home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

II

Wcześnie rano następnego dnia Malone przebudził się w samolocie przemierzającym kontynent w kierunku Nevady. Poszedł spać do domu, ale musiał wstać, by wsiąść do samolotu, a teraz znów się budził. Było to jakieś błędne koło.

Silniki mruczały cicho, jako że pchały ogromną maszynę w ośrodku rzadko rozmieszczonych cząsteczek stratosfery. Malone spojrzał na ciemnopurpurowe niebo i znów skoncentrował się na swoim problemie.

Wciąż to wałkował, gdy samolot wypuścił podwozie i wylądował na wielkiej równinie w pobliżu Yucca Flats. Malone westchnął i wygramolił się ze swego siedzenia. Na płycie lotniska czekał na niego samochód, co wydawało się zapowiadać, że nie będzie marnował czasu. Przypomniał sobie wieczorny telefon do O'Connora i pogratulował przemyślności.

Niestety, kiedy dotarł do głównej bramy w wysokim podwójnym płocie otaczającym ponad dziewięćdziesiąt mil kwadratowych rządowych laboratoriów, okazało się, że wstęp do sanctum sanctorum tajności nie jest taki łatwy, jak sobie to wyobrażał – nawet dla człowieka z FBI. Jego listy uwierzytelniające sprawdzano z jakąś szczególną ostrożnością, jaką – jak zawsze był przekonany – ludzie rezerwują dla niekwestionowanych arcydzieł sztuki, po czym okazując wielką niechęć, Specjalni Agenci Bezpieczeństwa wpuścili go aż do biura Szefa Ochrony.

Tam, szef ochrony osobiście – mężczyzna mogący zastąpić dwóch Torquemadów – ze źle ukrywaną podejrzliwością obserwował Malone'a, gdy ten dzwonił do Burrisa, do kwatery głównej FBI w Waszyngtonie.

Burris zidentyfikował Malone'a na ekranie wideotelefonu, po czym Szef Ochrony wyglądający na lekko zawiedzionego, podstemplował mu przepustkę i podziękował szefowi FBI.

Malone mógł wyjść.

Teraz musiał znaleźć sobie podwózkę. Odział Westinghouse'a, jak mu się wydawało, był dobre dwie mile stamtąd.

Wiedział doskonale, że główna część całego obszaru Yucca Flats była przeznaczona wyłącznie na badania nad nowym napędem kosmicznym, który, jak oczekiwano, miał uczynić rakiety tak przestarzałe jak muszkiety – przynajmniej w zakresie podróży kosmicznych. Nie żeby, pomyślał w zakłopotaniu Malone, muszkiety kiedykolwiek stosowano do podróży kosmicznych, ale...

W pośpiechu porzucił ten temat. Jeep śmignął między budynkami, z których większość była przeznaczona do prac nad nierakietowym napędem. Pozostałe projekty stacjonujące w Yucca Flats musiały się podzielić tym, co zostało – jednym z nich był oczywiście projekt badawczy Westinghouse'a.

Okazał się nim być pojedynczy, dość mały, biały budynek otoczony płotem. Ogrodzenie nieco zwarzyło humor Malone'a, ale okazało się, że nie ma się czym martwić; tym razem został doprowadzony od razu do biura dr O'Connora. Pomieszczenie było wytapetowane tapetą udającą sosnę, ekspert od telepatii siedział za ogromnym czarnym biurkiem, większym niż jakiekolwiek widziane przez Malone'a wcześniej w biurach FBI. Na blacie nie było nawet skrawka papieru, powierzchnia była gładka i błyszcząca, a siedzący za nim niemal przezroczysty dr O'Connor prawie niewidzialny.

Wyglądał w rzeczywistości dokładnie tak samo jak na taśmach FBI. Malone zamknął drzwi biura za sobą, rozejrzał się za krzesłem i nie znalazł żadnego. W biurze dr O'Connora, co było absolutnie oczywiste, dr O'Connor siedział. Ty stałeś i było ci niewygodnie.

Malone zdjął kapelusz. Sięgnął przez biurko, by uścisnąć rękę ekspertowi od telepatii, a dr O'Connor podał mu wiotką delikatną łapkę.

— Dzięki, że znalazł pan dla mnie chwilę czasu — powiedział Malone. — Naprawdę to doceniam.

Uśmiechnął się poprzez biurko. Nogi zaczynały mu już doskwierać.

— Nie ma za co — powiedział dr O'Connor, odpowiadając uśmiechem w swoim własnym specjalnym mrożącym stylu. — Zdaję sobie sprawę, jak ważne są dla nas działania FBI. Co mogę zrobić, żeby panu pomóc?

Malone przestąpił z nogi na nogę.

— Obawiam się, że telefonując wieczorem, nie wyjaśniłem wszystkiego. Wolałem nie omawiać wówczas niczego z uwagi na możliwość podsłuchu. Widzi pan, przydzielono mi sprawę telepatii.

Oczy dr O'Connora zareagowały bardzo nieznacznie.

— Rozumiem — powiedział. — Z pewnością zrobię wszystko, aby panu pomóc.

— Dobrze, przejdźmy więc do sprawy. Po pierwsze chciałbym zapytać o ten pański detektor. Rozumiem, że jest za ciężki, żeby go brać ze sobą... Czy nie da się, więc, zrobić mniejszego modelu?

— Mniejszego? — Dr O'Connor pozwolił sobie na upiorny chichot. — Obawiam się, panie Malone, że to jest niemożliwe. Byłbym szczęśliwy, gdybym mógł dać panu mniejszy model maszyny, gdybym taki miał... Bardziej niż szczęśliwy. Po prawdzie, to sam chciałbym zobaczyć taką maszynę. Ale niestety, panie Malone...

