home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

Prolog

W 1914 byli obywatele wrogich państw.

W 1930 wobbliesi.

W 1957 poputczycy 1.

A w 1971 Kenneth J. Malone zwlókł się z łóżka, zastanawiając, co też, do diabła, będzie teraz.

Jedno jest absolutnie pewne, stwierdził, będzie paskudnie. Zawsze tak było.

Jakoś wstał i lekko się zataczając, przeszedł przez pokój, by jak co rano przejrzeć się w lustrze. Nie to, żeby jako pierwszą rzecz rano lubił oglądać swoją twarz, ale dlatego, jak sam sobie tłumaczył, że jest to element szkolenia utwardzającego, jakie musi odbyć każdy agent FBI. Musisz umieć wstać i znieść to, że sprawy przybrały zły obrót, powtarzał sobie.

Zamrugał i spojrzał w lustro. Odbicie odmrugnęło.

Spróbował się uśmiechnąć. Wygląda to całkiem paskudnie, pomyślał... ale czy to lustro nie ma małej skazy, która psuje wszystko. Twarz Malone'a wyglądała, jakby ktoś ją lekko pacnął gofrownicą.

No i, oczywiście, było wcześnie rano, co oznaczało, że miał pewne trudności z koncentracją wzroku.

Próbował mętnie przypomnieć sobie ostatni wieczór. Kończył właśnie urlop i, jak sobie przypominał, było to przyjęcie pożegnalne wyprawiane dla dwóch czy trzech uroczych pań, które miał szczęście spotkać w tym – wciąż uważanym za najlepsze na świecie – Mieście Okazji czyli Waszyngtonie D.C. (Ostatni stosunek kobiet do mężczyzn wynosił tu pięć i pół do jednego). Przyjęcie było klasyczne, pełne ciągłych pomysłów, gorących i zimnych wszelakiego rodzaju, i mnóstwa, mnóstwa fajnego, mocnego alkoholu.

Malone ponuro zdecydował, że skazę ma w głowie, a nie w lustrze. Przyjrzał się mętnym wzrokiem swojej nieogolonej twarzy.

Mrugnął. Jest skaza.

Nieprawdopodobne, powiedział sobie, nikt nie może w rzeczywistości wyglądać tak paskudnie, jak Kenneth J. Malone myślał, że wygląda. Rzeczy nie mogą być tak złe.

Ignorując nieustające, ciche i uporczywe pytanie: A czemu nie?, odwrócił się od lustra i wziął za szukanie ubrania. Zdecydował się nie spieszyć z pójściem do pracy: ostatecznie, tak naprawdę, nikt nie powinien mieć pretensji, jeśli pierwszego dnia po urlopie się spóźni. Wszyscy wiedzą, jak męczący bywa urlop.

Poza tym, prawdopodobnie, i tak nic się nie dzieje. Ostatnio, jak sobie z przyjemnością przypominał, sprawy toczyły się całkiem spokojnie. Od czasu, jak ten gang fałszerzy został zapuszkowany, przestępczość spadła do miłego poziomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Być może, zamarzył sobie, będzie mógł poświęcić trochę czasu na doskonalenie swoich technik badawczych, matmy czy strzelania...

Myśl o strzelaniu przyprawiła go o łomot w głowie autoryzowany przez prawdziwego kaca. W głowie od razu pojawiło się pięćdziesiąt albo sześćdziesiąt małych gnomów, każdy zaopatrzony w mały młotek. Wydobywały ołów.

— Ołów jest głębiej — powiedział głośno Malone. — Nie w czaszce.

Gnomy nie zwróciły na to uwagi. Zamknął oczy i spróbował się zrelaksować. Gnomy nie przerywały swojej pracy, a mikroskopijne regimenty skautów rozpoczęły musztrę wzdłuż jego nerwów.

Malone od dawna zdawał sobie sprawę, że są ludzie, którzy wyskakują z łóżka i witają każdy nowy dzień z uśmiechem. Wydaje to się nieprawdopodobne, ale wciąż są na świecie bardzo dziwni ludzie. Na przykład szef tego gangu fałszerzy – skąd on wziął pomysł na swój pseudonim: André Gide?

Zaplątany w swoje zagmatwane myśli, Malone otworzył oczy, skrzywił się i zaczął ubierać. Przynajmniej będzie to spokojny dzień, pomyślał.

W tej samej sekundzie zadzwonił telefon.

Malone znów się skrzywił.

