home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

I

— Oni mogą być wszędzie — powiedział Burris tonem z pogranicza irytacji i grozy. — Mogą być wszędzie wokół nas. Bóg wie gdzie.

Odsunął krzesło i wstał od biurka – niski krępy mężczyzna o jasnoniebieskich oczach i dużych dłoniach. Podszedł do okna, spojrzał na Waszyngton i wrócił do biurka. Biurowa plotka głosiła, że został szefem FBI wyłącznie dlatego, że przypadkiem miał inicjał J w nazwisku, chociaż w jego przypadku to J było od Jeremiasza. A obecnie jego ton wyrażał całą beznadzieję zawartą w lamentach tego starotestamentowego proroka.

— Jesteśmy bezsilni — powiedział, spoglądając na młodego mężczyznę o brązowej kędzierzawej czuprynie siedzącego po drugiej stronie biurka. — Właśnie tak, jesteśmy bezsilni.

Kenneth Malone starał się, aby wyglądać na godnego zaufania.

— Niech mi pan powie, po prostu, co mam robić — powiedział.

— Kenneth, jesteś dobrym agentem, jednym z najlepszych. Dlatego zostałeś wybrany do tej roboty. Muszę się przyznać, że wybrałem cię osobiście. Wierz mi, nigdy wcześniej nie mieliśmy czegoś takiego.

— Zrobię, co tylko będę mógł — obiecał ogólnikowo Malone. Miał dwadzieścia sześć lat i od trzech lat był agentem FBI. Jak dotychczas udało mu się, między innymi, zlikwidować gang przemytników, wyśledzić grupę fałszerzy i złapać trzech kidnaperów. Z przyczyn, których nie mógł zrozumieć ani wyjaśnić, nikt nie wydawał się określać jego sukcesów jako łut szczęścia.

— Wiem — odparł Burris. — I jeśli ktokolwiek może rozwiązać tę sprawę, Malone, to tylko ty. Właśnie tak... to wszystko wygląda tak nieprawdopodobnie. Nawet po tych wszystkich konferencjach.

— Konferencjach? — zapytał zdezorientowany Malone. Wolałby, żeby szef przeszedł do sedna, jakiegokolwiek sedna. Uśmiechnął się lekko, starając sprawiać wrażenie godnego zaufania, kompetentnego i pełnego optymizmu. Nastrój szefa się nie zmieniał.

— Później dostaniesz nagrania — powiedział Burris. — Odsłuchasz sobie przed wyjazdem. Radzę ci zrobić to bardzo uważnie. I, Malone, nie bierz ze mnie przykładu. Nie daj sobie zamieszać w głowie. — Ukrył twarz w dłoniach. Malone czekał cierpliwie. Po kilku sekundach Burris podniósł głowę. — Czytywałeś książki jako dziecko? — zapytał.

— Co?

— Książki — powiedział Burris. — Gdy byłeś dzieckiem. Czytałeś?

— Jasne, że czytałem — odpowiedział Malone. — „Bomba, chłopiec z dżungli” i „Doktor Doolittle”, „Lucky Starr”, „Małe kobietki”...

— „Małe kobietki”?

— Gdy Beth umarła, chciało mi się płakać. Ale nie płakałem. Tata mi powiedział, że chłopaki nie płaczą.

— Miał rację — orzekł Burris. — Tak... Kiedy ja byłem... Nieważne. Zapomnij o Beth i o ojcu. Pomyśl chwilę o Luckym Starze. Pamiętasz go?

— Jasne — powiedział Malone. — Lubiłem te książki. Wie pan, to zabawne, ale książki czytane w dzieciństwie, w jakiś sposób zostają. Wie pan, co mam na myśli? Wciąż, na przykład, pamiętam tę o Wenus. Jezu, to było...

— Zostaw tę Wenus — przerwał mu ostro Burris. — Trzymaj się problemu.

— Tak jest, sir — powiedział Malone, po czym milczał przez chwilę. — Jakiego problemu, sir?

— Tego, o którym rozmawiamy — powiedział Burris i spojrzał na Malone'a przenikliwie. — O boże, czy ty mnie słuchasz?

— Tak jest, sir.

— No dobrze. — Burris wziął głęboki oddech. Wydawał się być zdenerwowany. Ponownie wstał i podszedł do okna. Tym razem zaczął mówić, nie odwracając się. — Pamiętasz, jak wszyscy się wyśmiewali z pojazdów kosmicznych, sztucznych satelitów i życia pozaziemskiego? Zwłaszcza z tego, co było w książkach z cyklu o Luckym Starze. I to wszystko było dla dzieci, co?