— Takiej nie ma, zgadza się? — powiedział Malone.

— Dokładnie — potwierdził dr O'Connor. — I jest jeszcze kilka innych czynników. Po pierwsze, osoba analizowana musi być w specjalnie ekranowanym pomieszczeniu, podobnie jak przy badaniach encefalograficznych. Inaczej aktywność umysłowa innych osób w pobliżu będzie interferować. — Zmarszczył lekko brwi. — Chciałbym, żebyśmy wiedzieli trochę więcej na temat tych maszyn psionicznych. Mówiąc szczerze, kłopot z obecnym urządzeniem jest w tym, że jest ono częściowo psioniczne, a częściowo elektroniczne, i nie mamy całkowitej pewności, gdzie pierwsza część się kończy, a ta druga zaczyna. Mnóstwo prób. Naprawdę mnóstwo prób.

— Ja myślę — powiedział Malone ze współczuciem, pragnąc zrozumieć o czym mówi dr O'Connor.

Ekspert od telepatii westchnął.

— Niemniej wciąż nad tym pracujemy — powiedział, po czym spojrzał na Malone'a wyczekująco.

Malone wzruszył ramionami.

— No cóż, jeśli nie mogę zabrać ze sobą maszyny, to chyba tyle — powiedział. — Ale jest następne pytanie: czy może wie pan, jaki jest maksymalny zasięg telepatii? To znaczy, jak daleko może on być od drugiej osoby, żeby móc wciąż odczytywać jej umysł?

Dr O'Connor znów zmarszczył brwi.

— Nie mamy ścisłych informacji na ten temat — powiedział. — Biedny mały Charlie był raczej trudny w pracy. Widzi pan, on nie był w stanie współpracować w żaden sposób.

— Mały Charlie?

— Telepata, z którym pracowaliśmy, nazywał się Charles O'Neill — wyjaśnił dr O'Connor.

— Pamiętam — powiedział Malone. Nazwisko było na taśmie, ale nie skojarzył „Małego Charlie'go” z „Charlesem O'Neillem”. Czuł się jak przyłapany na nieodrobieniu pracy domowej. — A jak go zdołaliście znaleźć, nawiasem mówiąc? — zapytał. Być może, wiedząc jak Westinghouse znalazł swojego imbecyla-telepatę, będzie mógł również znaleźć w podobny sposób swojego. W każdym razie warto było spróbować.

— W przypadku Charliego nie było to trudne — powiedział dr O'Connor. Uśmiechnął się. — Dzieciak cały czas paplał.

— Chce pan powiedzieć, że cały czas mówił, iż jest telepatą?

Dr O'Connor potrząsnął głową niecierpliwie.

— Nie — powiedział. — Wcale nie. Chcę powiedzieć, że paplał. Dosłownie. Mam tutaj próbkę na taśmie.

Wstał i podszedł do wysokiej szarej szafy na akta schowanej w kącie pokrytego sosnową tapetą pomieszczenia. Wyciągnął z szuflady zwyczajną kasetę magnetofonową i powrócił do biurka.

— Żałuję, że nie mamy nagrania wideo — powiedział — ale nie wydawało się nam to konieczne. — otworzył panel w blacie biurka i wsunął kasetę. — Gdyby pan chciał, są też inne taśmy.

— Może później — powiedział Malone.

Dr O'Connor skinął głową i nacisnął klawisz odtwarzania na skraju blatu. Przez chwilę w pomieszczeniu panowała cisza, po czym zaszumiała taśma i wypełnił ją ostry męski głos.

— Laboratoria Westinghouse — usłyszeli — szesnasty kwiecień tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego. Mówi dr Walker. Głos, który będzie słychać należy do Charlesa O'Neilla, wiek kalendarzowy czternaście lat i trzy miesiące, wiek umysłowy około pięć lat. Dalsze dane na ten temat znajdują się w kartotece pod nazwiskiem O'Neill.

Nastąpiła krótka przerwa, w dalszym ciągu wypełniona szumem taśmy.

Potem pojawił się głos.

...włącz przycisk nagrywania... w parku w ostatnią środę... może inny zestaw... biedne dziecko, nigdy nie ma w tym sensu... drzewa, liście na słońcu... elementy elektroniczne reduktora mogłyby... nie jest tak przewidywalne, gdy inni dookoła... iść z Sally wieczorem do...

Głos był wysoki, dziecięcy, gaworzący i monotonny. Wymawiając frazę, głos jakby wahał się przez chwilę, po czym wygłaszał następną, zupełnie nie związaną z poprzednią. Dykcja i wymowa różniły się od siebie przy poszczególnych frazach, ale ton pozostawał w zasadzie ten sam, wyprany ze wszelkiej emocjonalnej zawartości.

... brak odbioru impulsów psychomózgowych... bzdury i tylko bzdury... jutro, a może w sobotę z dziewczyną... lampa może być zamieniona tylko, jeżeli... coś trzeba zrobić dla... sobota będzie dobra... popracować nad tym schematem na wieczór, jeżeli...

Rozległ się klik, taśma została wyłączona. Dr O'Connor spojrzał na niego.

— Zupełnie bez sensu — powiedział Malone. — Ale ten dzieciak ma diabelnie obszerne słownictwo jak na imbecyla.

— Słownictwo? — zapytał miękko dr O'Connor.

— Właśnie — powiedział Malone. — Skąd imbecyl zna takie słowa jak „psychomózgowy”? Ja sam nie wiem, co to oznacza.

— Aaa — powiedział O'Connor. — Widzi pan, to nie jest jego słownictwo. Charlie po prostu powtarza myśli tych, co są w pobliżu. Skacze od jednego umysłu do drugiego, powtarzając to, co odczyta. — Zrobił minę jak ktoś, kto przypomniał sobie smak czegoś niedobrego w ustach. — W ten sposób go znaleźliśmy, panie Malone. Raczej szokujące jest, gdy stojąc obok kompletnego idioty, nagle słyszymy, jak powtarza nasze najskrytsze myśli.

