotach, to liczyłabyś na moją pomoc. I wiem też, że czułabyś się dotknięta... głęboko dotknięta, gdybym ja nie liczył na ciebie.

Gala pociągnęła nosem i potarła jedną stopą o drugą.

I spojrzała mu w oczy.

To był oczywiście efekt jego argumentów. Glenn Tropile dobrze wiedział, jak daleko może się posunąć w nakręcaniu spirali po kłótni. Gala poddawała się.

Spojrzała ukradkiem na Obywatela Boyne'a i ściszyła głos.

— To co mam robić? — szepnęła.

*

Pięć minut później wyszła, niemniej czasu było więcej niż wystarczająco. Tropile miał jeszcze przynajmniej trzydzieści minut. Najpierw wezmą Boyne'a – już o to zadbał. A kiedy Boyne już wyjdzie...

Odkręcił nogę od swojego trójnogiego stołka i usiadł balansując na pozostałych dwóch. Luźną nogę rzucił z hałasem w kąt.

Zarządca Domu Pięciu Praw zajrzał na odczepnego do pomieszczenia.

— Co jest Wilku? — zapytał. — Co się stało z twoim stołkiem?

— Nic takiego — odpowiedział Tropile, robiąc „leworęczny-gest-lekceważenia” — tyle że trudno medytować, siedząc na czymś takim, mięśnie napięte, cały czas walka o utrzymanie równowagi...

Zarządca zrobił nadrzędny gest „pozwól-mi-sobie-pomóc”.

— No cóż Wilku, naprawię ci ten stołek. To twoje ostatnie pół godziny — przypomniał Tropile'owi.

Wszedł i z trzaskiem wbił nogę na swoje miejsce, po czym wyszedł, nie wykazując zainteresowania na twarzy. Nawet Syn Wilka ma prawo, by mu w pełni zapewnić tę szczególną możliwość medytacji w ostatniej półgodzinie przed Donacją.

Zarządca, pełen powagi, niemniej zadowolony jak posłaniec z poważną lecz mile oczekiwaną wiadomością, powrócił pięć minut później.

— Czas na pierwszą Donację — oznajmił. — Który z was...

— On — wskazał szybko Tropile.

Boyne otworzył spokojnie oczy i skinął głową. Wstał, wykonał formalny pożegnalny ukłon w stronę Tropile'a i podążył za Zarządcą ku swej Donacji i śmierci. Gdy wychodzili, Tropile wykaszlał „mógłbyś-mi-zrobić-tę-łaskę”.

Zarządca zatrzymał się.

— O co chodzi, Wilku? — zapytał.

Tropile pokazał mu pusty dzbanek na wodę; pusty bo... bo opróżnił go za okno.

— Bardzo mi przykro — powiedział zmieszany Zarządca i pogonił Boyne'a. Wrócił prawie natychmiast, by napełnić dzbanek, chociaż powinien tam zostać, żeby obserwować ceremonię Donacji Boyne'a.

Tropile stał przyglądając się Zarządcy, adrenalina zaczynała w nim buzować jak Dobrze Zagotowana Woda. Miał haka na Zarządcę. Tamten wykazał się niedbałością – połamany stołek, brak wody w dzbanku. A Obywatel wychowany w gąszczu „obywatelskich” konwenansów i norm obyczajowych nie był w stanie się przemóc, by nie czuć się upokorzonym i nie szukać sposobów poprawy.

Tropile docisnął haka.

— Czekaj — powiedział do Zarządcy — chcę z tobą porozmawiać.

— Ale Donacja... — Zarządca zawahał się w rozterce.

— Szlag z Donacją — powiedział spokojnie Tropile. — W końcu, co to takiego, wbicie rurki w kręgosłup człowieka i wyssanie płynu, który go trzyma przy życiu. Zabijanie i tyle. — Zarządca dosłownie zbielał. Tropile gadał bluźnierstwa i nie miał zamiaru przestać. — Chcę ci opowiedzieć o mojej żonie — kontynuował Tropile, przybierając ton zaufania. — Ona jest teraz prawdziwą kobietą. Nie jest jedną z tych zimnych Obywatelek. Bo wiesz, ona i ja zwykliśmy... — zawahał się — Jesteś przecież światowcem, nie? Mam na myśli, że znasz życie.

— No... chyba tak — przyznał słabym głosem Zarządca.