— No cóż, nie wiem — powiedział powoli Malone.

— Oczywiście, że wszystkie te książki były dla dzieci — powiedział Burris. — Były śmieszne. Nikt nie brał tego poważnie.

— No, ktoś musiał...

— Bądź cicho i słuchaj — powiedział Burris.

— Tak jest, sir.

Burris pokiwał głową. Splótł ręce z tyłu.

— Już się nie śmiejemy, nie uważasz, Malone? — oświadczył, stojąc nieruchomo.

Zapadła cisza.

— No jak, śmiejemy się?

— Chce pan, żebym odpowiedział, sir?

— Jasne, że chcę — warknął Burris.

— Mówił pan, że mam być cicho i...

— Zapomnij, co mówiłem i rób, co ci mówię.

— Tak jest, sir — powiedział Malone. — Nie, sir — dodał po chwili.

— Nie, sir, co? — zapytał miękko Burris.

— Nie, sir. Już się nie śmiejemy.

— Tak. A dlaczego już się nie śmiejemy.

Nastąpiła chwila ciszy.

— Bo nie ma się z czego śmiać, sir? — zapytał niepewnie Malone.

Burris odwrócił się gwałtownie.

— Na głowę! — wykrzyknął szczęśliwy. — Pobiłeś ich na głowę, Kenneth. Wiedziałem, że mogę na tobie polegać. — Spoważniał i stwierdził z namysłem. — Już się nie śmiejemy, bo nie ma w tym nic śmiesznego. Mamy sztuczne satelity i wylądowaliśmy na księżycu. Następny etap, to planety, a potem gwiazdy. Dziedzictwo człowieka, Kenneth. Gwiazdy. A gwiazdy, Kenneth, należą do ludzkości... a nie do Rosjan!

— Tak jest, sir — zgodził się poważnie Malone.

— No więc — powiedział Burris — powinniśmy już wiedzieć, że nie należy się śmiać. I co, śmiejemy się?

— Nie wiem, sir.

— Nie śmiejemy się — powiedział Burris z naciskiem. — Potrafisz odczytać, o czym myślę?

— Nie, sir — powiedział Malone.

— A czy ja potrafię odczytać twoje myśli?

Malone zawahał się.

— Nie sądzę, sir — powiedział w końcu.

— No właśnie, nie potrafię — wykrzyknął Burris. — Czy ktokolwiek z nas potrafi odczytać myśli kogoś innego?

Malone potrząsnął głową.

— Nie, sir — powiedział.

Burris skinął głową.

— I to jest problem — powiedział. — To jest sprawa, którą ci przydzielam.

Tym razem cisza trwała dużo dłużej.

— Jaka sprawa, sir? — zapytał w końcu Malone.

— Czytanie myśli — powiedział Burris. — W zakładach w Nevadzie jest szpieg, Kenneth. I ten szpieg jest telepatą.

*

Nagrania wideo były wyraźne i kompletne. Było ich bardzo dużo i gdy Kenneth Malone postanowił zrobić sobie przerwę i się przewietrzyć, już dawno minęła dziewiąta. Waszyngton był dobrym miastem do spacerów, nawet w nocy, a Malone lubił spacerować. Czasami udawał, nawet przed sobą, że najlepsze pomysły przychodziły mu do głowy podczas spacerów, choć doskonale wiedział, że to nieprawda. Jego najlepsze pomysły wydawały się pojawiać znikąd, dokładnie wtedy, gdy wymagała tego sytuacja.

Miał po prostu szczęście i tyle. Miał talent do bycia szczęściarzem. Nikt w to jednak nie wierzył. Taka lista sukcesów, jak jego, była czymś spektakularnym, nawet w annałach FBI, a sam Burris wierzył, że jest dowodem na jakiegoś rodzaju nadzwyczajne zdolności.

Malone wiedział, że to nieprawda, ale co mógł z tym zrobić? W końcu chciał mieć tę pracę. Bycie agentem FBI było w pewien sposób romantyczne i podniecające, nawet po trzech latach. Można było dużo podróżować i widzieć różne rzeczy – i to było interesujące. Płaca była również całkiem dobra.

Jedyny kłopot był w tym, że jeśli nie zrezygnuje, to będzie musiał znaleźć telepatę.