Malone pokiwał niewesoło głową. Nie wydawało się, żeby informacje uzyskane od O'Connora były bardzo przydatne w poszukiwaniu telepaty. Imbecyl mógł się zdradzić, że jest telepatą. Ale mało prawdopodobne, żeby zrobił to kto inny. No i imbecyl nie robił wrażenia dobrego materiału do chwytania szpiegów. Nagle przyszło mu coś do głowy.

— Panie doktorze, a czy jest możliwe, że ten szpieg, którego szukamy, nie jest naprawdę szpiegiem?

— Co?

— Mam na myśli, że może również jest imbecylem? Wątpię, czy imbecyl rzeczywiście może być szpiegiem, rozumie pan, co mam na myśli?

Wyglądało na to, że doktor O'Connor zastanawia się nad tą możliwością.

— Przypuszczam, że jest to możliwe — powiedział po chwili. — Tyle że odczyty maszyny nie dają takiej samej synchronizacji jak w przypadku Charliego... nawet w przybliżeniu.

— Chyba nie nadążam — powiedział Malone.

Tak naprawdę był w tyle ze trzy mile. Ale może zaraz wszystko się wyjaśni. Miał taką nadzieję. W dodatku do tego wszystkiego nogi bolały go coraz bardziej.

— Może najlepiej, jak opiszę panu jeden z naszych eksperymentów — powiedział doktor O'Connor. — To trochę wyjaśni. — Odchylił się na fotelu.

Malone przestąpił z nogi na nogę i przełożył kapelusz z prawej do lewej ręki.

— Jeden z obiektów naszych doświadczeń umieściliśmy w izolowanym pomieszczeniu — powiedział O'Connor — i podłączyliśmy do detektora. Miał czytać książkę... dość rzadką książkę. To miało oczywiście zapobiec temu, że ktoś inny w pobliżu mógłby czytać tę samą książkę albo że czytał ją w przeszłości. Wybraliśmy „Krew to śmierć” Hieronymusa Melanchthona, która to, zgodzi się pan, jest rzeczywiście bardzo rzadką książką.

— Oczywiście — zgodził się Malone. Nigdy nie słyszał o tej książce, niemniej gotów był wierzyć doktorowi O'Connorowi na słowo.

— Nasz tester czytał ją starannie — mówił dalej ekspert od telepatii — raczej z uwagą niż pobieżnie. Kamera zapisywała ruchy jego oczu w celu określenia, co było czytane w danym momencie i korelacji procesów zachodzących w jego mózgu ze wskazaniami maszyny. Czy pan nadąża za mną?

Malone potaknął bezsilnie.

— W tym samym czasie Charliego umieściliśmy w sąsiednim pokoju — kontynuował radośnie O'Connor — i nagrywaliśmy jego paplaninę. Co i raz wygłaszał jakiś cytat z tej książki, a ten cytat odpowiadał dokładnie temu, co w danej chwili czytał nasz tester, zgadzając się również z nietypowymi fluktuacjami detektora.

Doktor O'Connor urwał, czegoś od niego oczekując, skonstatował Malone. Przyszło mu do głowy kilka odpowiedzi.

— Rozumiem — wybrał jedną.

— Najistotniejsza tutaj jednak — mówił O'Connor — jest długość. Widzi pan, Charlie był niezdolny do dłuższej koncentracji. Nie potrafił skupić się zbyt długo na drugim umyśle, zanim nie przeskoczył na inny. Faktyczny czas koncentracji na danym umyśle podczas przeciętnego pojedynczego odczytu był od minimum jeden przecinek trzy sekundy do maksimum dwa przecinek sześć. Próbki te pobierane w okresie kilku miesięcy na wykresie graficznym dawały krzywą Gaussa z maksimum przy dwóch przecinek zero.

— Aha — powiedział Malone, zastanawiając się czy krzywa Gaussa, to ta w kształcie dzwonu, a jeśli nie, to dlaczego?

— Faktem jest — kontynuował nieubłaganie dr O'Connor — że nagle pojawiło się zróżnicowanie długości, co przekonało nas, że gdzieś w pobliżu jest jeszcze jeden telepata. Przeprowadziliśmy drugą serię eksperymentów dokładnie w ten sam sposób jak pierwszą i dla pierwszego etapu wyniki były dokładnie te same, natomiast... — umilkł.

— Tak? — zapytał Malone, przestępując z nogi na nogę i próbując ująć trochę ciężaru z lewej stopy, stanąwszy na prawej nodze. Następnie stanął na lewej nodze. Nie wydawało się to zbytnio pomagać.

— Powinienem wyjaśnić — powiedział O'Connor — że przeprowadziliśmy te serie z nowym zestawem testowanych obiektów: niektórych tutejszych naukowców z Yucca Flats. Chcieliśmy sprawdzić, czy iloraz inteligencji obiektów wpływa na czas kontaktu, jaki Charlie jest w stanie podtrzymać. Oczywiście wybraliśmy ludzi z najwyższym IQ, a dwoje z nich reprezentuje najwyższą klasę kreatywnego geniuszu. — Odchrząknął. — Nie liczę tu, oczywiście, siebie, ponieważ chciałem pozostać bezstronnym obserwatorem, najbardziej jak to możliwe.

— Oczywiście — powiedział Malone bez zdziwienia.

— Ci dwaj pozostali geniusze — ciągnął dr O'Connor — są obaj przypadkiem zaangażowani w projekt określony jako „Projekt wyspa”, którego cel jest mi nieznany i nie chcę go znać ani nic wiedzieć na jego temat.

