home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

XII.

Minęło pięćdziesiąt lat od chwili, gdy „Pedagog” wszedł na orbitę wokół Rigela. Minęło pięć dekad, pół wieku.

Z oryginalnej załogi „Pedagoga” w mesie przebywało obecnie sześć osób. Każdy z nich zmienił się fizycznie. Niektórzy wyglądali na trochę sflaczałych, niektórzy wydawali się twardsi na duszy i ciele.

Barry Watson, Natt Roberts, Dick Hawkins z ekipy Texcoco.

Martin Gunther, Peter MacDonald, Fredric Buchwald z Genui.

Zgromadzenie nie było takie duże jak ostatnim razem. Z Texcoco byli jedynie Taller i naukowiec Wiss, a z Genui baron Leonar i syn wielmożnego Russa.

Od początku patrzyli na siebie wrogo z przeciwnych stron stołu konferencyjnego. Nie czuło się nawet cienia przyjaźni.

— Nie mam zamiaru podkreślać, że podjęte przez was działania, mogą być wyjaśnione jedynie jako środki militarne wycelowane ostatecznie w Państwo Texcocańskie — wyrzucił w końcu z siebie Watson.

Martin Gunther roześmiał się złośliwie.

— Chcesz nam dać do zrozumienia, że wasi ludzie nie podjęli takich samych działań, podczas gdy faktycznie to zrobili?

— Już powiedziałem, nie chcę tego nawet dyskutować. Z pewnością nie dojdziemy do porozumienia. Jest jednak coś, nad czym powinniśmy się zastanowić przy tej okazji.

— No to na co czekasz? — sapnął korpulentny Peter MacDonald.

— Wspominałem wam o tym na poprzednim spotkaniu — powiedział Natt Roberts.

— A, tak — skinął głową Gunther. — Gdy wychodziłeś. Zastanawialiśmy się nad tym.

Texcocanie czekali, co powie dalej.

— O ile zrozumiałem — kontynuował Gunther — uważasz, że powinniśmy się zastanowić nad powrotem na Ziemię w tej chwili.

— Należy to przedyskutować. — Watson pokiwał głową. — Bez względu na... hm... chwilowe nieporozumienia między nami, zadanie postawione przed ekspedycją „Pedagoga” jest wciąż naszym obowiązkiem.

Trójka Genueńczyków pokiwała głowami, zgadzając się z tym twierdzeniem.

— Pojawia się pytanie, czy osiągnęliśmy to, co mieliśmy osiągnąć? No i, w związku z tym, czy nie jest konieczne, a przynajmniej pożądane, żebyśmy pozostali na planetach Rigela i dalej zarządzali ich rozwojem?

Zamilkli, zastanawiając się nad tym.

— Jestem wewnętrznie przekonany — zaczął z wahaniem Buchwald — że Genua nie jest całkiem gotowa na utratę... hm... siły napędowej. Jeśli ich teraz zostawimy, to nie wiem...

— To samo można powiedzieć o Texcoco — powiedział Roberts. — Państwo robi bajeczne postępy, ale nie wiem, co się stanie, gdy zabraknie przywództwa. Może dojść do całkowitego załamania.

— Wydaje mi się, że co do podstaw, to jesteśmy zgodni — powiedział Watson. — Czy pomysł, żeby przedłużyć prace ekspedycji o dalsze dwadzieścia pięć lat budzi wasze zastrzeżenia?

— Biuro Kolonizacji Galaktyki... — zaczął Dick Hawkins.

— Z pewnością przyślą statek, żeby sprawdzić, co się stało — przerwał mu MacDonald. — Po prostu poinformujemy ich wtedy, że sytuacja nie była wystarczająco pomyślna, żeby pozwolić na nasz wyjazd i zostaliśmy tu na kolejne dwadzieścia pięć lat. A ponieważ już tu będziemy, nasze uzasadnienie powinno zostać wzięte pod uwagę.

Watson popatrzył kolejno po Ziemianach.

— Czy wszyscy się z tym zgadzają? — zapytał.

Pokiwali potwierdzająco głowami.

— Chyba zdajecie sobie sprawę z tego, że mamy tutaj unikalną sytuację, która może zaowocować korzyścią dla całej naszej rasy? — powiedział Peter MacDonald.

Popatrzyli na niego pytająco.

— Dynamika rozwoju jaką mamy na Genui, jak również na Texcoco, chociaż nie zgadzamy się w tak wielu fundamentalnych sprawach, jest daleko poza możliwościami Układu Słonecznego. Na nowych planetach rodzą się nowe pragnienia. Mamy w naszych rękach największe osiągnięcia cywilizacji ziemskiej. Czy z tą nową dynamiką, z tą świeżością, nie moglibyśmy za jakiś czas wyprzedzić starej Ziemi?

— Chcesz powiedzieć... — zaczął Natt Roberts.

MacDonald skinął głową.