Wiadomość o telepatycznych szpiegach nie brzmiała dla Malone'a rozsądnie. To był jakiś odległy problem. Nie dlatego, że idea telepatii była mu obca – w końcu wiedział lepiej od przeciętnego obywatela, że od ćwierćwiecza prowadzi się badania na tym polu i że obecnie nawet intensywniej.

Niemniej suchy fakt, że zostały wynalezione urządzenia wykrywające telepatię, jakoś psuł jego poczucie przyzwoitości i wyobrażenia o prywatności. To było nieprzyzwoite i tyle.

Powinno przecież być coś świętego, stwierdził ze złością.

Zatrzymał się i rozejrzał. Był na Pensylwania Avenue i szedł w kierunku Białego Domu.

Bez sensu, powiedział sobie. Doszedł do rogu i skręcił w głąb kwartału. Bo czegóż miałby szukać u prezydenta?

Przynajmniej teraz.

Ulice były ciemne i bardzo spokojne. Najlepsze pomysły przychodziły mi do głowy podczas takich spacerów, pomyślał bez przekonania. Przypomniał sobie nagrania wideo.

Raport o pierwotnym zastosowaniu maszyny był na jednej z pierwszych taśm i Malone wciąż widział i słyszał go w pamięci. Jedno było pewne, na pamięć nie mógł narzekać.

Burris pojawił się w nagraniu jako pierwszy. Chłodnym, rzeczowym tonem podał numer seryjny i referencyjny. Z twarzą całkowicie bez wyrazu wyglądał jak szef FBI, którego ludzie przywykli oglądać w wiadomościach na ekranach swoich telewizorów. Malone zastanawiał się, co się z nim stało między tym nagraniem a chwilą, w której wezwał go do siebie.

Chyba sprawa tej telepatii tak mu dopiekła, pomyślał Malone.

Pośpiesznie, mamrocząc jak ksiądz podczas nabożeństwa, Burris wyrecytował standardowy tekst otwierający taśmę:

— Każda osoba lub agent nie posiadający autoryzacji powinien powstrzymać się od dalszego oglądania, pod groźbą kary określonej prawem. — I spojrzawszy w lewo, poza ekran, dodał: — Dr O'Connor z Laboratoriów Westinghouse'a. Pozwoli pan tutaj, doktorze O'Connor?

Rozglądając się, na jasnym prostokącie ekranu pojawił się powoli Dr O'Connor.

— Fascynujące — powiedział, mrugając pod wpływem światła. — Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że zastosujecie takie środki ostrożności...

Był, jak ocenił Malone, w wieku między pięćdziesiąt a sześćdziesiąt lat, wysoki i chudy, o skórze tak przezroczystej, że wyglądał prawie jak na rentgenie. Miał jasnoniebieskie oczy i włosy tak białe, że Malone pomyślał, iż gdyby był jakiś konkurs na najlepiej wyglądającego ducha, dr Thomas O'Connor wygrałby, nie kiwnąwszy ręką (czy palcem).

— Takie są wymogi bezpieczeństwa narodowego — odpowiedział Burris, nieco srogo.

— Och, naturalnie — zgodził się szybko dr O'Connor. — To jasne, że zdaję sobie z tego sprawę... Oczywiście, rozumiem.

— Możemy zacząć? — zapytał Burris.

— Tak, tak. Z pewnością. — O'Connor skinął głową.

— W takim razie... — powiedział Burris i urwał. A po chwili dodał: — No więc, doktorze O'Connor, czy mógłby pan ustnie streścić nam to wszystko do nagrania?

— Oczywiście — powiedział O'Connor. Uśmiechnął się do kamery i odchrząknął. — Zakładam, że nie chce pan, bym wyjaśniał zasadę działania maszyny. To znaczy... nie chce pan wyjaśnień technicznych?

— Nie — powiedział Burris i dodał: — W żadnym razie. Niech pan po prostu powie, co to robi.

Dr O'Connor przypomniał nagle Malone'owi pewnego profesora z koledżu podczas studiów prawniczych. Miał taką samą uśmiechniętą powagę w zachowaniu i taką samą protekcjonalną pozę absolutnego autorytetu. Było jasne, że dr O'Connor żyje w swoim własnym świecie, w świecie nawet nie stykającym się ze światem zwykłych ludzi.

— No cóż — zaczął — upraszczając, urządzenie wskazuje czy procesy umysłowe człowieka... hm... czy procesy ulegają wpływom z zewnątrz... zewnętrznym. — Znów lekko się uśmiechnął do kamery. — Jeśli pan pozwoli, to zademonstruję to przy pomocy maszyny.