Malone pokiwał głową. „Projekt wyspa” zajmował się nierakietowym napędem kosmicznym. Był tajny, pomyślał Malone. Ściśle tajny. Ultra tajny i jaki tylko jeszcze można wymyślić.

— Z początku — mówił dr O'Connor — nasz detektor rejestrował okresy czasu... hm... mentalnej inwazji takie same jak poprzednio. A potem, pewnego dnia, zaczęły się pojawiać anomalie. Detektor wykazywał, że umysły naszych obiektów są przechwytywane dłużej, przez dwie, trzy minuty. Natomiast frazy powtarzane przez Charliego w tym samym czasie wskazywały, że czas jego kontaktu pozostaje taki sam, to znaczy wypada w granicach tej samej krzywej Gaussa, co przedtem, a tryb pozostawał stały, jeśli nie rejestrowano niczego oprócz długości frazy.

— Hm — powiedział Malone, czując, że powinien coś powiedzieć.

Dr O'Connor nie zwrócił na to uwagi.

— Z początku uznaliśmy to za błędy detektora — ciągnął. — To nas martwiło nieco, gdyż nasze rozumienie jego działania jest wciąż definitywnie ograniczone. Wydaje nam się, że byłoby możliwe zamienić niektóre z elektronicznych komponentów na odpowiednią symbolizację, jak ta używana już w czysto psionicznych sekcjach, tyle że nie jesteśmy wciąż zdolni dokładnie określić, które elektroniczne komponenty powinny być wymienione i na jakie komponenty symboliczne.

Tym razem Malone pokiwał głową, milcząc. Wydało mu się nagle, że potok słów doktora O'Connora rozlewa się w rozległe morze alfabetycznej zupy, w której on, Malone, zaraz się utopi.

— Jednakowoż — powiedział dr O'Connor, przerywając to, co pozostało Malonowi z toku rozumowania — Charlie zmarł wkrótce potem i zdecydowaliśmy się sprawdzić maszynę. To właśnie wtedy odkryliśmy, że jeszcze ktoś odczytuje umysły naszych obiektów, czasem przez kilka sekund, a czasem przez długie minuty.

— Aha — powiedział Malone. Rzeczy znów nabierały sensu. Jeszcze ktoś. To był, oczywiście, szpieg.

— Przesłuchując obiekty dokładniej, stwierdziłem — powiedział dr O'Connor — że oni myślą, w efekcie, dwutorowo. Odczytywali tę książkę mechanicznie, słowa i ich sens, ale przesyłali ten materiał bezpośrednio do pamięci, nie myśląc w rzeczywistości o tym. Tymczasem zasadnicza część ich umysłów koncentrowała się na problemach „Projektu wyspa”.

Nastąpiła chwila ciszy.

— Innymi słowy, ktoś szpiegował ich, by uzyskać informacje o „Projekcie wyspa” — stwierdził Malone.

— Dokładnie — potwierdził dr O'Connor, uśmiechając się zimno jak nauczyciel do ucznia. — I ktokolwiek to był, potrafił się skoncentrować na obiekcie dużo dłużej, niż się to kiedykolwiek udało Charliemu. Wydaje się, że jest on zdolny do podtrzymywania kontaktu tak długo, dopóki nie doczeka się użytecznej informacji przepływającej przez odczytywany umysł.

— Chwila — powiedział Malone. — Jeśli ten szpieg jest taki sprytny, to jak to się stało, że nie odczytał pańskiego umysłu?

— Najprawdopodobniej odczytał — powiedział O'Connor. — Ale co to ma do rzeczy?

— No cóż — powiedział Malone — jeśli wie, że pan i pańscy współpracownicy zajmujecie się telepatią i możecie wykryć, to co on robi, to dlaczego nie powstrzymał się od odczytywania umysłów tych geniuszy wtedy, gdy byli oni poddawani testom na pańskiej maszynie?

Dr O'Connor zmarszczył brwi.

— Obawiam się, że nie jestem pewien — powiedział i z jego tonu wynikało jasno, że jeśli dr Thomas O'Connor nie jest pewien, to nikt na całym świecie nie jest i nigdy nie będzie. — Niemniej, mam pewną teorię — dodał, zasiewając ziarnko optymizmu.

Malone czekał cierpliwie.

— On musi znać nasze ograniczenia — powiedział w końcu dr O'Connor. — Musi być całkowicie świadomy, że nie jesteśmy w stanie wykonać najmniejszego ruchu przeciwko niemu. Musi wiedzieć, że nie możemy ani znaleźć go, ani powstrzymać. Czym więc ma się przejmować? Może zignorować nas... a nawet drażnić. Jesteśmy bezsilni i on o tym wie.

To jest najbardziej ponura myśl, pomyślał Malone, jaką kiedykolwiek słyszałem.

— Wspominał pan, że macie ekranowane pomieszczenie — powiedział po chwili. — Nie możecie nakazać waszym ludziom myśleć w nim?

Dr O'Connor westchnął.

— To pomieszczenie jest chronione przed polem magnetycznym i promieniowaniem elektromagnetycznym. Jest całkowicie przezroczyste dla zjawisk psionicznych, tak samo jak dla pola grawitacyjnego.

— Och — powiedział Malone. Dotarło do niego nagle, że zadał dość głupawe pytanie. Przecież to tam, w tym ekranowanym pomieszczeniu były przeprowadzane wszystkie eksperymenty. — Nie chciałbym zabierać panu zbyt wiele czasu — powiedział po chwili — ale mam kilka dalszych pytań.

— Proszę, niech pan pyta — powiedział dr O'Connor. — Jestem pewien, że będę mógł pomóc.