— Cóż szczególnego moglibyśmy osiągnąć przyłączając Genuę i Texcoco do tej, tak zwanej, Wspólnoty Galaktycznej? Dlaczego mamy nie przeć do przodu na własny rachunek? Wykorzystując prężność tych nowych ras moglibyśmy pozostawić Ziemię daleko za sobą.

— Jak się nad tym zastanowić, to kto powiedział, że pewnego dnia Rigel nie może stać się nowym centrum rasy ludzkiej w miejsce Sol? — stwierdził Watson po namyśle.

— Dobrze to ująłeś — zgodził się Gunther.

— Nie — powiedział miękko Taller.

Szóstka Ziemian spojrzała na niego z niechęcią.

— Ta sprawa pana nie dotyczy, generalissimusie — fuknął na niego Watson.

Taller uśmiechnął się rozbawiony i wstał.

— Nie — powiedział. — Obawiam się, że chociaż oddanie władzy po tak długim czasie będzie dla was Ziemian ciężkim przeżyciem, to musicie już wracać tam, skąd przybyliście, na Ziemię.

— To oczywiste — zgodził się z nim gładko baron Leonar.

— O co chodzi? — zawołał Watson. — Wcale mnie to nie bawi.

Jego wielmożność Russ również wstał.

— Nie ma powodu, żeby to przedłużać. Wiele razy słyszałem was Ziemian mówiących, że człowiek przystosowuje się, żeby przetrwać. To prawda i my, z Genui i z Texcoco, przystosowaliśmy się do obecnej sytuacji. Doszliśmy do wniosku, że jeśli pozwolimy wam pozostać u władzy, to wszyscy, tu na planetach Rigela, zginiemy, najprawdopodobniej w atomowym holokauście. Stwierdziliśmy, że w ramach samoobrony konieczne jest zjednoczenie się Genueńczyków i Texcocan. Nie oskarżamy was o złą wolę, wprost przeciwnie. Niemniej powinniście wracać na Ziemię. Wbiliście nam do głów wspomniany wcześniej truizm, że człowiek się przystosowuje, ale w bibliotece „Pedagoga” znalazłem też inny, który można zastosować do tej sytuacji: władza psuje, a władza absolutna psuje absolutnie.

W rękach Natta Robertsa i Dicka Hawkinsa pojawiły się ciężkie pistolety. Barry Watson pochylił się do przodu, a oczy mu się zwęziły.

— Jak ty masz zamiar z tego wybrnąć, Taller? — zapytał.

— A ty, Russ? — dodał Martin Gunther.

Wiss, naukowiec z Texcoco, przysunął do ust komunikator na nadgarstku i powiedział:

— Możecie wchodzić.

Dick Hawkins odciągnął kciukiem kurek swojego pistoletu.

— Poczekaj chwilę, Dick — powiedział Barry Watson. — Nie podoba mi się to. Co się tu dzieje? Mów, jesteś już prawie martwy — zwrócił się do Tallera.

I wtedy poczuli, że coś się ociera o zewnętrzny kadłub „Pedagoga”.

Szóstka Ziemian rozejrzała się ze zdziwieniem po grodziach.

— Radzę wszystkim opuścić broń — powiedział spokojnie Taller. — Nie chciałbym, żeby na samym końcu doszło do dalszego rozlewu krwi.

Po chwili usłyszeli otwierające się i zamykające włazy, a potem kroki na korytarzu. Drzwi otworzyły się i do środka weszli: Joe Chessman, Amschel Mayer, Mike Dean, Louis Rosetti oraz wychudzony Jerry Kennedy. Na ich twarzach malowała się cała gama uczuć – od zawstydzenia do arogancji.

— Dean... Rosetti... — MacDonald wybałuszył oczy. — Przecież mnisi spalili was na stosie.

Tamci uśmiechnęli się wstydliwie.

— Wyobraź sobie, że nie — powiedział Dean. — Jedynie porwali nas i zmusili do nauczania podstaw nauki w jakimś fałszywym klasztorze.

— Joe — wykrztusił Watson z pobielała twarzą.

— Taaak! — warknął Joe Chessman. — Sprzedaliście mnie. Ale Taller i Texcocanie uważali, że wciąż się im przydam.

— A teraz, jeśli wszyscy kretyni odłożą swoje głupie spluwy, przygotujemy się ostatecznie do powrotu ekspedycji na Ziemię. Osobiście, będę bardzo zadowolony wynosząc się stąd! — powiedział z goryczą Amschel Mayer.

Za zmartwychwstałymi Ziemianami widać było morze twarzy reprezentujących najwybitniejsze postacie z każdej dziedziny życia, zarówno z Texcoco jak i z Genui. Niemal pięćdziesiąt osób.

Jedenastu Ziemian, jakby dla własnej ochrony, zgromadziło się u dalszego końca stołu, przy którym spotykali się tyle razy.

— Ja... ja nie... — zaczął Martin Gunther nieco oszołomiony.