Zrobił dwa kroki i wyszedł z zasięgu kamery, po czym pojawił się ponownie, ciągnąc duże pudło na kółkach sprawiające wrażenie ciężkiego. Z metalowej pokrywy zwisały liczne przewody i oprzyrządowanie. Długi kabel wychodził z pudła i wijąc się, znikał po lewej stronie.

— No więc — powiedział O'Connor, wybierając pojedynczy przewód. Najwyraźniej przypadkowy, pomyślał Malone. — Ta elektroda...

— Chwileczkę, panie doktorze — przerwał mu Burris, oglądając maszynę z mieszaniną podejrzliwości i grozy. — Przed chwilą wspominał pan coś o wpływach z zewnątrz, to co właściwie miał pan wtedy na myśli?

Z wyraźnym żalem dr O'Connor puścił przewód.

— Telepatię — powiedział. — Wpływami z zewnątrz, nazywam wpływanie na umysł, takie jak telepatia lub jakaś forma odczytywania myśli.

— Rozumiem — powiedział Burris. — Może pan wykryć telepatię przy pomocy tej maszyny.

— Obawiam się...

— Ale jakiś rodzaj czytania myśli. Nie kłóćmy się o nazwę.

— Na pewno nie — powiedział O'Connor. Uśmiech z którym zwrócił się do Burrisa był równie zimny i pusty jak wnętrze Stacji Orbitalnej One — Miałem na myśli... jeśli pozwoli mi pan kontynuować... że tym urządzeniem nie możemy wykryć żadnego rodzaju telepaty ani kogoś, kto odczytuje myśli. Mówiąc szczerze, bardzo bym chciał, żebyśmy mogli; wszystko byłoby dużo prostsze. Ale prawa psioniki wydają się nie działać w ten sposób.

— Tak? To co ta maszyna robi? — zdziwił się Burris. Jego twarz wyrażała zmieszanie. Malone'owi przez chwilę było żal szefa. Pamiętał, jak się sam czuł w czasie zajęć w koledżu, gdy ten profesor od prawa wyskakiwał z jakimś szczególnie frustrującym problemem.

— Ta maszyna — zaczął O'Connor autorytatywnym tonem — wykrywa niewielkie zmiany w aktywności mózgu, które zachodzą, gdy umysł danej osoby jest odczytywany.

— Ma pan na myśli, że gdyby mój mózg był teraz odczytywany...

— Teraz nie — powiedział O'Connor. — Widzi pan, główny moduł tej maszyny jest w Nevadzie; konstrukcja jest zarówno zbyt ciężka, jak i zbyt delikatna do transportu. Są też inne przeciwwskazania...

— Miałem na myśli, że hipotetycznie...

— Hipotetycznie... — Dr O'Connor zaczął i znów się uśmiechnął. — Hipotetycznie, gdyby pański mózg był odczytywany, ta maszyna wykryłaby to, zakładając, że byłaby uruchomiona i wszystkie pozostałe warunki byłyby spełnione. Widzi pan, panie Burris, bez względu na to, jak słabe są zdolności telepatyczne u człowieka, ma on zawsze niewielkie, nawet bardzo niewielkie, możliwości wykrycia, że jego mózg jest odczytywany.

— Chce pan powiedzieć, że gdyby ktoś odczytywał mój mózg, wiedziałbym o tym? — zapytał Burris. Z jego twarzy, zdaniem Malone'a, można było odczytać, że po prostu w to nie wierzy.

— Wiedziałby pan — odparł O'Connor — ale nigdy by pan się nie dowiedział, że wie. Żeby była jasność: u normalnego człowieka – na przykład jak pan czy nawet ja – stan odczytywania mózgu powoduje jedynie niejasne, niemal podświadome uczucie irytacji, coś, co może być łatwo przypisane drobnym zmartwieniom lub wahaniom równowagi hormonalnej. Równowaga hormonalna, panie Burris, jest...

— Dziękuję — przerwał mu Burris ze śladami irytacji w głosie — wiem, co to są hormony.

— Och, to dobrze — powiedział spokojnie O'Connor. — W takim razie, kontynuując, ta maszyna interpretuje te specyficzne odczucia jako wskazania, że umysł jest... hm... „na podsłuchu”.

Można było niemal dojrzeć ten cudzysłów obejmujący to, co dr O'Connor uważał za slangowy wtręt, pomyślał Malone.

— Rozumiem — powiedział Burris z rozczarowaniem. — Ale co pan ma na myśli, mówiąc, że to nie wykryje telepaty? Pracowaliście już w ogóle z telepatą?