Malone miał ochotę wspomnieć, jak mało pomocny okazał się dotychczas dr O'Connor, ale zrezygnował. Po co antagonizować tego idealnego naukowca bez powodu? Zamiast tego zadał pierwsze pytanie.

— Ma pan jakiś pomysł, w jaki sposób moglibyśmy dostać innego telepatę? Oczywiście najlepiej takiego, który by nie był imbecylem.

Wyraz twarzy doktora O'Connora zmienił się z cierpliwej mądrości w irytację.

— Chciałbym mieć, panie Malone. Chciałbym. Z pewnością przydałby się nam jeden do naszych badań. Jestem też przekonany, że wasza praca jest równie ważna. Ale obawiam się, że w ogóle nie mamy żadnego pomysłu, jak znaleźć następnego telepatę. Trafienie na małego Charliego było czysto przypadkowe... czysto, panie Malone, przypadkowe.

— Aha — powiedział Malone — Jasne. Oczywiście. — Zastanowił się szybko i stwierdził, że nie ma jeszcze jednego pytania. W istocie zadał już kilka pytań i ledwo pamiętał odpowiedzi. — No cóż — powiedział — przypuszczam, że to wszystko, panie doktorze. Gdyby pan miał coś więcej, coś pewnego, to proszę mi dać znać.

Pochylił się nad biurkiem i wyciągnął rękę.

— I dzięki, że poświęcił mi pan swój czas — dodał.

Dr O'Connor wstał i uścisnął mu dłoń.

— Żaden kłopot, zapewniam pana — powiedział. — Z pewnością dostarczę panu wszystkie informacje, jakie będę mógł.

Malone odwrócił się i wyszedł. Ze zdziwieniem odkrył, że jego stopy i nogi wciąż działają. Dużo wcześniej, w biurze obawiał się, że staną się martwe jak kamień.

*

Pierwsza myśl związana z tym pomysłem pojawiła się, gdy Malone był już w samolocie powrotnym do Waszyngtonu.

Jedynym telepatą jakiego udało się przechwycić ludziom od Westinghouse'a, był Charles O'Neill, młodociany imbecyl.

No więc dobrze. Przypuśćmy, że jest jeszcze jeden taki jak on. Imbecyle nie są zbyt trudni do odnalezienia. Większość z nich przebywa w jakichś zakładach, a pozostali z pewnością są rejestrowani. Powinno, w każdym razie, być możliwe znalezienie takiego, którym można by się posłużyć, wykorzystując jako narzędzie do znalezienia telepatycznego szpiega.

No i – przy odrobinie szczęścia! – jeden z nich może się okazać imbecylem w górnym przedziale, a może nawet i debilem.

Nawet gdyby okazali się całkowitymi imbecylami, pomyślał ze znużeniem, to przynajmniej dr O'Connor miałby z kim pracować.

Po powrocie do Waszyngtonu złożył raport Burrisowi, opowiedział o wywiadzie z doktorem O'Connorem i przedstawił swój, jak się teraz wydawało, raczej słaby pomysł.

— To nie wydaje się być zbyt produktywne — powiedział Burris z odcieniem rozczarowania w głosie — niemniej spróbujmy.

W tym momencie wydawało się to lepszą decyzją, niż Malone oczekiwał. Chociaż oznaczało to, oczywiście, więcej pracy dla niego.

Wydano rozkazy wszystkim terenowym agentom w Stanach Zjednoczonych i po cichu, ale sprawnie, FBI rozpoczęła pracę. Agenci zaczęli sondować, węszyć i wtykać swoje nosy w akta i rejestry wszystkich zakładów psychiatrycznych w pięćdziesięciu stanach – na tyle, oczywiście, na ile mogli.

A Kenneth J. Malone tym kierował.

Rozmawiali o tym, że Malone powinien pozostać w Waszyngtonie i robić zestawienia przychodzących raportów, ale zapowiadało się to nawet gorzej niż wizytowanie szpitali.

— Nie potrzebuje pan mnie tutaj do takiej roboty — powiedział Burrisowi. — Niech pan popatrzy, Szefie, jeśli znajdziemy jakiegoś telepatę, agent, który go znalazł nas powiadomi. Jeśli nie, również nas powiadomi. Do robienia zestawień z tych raportów wystarczyłby panu szympans.

Burris spojrzał na niego z zainteresowaniem i przez jakąś okropną chwilę Malone prawie słyszał, jak wydaje rozkaz znalezienia i zatrudnienia w biurze szympansa (po sprawdzeniu, oczywiście, przez Bezpieczeństwo do jakich organizacji ten szympans należy). Ale jedyne, co tamten powiedział, było wygłoszone łagodnym tonem:

— W porządku, Malone. I nie nazywaj mnie Szefem.

Ta łagodność w jego głosie wskazywała, że Burris jest tym bardzo przybity, co Malone zrozumiał i – z widoczną na twarzy ponurą determinacją oraz sercem bijącym, jakby chciało mu wbić do głowy to, że kraj oczekuje od każdego człowieka spełnienia swojego obowiązku – przygotował się na pierwszy szpital na swojej liście.

— Właśnie zrozumiałem, jak ciężkie są obecnie moje obowiązki — mruknął pod nosem.

Znaleźć telepatę, łatwo powiedzieć. Tylko jak? Zapukać po prostu do drzwi szpitala i zapytać, czy nie mają kogoś, kto potrafi czytać w umysłach?

Wiesz co, powiedział Malone do siebie z pewnym zdziwieniem, to nie taki zły pomysł. Przynajmniej dowiesz się w ten sposób, czy w szpitalu są pacjenci, którzy myślą, że potrafią czytać w umysłach. A potem łatwo już będzie można zrobić testy i odseparować telepatyczne owce od psychotycznych kóz.