— Zarówno na Texcoco jak i na Genui — wszedł mu w słowo Taller — już po pierwszych bardziej postępowych działaniach, doceniono wartość waszej ekspedycji i generalnie nastawiono się z sympatią do zadań „Pedagoga”. Prymitywne życie, to nic miłego. Dopóki człowiek nie wyzwoli się spod tyranii przyrody i nie rozwiąże podstawowych problemów ze zdobywaniem wystarczającej ilości żywności, ubrań, schronień, opieki medycznej i szkolnictwa, nie jest w stanie się realizować. Tak więc współpracowaliśmy z wami w takim zakresie w jakim uważaliśmy to za możliwe. — Uśmiechnął się ponuro. — Obawiam się, że od samego początku, na obu planetach, każda wasza akcja stymulowała... podziemie. Tak chyba to nazywacie. Nic otwartego, gdyż potrzebowaliśmy waszej pomocy w tworzeniu kultury przemysłowej, której możliwości nam ukazaliście. Chroniliśmy was nawet przed wami samymi, bo szybko okazało się oczywiste, że wyniszczy was wasza żądza władzy.

— Nie zrozumcie tego źle — wtrącił baron Leonar. — To podziemie powstało na obu planetach niezależnie i połączyło się dopiero w czasie ostatnich dwóch dekad.

— Ale Joe... Chessman... — wyrzucił z siebie Barry Watson, unikając wzroku kolegi.

— Od samego początku nie podjęliście żadnego wysiłku, żeby poznać nasze obyczaje — powiedział Taller. — Gdybyście to zrobili, rozumielibyście, dlaczego mój ojciec sprzymierzył się z wami po zabiciu Tallera Pierwszego. I dlaczego ja nie zemściłem się na Chessmanie, gdy ten zabił Reifa. Podstawowe szkolenie chana polega na wyeliminowaniu emocji wpływających na decyzje dotyczące potrzeb Ludu. Gdy oddaliście mi Joe'ego Chessmana, uświadomiłem sobie, że jego wiedza, jego umiejętności są zbyt cenne, by je zniszczyć. Wysłaliśmy go do górskiej uczelni i wykorzystywaliśmy skutecznie przez te wszystkie lata. Po prawdzie, to dzięki Chessmanowi mamy w końcu podróże kosmiczne.

— Rzeczywiście — zawołał Buchwald. — Musicie mieć tu statek kosmiczny. Jak wam się udało...?

— Jest was jedynie garstka — powiedział pobłażliwie Taller. — Trudno, żebyście byli w stanie obserwować dwie planety i wiedzieć wszystko, co się na nich dzieje.

— Wszystkie te sprawy możemy omówić w drodze powrotnej na Ziemię — powiedział ostrym tonem Amschel Mayer. — Mamy cały rok na wyjaśnienie sobie i wszystkim innym, dlaczego staliśmy się takimi idiotami. W swoim czasie byłem kierownikiem tej ekspedycji, zanim moi, tak zwani, przyjaciele nie wsadzili mnie do więzienia. Czy ktoś jest przeciwny, żebym objął ponownie tę funkcję?

— Nie — warknął Joe Chessman.

Pozostali potrząsnęli głowami.

— Jest jeszcze tylko jedna rzecz — powiedział Taller. — Bez względu na to, jakie macie samopoczucie w tym kłopotliwym momencie, to w zasadzie wypełniliście wasze podstawowe zadanie. Doprowadziliście zarówno Texcoco jak i Genuę do poziomu cywilizacji technicznej. Mamy nieco zastrzeżeń do sposobu, w jaki to zrobiliście, niemniej, gdy wrócicie do waszego Koordynatora Kolonizacji Galaktycznej, poinformujcie go, że chętnie przyjmiemy waszych ambasadorów. Tak, ambasadorów, gdyż oczekujemy spotkania na równych prawach. Z pewnością w ciągu wielu tysiącleci rozwoju społecznego na Ziemi wypracowano jakiś ustrój lepszy od tych, które wasze ekipy wprowadziły tutaj. Chcielibyśmy się z tym zapoznać.

— Możemy wam przekazać wszystko na temat obecnego systemu społeczno-ekonomicznego na Ziemi — powiedział sztywno Dick Hawkins.

— Obawiam się, że straciliśmy już do was zaufanie, Richardzie Hawkins. Niech przyślą kogoś innego, kogo nie zepsuła władza, przywileje i wielkie bogactwa.

* * *

Gdy już wyszli i ucichły dźwięki odbijającego pojazdu, Amschel Mayer powiedział:

— Lepiej już zabierajmy się stąd. I nie martwcie się, do diabła, mamy mnóstwo czasu na wysmażenie sensownego raportu dla koordynatora.

Jerry Kennedy zdołał wymusić na sobie słaby uśmiech, niemal przypominający młodszego Kennedy'ego z pierwszych lat na Genui.

— Wiecie co? — powiedział. — Zastanawiam się, czy nam zafundują jakieś fajne wakacje przed wysłaniem na następne zadanie.


KONIEC




Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Download:Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)