— Oczywiście, że tak — powiedział O'Connor. — W przeciwnym wypadku, to skąd byśmy wiedzieli, że maszyna naprawdę wskazuje obecność telepaty? Teoria nie jest jeszcze obecnie na tyle zaawansowana, by umożliwić nam...

— Rozumiem — przerwał mu pospiesznie Burris — ale niech pan zaczeka.

— Tak?

— Chce pan powiedzieć, że macie prawdziwego telepatę? Znaleźliście kogoś takiego? Kogoś, kto to potrafi?

Dr O'Connor potrząsnął smutno głową.

— Obawiam się, panie Burris, że muszę zaprzeczyć. Owszem, mieliśmy kiedyś takiego. Niestety, był on imbecylem, według naszej oceny umysłowo był na poziomie pięcio-, sześcio-latka.

— Imbecyl? — zapytał Burris. — To jak mogliście...

— Mógł powtórzyć czyjeś myśli słowo w słowo. Oczywiście był całkowicie niezdolny do zrozumienia tego. Co było zresztą bez znaczenia; powtarzał po prostu to, co ktoś myślał. Sprawiał raczej kłopot.

— Pewnie — zgodził się Burris. — Naprawdę był imbecylem? Nie było żadnej szansy...

— Wyleczenia? Obawiam się, że nie. Sądziliśmy wówczas, że chłopiec przeżył w dzieciństwie jakieś załamanie psychiczne i że jest bardzo prawdopodobne, iż w pierwszych latach życia był normalny. To co zdołaliśmy zebrać na jego temat, było jednak tak mętne, że nie dawało się z tego wyciągnąć nic pewnego. Łatwo, oczywiście, zrozumieć, co było tego przyczyną: telepatia u imbecyla jest raczej czymś niezwykłym – a każdy normalny dorosły prawdopodobnie wolałby się do tego nie przyznawać. Dlatego nie udało się nam znaleźć nikogo więcej. Pozostaje jedynie usiąść i czekać na uderzenie pioruna.

Burris westchnął.

— Rozumiem ten problem — powiedział. — I co się stało z tym chłopcem?

— Smutna historia. Sześć miesięcy temu, gdy miał piętnaście lat, po prostu umarł. Po prostu... zrezygnował i umarł.

— Zrezygnował?

— To, panie Burris, jest najlepsze wyjaśnienie, jakie mógł podać nasz wydział medyczny. Miał jakieś schorzenia... ale... wolimy mówić, że po prostu zrezygnował. Życie stało się zbyt trudne dla niego.

— Dobrze — powiedział Burris po chwili milczenia. — Czyli wasz telepata nie żyje, a tam, skąd pochodził, nie ma innego. Albo może jest, tylko nie umiecie go znaleźć. No dobrze, wróćmy do tej waszej maszyny. Nie mogła wykryć zdolności chłopca?

Dr O'Connor potrząsnął głową.

— Nie, obawiam się, że nie. U Westinghouse'a pracowaliśmy nad tym intensywnie, ale nie udało nam się znaleźć metody wykrywania telepatów.

— Ale możecie wykryć...

— No właśnie — powiedział O'Connor. — Możemy wykryć fakt, że ktoś jest odczytywany. — Umilkł i twarz powlekła mu się smutkiem. Gdy zaczął znów mówić, w głosie słychać było poczucie winy, jakby się z bólem do czegoś przyznawał. — I oczywiście, panie Burris, nie możemy nic z tym zrobić. W ogóle nic. — Zrobił nieszczęśliwą minę. — Ale przynajmniej wie pan, że jest szpiegowany.

Burris skrzywił się. Przez chwilę trwała cisza, podczas której O'Connor gładził w zamyśleniu metalowe pudło, jakby to była głowa jego ukochanej.

— Doktorze O'Connor — powiedział w końcu Burris — jak bardzo jest pan pewny tego wszystkiego?

Spojrzenie, którym go obdarzono, czyniło całą poprzednią wymianę słów ciepłą i przyjacielską, taką jaka na przykład bywa na przyjęciach bożonarodzeniowych. Spojrzenie, które zmroziło powietrze w pomieszczeniu na kość. Malone pomyślał, że ta kość – później, po wyjściu doktora O'Connora, gdy już można byłoby wejść do pokoju bez obawy szybkiego zamrożenia jego wrogim spojrzeniem – mogłaby być pocięta na kawałki i użyta jako pamiątki.

— Panie Burris — powiedział dr O'Connor głosem pasującym do temperatury wzroku — proszę pamiętać o naszym sloganie.