Obraz, jaki wytworzył sobie w głowie, był tak osobliwy, że w samoobronie przestał całkowicie o tym myśleć aż do chwili, gdy dotarł do pierwszego szpitala, niewielkiego zakładu położonego na terenie kurczących się wiejskich okolic Zachodniego Waszyngtonu.

Nazywało się to „Rice Pavilion”.

*

Budynek był mały i biały. Przypominał nieco Monticello1, ale to samo można było powiedzieć o ośmiu z dziesięciu budynków publicznych tego rodzaju. Drzwi frontowe były duże i nieprzezroczyste. Malone wszedł po krętym podjeździe, pokonał krótkie marmurowe schody i ostro zapukał.

Drzwi otworzyły się natychmiast.

— Tak? — zapytał mężczyzna wewnątrz; wysoki, łysiejący, w lekarskim fartuchu i smutną twarzą psa posokowca.

— Tak — odparł odruchowo Malone. — To znaczy... nazywam się Kenneth J. Malone.

— A ja Blake, doktor Andrew Blake — powiedział posokowiec, po czym nastąpiła chwila ciszy. — Jest coś, co mogę zrobić dla pana?

— No — przyznał Malone. — Szukam ludzi potrafiących czytać umysły.

Blake wydawał się nie być tym zdziwiony. Spokojnie skinął głową.

— Oczywiście — powiedział. — Całkowicie rozumiem.

— To dobrze — zgodził się Malone. — Widzi pan, pomyślałem sobie, że poszukiwania sprawią mi trochę kłopotu...

— Och, żaden kłopot, zapewniam pana — powiedział Blake z tym samym ponurym wyrazem twarzy. — Przyszedł pan w odpowiednie miejsce, proszę mi wierzyć, panie... hm...

— Malone — powiedział Malone. — Kenneth J. Szczerze mówiąc, nie sądziłem wcześniej, że trafię w dziesiątkę... To znaczy, pan był pierwszy na mojej liście...

Doktor zorientował się nagle, że stoją obaj na progu.

— Nie wejdzie pan — zapytał z przyjaznym gestem. Cofnął się nieco, a Malone wszedł do środka.

Wewnątrz nagle schwyciło go trzech mężczyzn.

Malone, zaskoczony tym nagłym powitaniem, zaprotestował każdą uncją swego wyszkolenia w FBI. Ale zaskoczenie działało na korzyść tamtych, a ich przewaga trzech na jednego była zbyt ciężką próbą dla mężczyzny, szkolonego czy nie.

Z szyją tkwiącą mocno między jakimś ramieniem i przedramieniem, unieruchomionymi nogami, wymachując dziko rękami, zdołał jedynie krzyknąć:

— Co to jest do diabła? O co chodzi?

Dr Blake obserwował całą tę operację z pozycji kilku kroków dalej. Nie wyglądało na to, żeby jego wyraz twarzy miał się kiedykolwiek zmienić.

— To wszystko dla pańskiego dobra, panie Malone — oznajmił łagodnie. — Proszę mi wierzyć.

— O boże! — powiedział Malone. Chwycił dłonią czyjąś twarz, a wtedy ktoś inny złapał go za rękę i wykręcił mu ją do tyłu z niepowstrzymaną siłą. Została mu wolna jedna ręka i próbował jej użyć, ale nie na długo.

— Bierzecie mnie za wariata — krzyknął, gdy trzej mężczyźni wyciągnęli skądś i zaczęli mu nakładać kaftan bezpieczeństwa. — Czekajcie! — wrzasnął krępowany płótnem. — Mylicie się. Robicie straszny błąd!

— Oczywiście — powiedział dr Blake. — Ale jeśli się pan uspokoi, wkrótce będziemy mogli panu pomóc.

Kaftan bezpieczeństwa został założony. Malone zawisł w nim jak raczej duży i spocony motyl w kokonie. Mgliście zdał sobie sprawę, że jego słowa brzmiały jak słowa każdego innego wariata na świecie. Każdy z nich z pewnością zapewniał lekarzy i ich pomocników, że robią błąd. Każdy twierdził, że jest zdrowy.

Była tu oczywiście niewielka różnica, ale jak mógł im tego dowieść? Trzymany przez trzech mężczyzn?

— Tak, tak — powiedział dr Blake. — Może pan chodzić, panie Malone. Niech pan, więc, pójdzie za mną do pańskiego pokoju.

— Do pokoju? — zapytał Malone. — Niech pan, więc teraz, panie doktorze, posłucha mnie. Jeśli pan nie zdejmie tego ze mnie natychmiast, obiecuję, że dowie się o tym prezydent. I nie wiem jakie kroki podejmie w związku z mieszaniem się w tę krytyczną operację...

— Prezydent? — zapytał spokojnie Blake. — Jaki prezydent, panie Malone?

— Prezydent Stanów Zjednoczonych, do jasnej cholery — krzyknął Malone.

— Aha — powiedział Blake.

To też nie był dobry pomysł, stwierdził Malone. Każdy wariat ma jakąś gorącą linię do prezydenta, boga czy kogoś ważnego. Tacy są już wariaci.

On był jednak agentem FBI. Agentem specjalnym w ważnej misji.

Powiedział więc to.

— Tak, tak, panie Malone — odparł mu Blake. — Ale najpierw może chodźmy do pańskiego pokoju. Dobrze? A tam omówimy już wszystko.

— Mogę tego dowieść! — powiedział mu Malone. Trzej mężczyźni unieśli go. — W kieszeni mam legitymację...

— Naprawdę? — powiedział Blake.

Ruszyli w głąb długiego korytarza.

— Jedyne, co musicie zrobić, to zdjąć mi to, żebym mógł sięgnąć do kieszeni... — zaczął Malone, ale nawet dla niego było jasne, że ten nowy plan nie zadziała.