— Nie będzie więc dla ciebie szokiem... — plótł Tropile. — No cóż, powiem ci tylko, że jest mnóstwo rzeczy u kobiet, o których ci nadęci Obywatele nie mają pojęcia. Chłopie! Widziałeś ty kiedy damskie kolano? — Tropile zachichotał i mrugnął. — Całowałeś kiedy kobietę — tu mrugnął — przy zapalonym świetle? Siedziałeś kiedy w dużym fotelu z kobietą na kolanach – omdlewającą i ciążącą, a jakieś ciepło i słabość rozlewało ci się w piersi? Wiesz... — Urwał i przełknął ślinę. Mało nie zwymiotował, zmuszając się do mówienia takich rzeczy. — Tak, właśnie to robimy we dwoje. Bardzo często. Cały czas. To właśnie nazywam prawdziwą kobiecością.

Urwał, widząc nagłą zmianę wyrazu twarzy Zarządcy, zeszklone oczy i zduszony oddech. Posunął się za daleko. Chciał jedynie człowieka obezwładnić, wstrząsnąć nim, oszołomić i przesadził. Skoczył i podtrzymał mdlejącego mężczyznę.

Bezlitośnie potraktował Zarządcę wodą z dzbanka. Tamten kichnął i niezbyt przytomnie usiadł. Zogniskował spojrzenie na Tropile'u i poczerwieniał straszliwie.

— Chcę popatrzeć na nowe słońce z ulicy — powiedział ostro Tropile.

Żądanie było niesamowite. Nawet po tych niewiarygodnie obscenicznych rzeczach Zarządca nie był przygotowany na coś takiego; zgłupiał całkowicie. Tropile był w areszcie na podstawie Piątego Prawa i tylko to się do niego stosowało. Takim osobom nie było wolno opuszczać pomieszczenia. Zarządca wiedział o tym, cały świat wiedział o tym i Tropile też wiedział o tym.

Była w tym obsceniczność nawet większa niż te straszne opowieści o perwersyjnych żądzach, gdyż Tropile chciał czegoś, co było niemożliwe! Nikt nigdy nie prosił o coś, co było niemożliwe, gdyż nie było takiej osoby, która mogłaby odmówić cokolwiek. To było niewypowiedzianie paskudne, nie do pomyślenia.

Można było jedynie dążyć do kompromisu.

— Mogę... mogę pozwolić ci popatrzeć z korytarza? — wyjąkał Zarządca.

Musiał coś zaoferować, ale nawet to było potwornie niewłaściwe. Zawsze należało coś zaoferować. Zarządca od dzieciństwa nigdy, w żadnej sprawie, nikomu nie powiedział otwarcie „nie”. Żaden Obywatel tego nie zrobił. Otwarte „nie” prowadziło do złości, do ostrych słów – może nawet zranienia uczuć. Otwarte „nie” możliwe było do pomyślenia jedynie w ostateczności, w przypadku amoku. W innych sytuacjach... coś oferowano. Szukano kompromisu. Gdy oferta, jak zawsze, zostawała zaakceptowana, kompromis osiągnięty, obie strony zadowolone, wszystkich ogarniała, jak zawsze, błoga przyjemność.

— To na początek — warknął Tropile. — Otwieraj, człowieku, otwieraj! Nie każ mi czekać.

Zarządca zatoczył się i otworzył drzwi na korytarz.

— A teraz na ulicę.

— Nie mogę! — Zarządca wybuchnął bolesnym jękiem. Ukrył twarz w dłoniach i zaczął łkać, beznadziejnie załamany.

— Na ulicę! — zażądał bezlitośnie Tropile. Sam również czuł się boleśnie chory; działał wbrew obyczajom normującym jego życie w takim samym stopniu co życie Zarządcy.

Tylko że on był Wilkiem.

— I będę Wilkiem — warknął i naparł na Zarządcę. — Moja żona... — powiedział. — Nie opowiedziałem ci wszystkiego. Ona ma czasami zwyczaj obejmować mnie i przytulać się i... A raz, pamiętam, pocałowała mnie w ucho. W środku dnia. To było zabawne i czułe... Trudno mi opisać.

Zarządca, łkając, rzucił kluczami w Tropile'a i zachwiał się wycieńczony.

Był niezdolny do działania. Sam Tropile czuł się niewiele lepiej; różnica była tylko w tym, że on działał. Słowa, które wypowiadał, paliły go w gardle jak kwas.

— Nazywają mnie Wilkiem — powiedział głośno, zataczając się na ścianę — będę więc Wilkiem.

Otworzył kluczem zewnętrzne drzwi, a za nimi czekała na niego żona, trzymając w rękach rzeczy, które jej kazał przynieść.

— Jestem ogniem i mieczem — oznajmił zagadkowo. — Jestem Wilkiem, pełnym dawnej werwy.

— Glenn — chlipnęła Gala — jesteś pewien, że dobrze robię?

Roześmiał się niepewnie i poprowadził ją za rękę opustoszałymi ulicami.


Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Download:Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)