*

Malone westchnął. Włożył rękę do kieszeni w poszukiwaniu papierosów, znalazł paczkę i wyciągnął jednego. Chwycił go wargami i zaczął szukać zapalniczki.

Ponownie westchnął. Całkiem szczerze preferował cygara, zwyczaj, który mu został z czasów, kiedy podkradał je ojcu. Niemniej jego mentalny obraz nieustraszonego i czujnego młodego agenta FBI nie zawierał cygar. Jakoś tak, przypominając sobie ojca – ani nie nieustraszonego ani szczególnie czujnego, w każdym razie nic z tych rzeczy, jakie lubią pokazywać w filmach czy w telewizji – miał wrażenie, że cygara nie pasują do agentów FBI.

W każdym razie było to z jego strony małe poświęcenie. Znalazł zapalniczkę i osłonił ją przed wiatrem. Spojrzał ponad wodą na pomnik Jeffersona i zdziwił się, że przeszedł taki kawał. Zatrzymał się, myśląc o tym, zaciągnął dymem z papierosa i zmusił do myślenia o sprawie, którą mu przydzielono.

Gadżet Westinghouse'a został oczywiście zadeklarowany jako ultra ściśle tajny zaraz po opracowaniu. Teoretycznie w tych czasach wszystko było takie. Cała grupa zajmująca się urządzeniem i jego konstrukcją została bez zwłoki przeniesiona do laboratoriów rządowych w Yucca Flats, w Nevadzie.

Malone przypuszczał, że tam, na pustyni, nie było nic więcej do roboty, jak tylko zabawa z tą maszyną. No i oczywiście oglądanie krajobrazu. Ale gdy ktoś już widział jedną pustynię, pomyślał w zakłopotaniu Malone, to jakby widział wszystkie.

Naukowcy eksperymentowali więc z maszyną i odkryli to, czego szukali.

Odkryli, że ktoś przechwytuje umysły naukowców tam pracujących.

Nie umysły tych, którzy pracują nad maszyną do telepatii.

I nie umysły tych, którzy pracują nad szeregiem innych naziemnych projektów w Yucca Flats.

Przechwytywano umysły naukowców pracujących nad nowym, ściśle tajnym projektem nierakietowego napędu kosmicznego.

Innymi słowy, zakład w Yucca Flats został opanowany przez telepatycznych szpiegów. A jak znaleźć telepatycznego szpiega? Malone westchnął. Wystarczająco trudno znaleźć szpiega uzyskującego informacje w zwykły sposób. Telepatyczny szpieg był dużo twardszym orzechem do zgryzienia.

No cóż, tu trzeba powiedzieć jedną rzecz o Andrew J. Burrisie. Miał odpowiedź na każde pytanie. Malone przypomniał sobie to, co powiedział jego szef:

— Trzeba złodzieja, by złapać złodzieja. I jeśli maszyna Westinghouse'a nie może zlokalizować telepatycznego szpiega, to ja wiem, co może.

— Co? — zapytał wtedy Malone.

— To proste — odparł Burris. — Inny telepata. Musi być jakiś w pobliżu. Westinghouse w końcu miał jednego, a Rosjanie wciąż mają drugiego. To twoja działka, Malone, idź i znajdź mi telepatę.

Tak, Burris ma odpowiedź na każde pytanie, pomyślał Malone. Nie widział jednak w tym nic dobrego dla siebie. W końcu, jeśli trzeba telepaty do złapania innego telepaty, to jak złapać telepatę, który ma posłużyć do złapania tego pierwszego telepaty?

Rozważył wszystko, co mu przychodziło do głowy, i dał za wygraną. Wydawało się, że to powinno mieć sens, ale akurat nie miało i tyle.

Rzucił na ziemię niedopałek i roztarł go czubkiem buta. A potem rozejrzał się.

Za wodą był pomnik Jeffersona. Stał biały, zalany światłem, piękny i niedostępny w ciemności. Malone zapatrzył się na niego. Co by zrobił Thomas Jefferson w obliczu takiego kryzysu?

Jefferson, powiedział sobie Malone bez większego przekonania, byłby w takiej samej kropce jak ja. Musiałby znaleźć telepatę.

A jeśli Thomas Jefferson mógł tak zrobić, to ja też mogę zrobić tak samo, zdecydował Malone, a minimum tego, co można zrobić, to solidnie spróbować.

Był tylko jeden mały problem.

Gdzie zacząć te poszukiwania?


Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Download:Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)