— Zdjąć to? — zapytał Blake. — Oczywiście, panie Malone. Oczywiście. Jak tylko pana komfortowo ulokujemy.

To jest śmieszne, pomyślał Malone niesiony przez trzech mężczyzn. Coś takiego nie może się wydarzyć: agent FBI wzięty za wariata, ubrany w kaftan bezpieczeństwa i umieszczony w wyściełanej celi.

Niestety, śmieszne czy nie, ale się wydarzyło.

I nie mógł na to absolutnie nic poradzić.

Z prawdziwą tęsknotą pomyślał o swoim miłym bezpiecznym biurku w Waszyngtonie. Odkrył nagle w sobie wielką chęć, by siąść i zestawiać raporty. Ale nie! On musiał zostać bohaterem; musiał iść i osobiście brać w tym udział.

To mnie nauczy ważnej rzeczy, pomyślał. Następnym razem, jak zaoferują mi pracę odpowiednią dla szympansa, to zacznę jeść banany.

W tym punkcie jego przemyśleń, dotarli do małych drzwi. Dr Blake otworzył je, a trzej mężczyźni wnieśli Malone'a do środka. Został złożony ostrożnie na podłodze. A potem drzwi zatrzasnęły się na głucho.

Nareszcie sam, skonkludował gorzko Malone.


Po jakiejś minucie z hakiem zaczął się zastanawiać nad wydostaniem z opresji. Przyszło mu do głowy, żeby krzyczeć o pomoc. Ale to by jednak tylko zwabiło więcej pielęgniarzy i pewnie również doktora Blake'a, a Malone w jakiś sposób wyczuwał, że dalsza rozmowa z lekarzem najprawdopodobniej nie doprowadzi do żadnego racjonalnego końca.

Wiedział, że wcześniej czy później będą musieli go uwolnić.

W końcu był przecież agentem FBI.

Chociaż – zamknięty w pojedynczej ponurej celi, ubrany w kaftan bezpieczeństwa – sam zaczynał w to wątpić. Może Blake miał rację; może oni mieli rację. Może on, Kenneth J. Malone, był kompletnym świrem.

Twardo się zapewnił, że ten pomysł jest śmieszny.

Ale, w takim razie, co nie jest?

Powoli upływały minuty. Jakiś czas później pojawili się trzej pielęgniarze, otworzyli drzwi i ostrożnie wtłoczyli się do pomieszczenia. Malone, czując się bardziej niż kiedykolwiek zakutany w kokon, obserwował ich z zainteresowaniem. Zamknęli za sobą starannie drzwi i stanęli przed nim.

— No więc — powiedział jeden z nich — zdejmiemy ci kaftan, jeśli obiecasz być grzeczny.

— Jasne — powiedział Malone — ale jak już go zdejmiecie, to zajrzyjcie do moich kieszeni.

— Do kieszeni?

— Żeby znaleźć moją legitymację FBI — powiedział Malone zmęczonym głosem. Sam tylko w połowie wierzył w ten pomysł, ale połowa wiary, pomyślał niezbyt trzeźwo, jest lepsza niż brak wiary w ogóle.

Pielęgniarze uroczyście pokiwali głowami.

— Oczywiście, że to zrobimy — powiedział jeden z nich. — Jeśli będziesz grzeczny i nie będziesz się szarpał. Okej?

Malone skinął głową. Dwaj pielęgniarze ostrożnie zaczęli go rozwiązywać, podczas gdy trzeci stał jako wsparcie. Malone nie stawiał żadnego oporu.

Pięć minut później był nagi jak... jak święty turecki, stwierdził. Dlaczego właśnie atrybutem tego szczególnego rodzaju świętych była całkowita golizna – to mu akurat umknęło. Ale to było nieważne. Różne części kaftana bezpieczeństwa i jego ubrania były w posiadaniu trzech mężczyzn.

Wciąż obserwowali go z uwagą.

— Zajrzyjcie do kieszeni — powiedział Malone.

— Jasne — powiedział jeden z nich.

Mężczyzna trzymający marynarkę sięgnął do kieszeni, po czym rzucił ją, jak gdyby parzyła.

— Hej — oznajmił z przejęciem. — Ten facet nosi broń.

— Broń? — zapytał drugi.

— Sam zobacz — powiedział ten pierwszy, wskazując zmiętą marynarkę leżącą na podłodze. — Jak boga kocham, prawdziwy pistolet. Wymacałem go.

Malone oparł się o ścianę tak nonszalancko, jak tylko było można, będąc całkiem gołym. W zimnym pomieszczeniu czuł, że wychodzi mu to nie najgorzej.

— Spróbuj w drugiej kieszeni — zasugerował.

Pierwszy pielęgniarz spojrzał na niego przeciągle.

— I co tam masz kolego? — zapytał. — Haubicę?

— Jezu — odezwał się drugi pielęgniarz, nie zbliżając się do marynarki. — Wariat z bronią. Co za świat.

— Sprawdź kieszeń — powiedział Malone.

Mijały sekundy. Pierwszy pielęgniarz schylił się powoli, podniósł marynarkę i wsunął dłoń do kieszeni. Wyciągnął portfel i otworzył.

Pozostali zaglądali mu przez ramię.

Nastąpiła długa minuta ciszy.

— Jezu — mruknął drugi pielęgniarz, jak gdyby to był jedyny wyraz w jego języku.

Malone westchnął.

— Tak, tak — powiedział. — Widzicie? Więc może oddacie mi teraz moje ubranie i przejdziemy do rzeczy.

*

Oczywiście nie było to takie proste.