— Idź do diabła! — zawołał w kierunku urządzenia, ale buczenie nie ustawało, ignorując głosową komendę. Wiedział, że to oznacza nagły przypadek, być może dzwoni szef jego wydziału. A może nawet ktoś ważniejszy.

— Nawet nie jestem jeszcze spóźniony — pożalił się głośno. — Będę, ale jeszcze nie teraz. Czemu to się awanturuje?

Była oczywiście tylko jedna metoda, by się tego dowiedzieć. Cierpiąc, powlókł się przez pokój, włączył telefon i powiedział:

— Tu Malone. — W oszołomieniu, zastanawiał się, czy to prawda. Z pewnością nie czuł się tak całkiem obecny, tu czy tam, czy gdziekolwiek.

Znajomy głos w słuchawce odpowiedział z metalicznym pobrzękiem.

— Malone, przyjdź tutaj natychmiast!

Głos należał do Andrew J. Burrisa. Malone westchnął głęboko i, po raz pięćdziesiąty zresztą, poczuł zadowolenie, że nie ma wideotelefonu. Wolał nie być oglądany przez szefa FBI w takim okropnym stanie, zmarnowany itd. To by nie było... no cóż, to by nie było profesjonalne... i tyle.

— Już się ubieram — zapewnił rozmówcę. — Powinienem być za...

— Nie zawracaj sobie głowy ubieraniem — rzucił Burris. — To nagły wypadek!

— Ale szefie...

— I nie nazywaj mnie szefem!2

— Jasne — powiedział Malone. — Na pewno chce pan, żebym zszedł w piżamie?

— Chcę, żebyś... — Burris urwał. — Dobrze, Malone. Jeśli chcesz marnować czas, podczas gdy los twojego kraju wisi na włosku, to zrób to. Ubierz się. Bo jak ci mówię, Malone, że coś jest nagłym przypadkiem...

— No to nie będę się ubierał — powiedział Malone. — Skoro pan tak mówi.

— Zrób coś! — powiedział Burris w desperacji. — Twój kraj cię potrzebuje. Piżamę i cała resztę. Malone, mamy kryzys!

Ta rozmowa mąci mi w głowie, stwierdził Malone.

— Już schodzę — powiedział.

— Dobrze — odparł Burris i zawahał się. — Malone masz na sobie dół czy górę? — dodał po chwili.

— Czego?

— Piżamy — wyjaśnił pospiesznie Burris. — Górę czy dół?

— Och, po prawdzie, to mam na sobie jedno i drugie.

— To dobrze — stwierdził z satysfakcją Burris. — Bo wolałbym, żeby mój agent nie został aresztowany przez obyczajówkę — dodał i rozłączył się.

Malone mrugał przez chwilę, patrząc na telefon, po czym odłożył go i ignorując kafary w czaszce i harcerzy na nerwach, zaczął się ubierać. Jakoś nie mógł, mimo przekonania Burrisa o kryzysie, wyobrazić sobie siebie w piżamie zatrzymującego taksówkę na ulicy w Waszyngtonie. Przynajmniej jak już się dobudził. Nie marzę o niczym innym, jak tylko by być agentem FBI w bokserkach, pomyślał ponuro.

Poza tym, to z pewnością nie jest nic poważnego. Takie sprawy, powiedział sobie surowo, rozwiewają się natychmiast, jak tylko się weźmie za nie zimna inteligencja.

A potem zaczął się zastanawiać, gdzie do diabła można znaleźć zimną inteligencję. I co to jest w rzeczywistości zimna inteligencja.




Przypisy tłumacza.

  1. W 1914 obywatele wrogich państw (ang.: enemy aliens) – wiadomo, wojna.
    W 1930 wobblies – neologizm oznaczający członków IWW (ang: Industrial Workers of the World, pol.: Robotnicy Przemysłowi Świata), rewolucyjnego związku zawodowego założonego w 1905 w Chicago.
    W 1957 poputczycy – (ang.: fellow traveler od ros.: попутчик, spolszczone w latach międzywojennych) tutaj chodzi o ofiary programu COINTELPRO, kontynuowanej niejawnie przez FBI nagonki zapoczątkowanej przez senatora McCarthego.
  2. W oryginale jest „chief”, co oznacza szefa, ale przede wszystkim jest to tytuł przywódcy plemienia Rdzennych Amerykanów, czyli Wodza Indian, co oczywiście budzi sprzeciw dyrektora.


Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Download:Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)