Pierwszy pielęgniarz musiał pójść i zawołać doktora Blake'a i każdy musiał wyjaśnić wszystko trzy czy cztery razy, aż w końcu Malone poczuł się tak chory z powodu tego, że jest agentem FBI, jak gdyby rzeczywiście był przypadkiem wymagającym wyściełanej celi. W końcu znalazł się na korytarzu twarzą do doktora Blake'a znów całkowicie ubrany. Trochę wymięty, to fakt, ale w pełni ubrany. To robi różnicę, pomyślał Malone, bo choć szata niekoniecznie czyni człowieka, to daleko jej do tego, by stanowić przeszkodę.

— Panie Malone — mówił dr Blake — Chciałbym przeprosić...

— Wszystko w porządku — oświadczył pojednawczo Malone. — Ciekawi mnie tylko, czy wszystkich przybywających z wizytą tak traktujecie? Mam na myśli mleczarza, listonosza, krewnych pacjentów...

— Nieczęsto miewamy tutaj gości twierdzących, że są z FBI — powiedział Blake — i naturalnie naszą pierwszą myślą było... No cóż, zdarza się, że pacjent przyjdzie i, jakby to powiedzieć, sam się odda... Wie podświadomie, że potrzebna mu jest pomoc, więc przychodzi do nas. A my staramy się mu pomóc.

— Jasne, panie doktorze, całkowicie rozumiem — powiedział Malone, a w duchu pomyślał sobie, że prowadzenie szpitala, to paskudne zajęcie.

Dr Blake pokiwał głową.

— No więc — powiedział — to o czym chciałby pan ze mną rozmawiać?

— Za chwilę. — Malone przymknął oczy. — Czy mógłbym skorzystać z pańskiego telefonu? — Powiedział Burrisowi, że się zamelduje i ten termin już minął.

— Oczywiście — zgodził się Blake i poprowadził go korytarzem do małego gabinetu. Malone podszedł do telefonu i zaczął wybierać numer zanim jeszcze Blake zamknął drzwi i zostawił go samego.

Ekran rozjaśnił się natychmiast, ukazując twarz Burrisa.

— Malone, gdzie ty, do diabła, się podziewasz — ryknął szef FBI. — Próbuję cię złapać...

— Przepraszam — powiedział Malone. — Zostałem związany.

— Jak to związany? Czy ty zdajesz sobie z tego sprawę, że już miałem wydać rozkaz poszukiwań? Myślałem, że cię dostali.

— Dostali? — zainteresował się Malone. — Kto?

— A skąd ja mogę wiedzieć kto? — ryknął Burris.

— Spokojnie, nikt mnie nie dostał — odpowiedział Malone. — Prowadzę śledztwo w „Rice Pavilion”, zgodnie zresztą z planem.

— To czemu się nie meldujesz?

Malone westchnął.

— Bo zostałem zamknięty — powiedział i wyjaśnił, co się stało.

Burris wysłuchał go cierpliwie.

— Natychmiast wracaj — powiedział, gdy Malone skończył.

— Ale...

— Żadnego ale. Jeśli masz dalej pozwalać na takie rzeczy, to lepiej wracaj tutaj. Poza tym mnóstwo ludzi prowadzi te poszukiwania. Nie ma potrzeby...

Malone poczuł w duchu ulgę.

— Dobrze, ma pan rację — powiedział. — Ale niech mi pan pozwoli najpierw sprawdzić to miejsce.

— Dobrze, zrób to — zgodził się Burris. — Ale zaraz potem wracaj.

Malone potwierdził rozkaz i rozłączył się. Potem odwrócił się, by znaleźć doktora Blake'a

*

Przeglądanie rejestrów szpitala nie było łatwe. Niezbywalne prawo lekarzy do odmowy wyjawienia poufnych danych pacjenta stosowało się nawet do idiotów, imbecyli i debili. Malone miał jednak pewien sposób nacisku związany z zakłopotaniem doktora Blake'a i używał go bezlitośnie.

Gdyby wziąć wszystko, co uzyskał, to równie dobrze mógł pozostać w swojej celi. Nie znalazł w rejestrach nawet najmniejszych podejrzeń, jakoby którykolwiek pacjent „Rice Pavilion” był telepatą.

— Jest pan pewien, że tego właśnie pan szuka? — zapytał Blake kilka godzin później.

— Jestem pewien — orzekł Malone. — Gdy już pan wyeliminuje niemożliwe i cokolwiek zostanie, to chociaż nieprawdopodobne, musi być prawdą.

— Aha — powiedział Blake. — I co to oznacza? — zapytał po chwili.

Malone wzruszył ramionami.

— To takie stare powiedzenie — powiedział. — Nie musi nic oznaczać. Po prostu dobrze brzmi.

— Aha — ponownie powiedział Blake.

A potem Malone pożegnał się ze starym solidnym zakładem „Rice Pavilion” i powrócił do Waszyngtonu, zapewniając się, że tam będzie miał całkowity spokój.

I tak było. Spokojnie i zniechęcająco.

Każdy agent napotkał problemy z uzyskaniem danych ze szpitala. Nawet FBI nie mogło zajrzeć do prywatnych akt licencjonowanych i zarejestrowanych psychiatrów.

Niemniej agenci terenowi starali się, jak mogli, a biorąc pod uwagę okoliczności, robili to całkiem dobrze.

Malone, siedząc w ponurym nastroju za biurkiem, sprawdzał w międzyczasie przychodzące raporty. Wszystkie były jednakowo przygnębiające. W Stanach Zjednoczonych Ameryki było więcej niedorozwiniętych umysłów, niż Malone był w stanie sobie wyobrazić. Wyglądało na to, że jest ich wystarczająco dużo, żeby wyjaśnić wynik każdych wyborów nie po jego myśli. Niefortunnym trafem, „niedorozwinięci” było jedynym określeniem, które można było do nich zastosować. Podobnie jednak, jak pacjenci „Rice Pavilion”, żaden z nich nie okazał się posiadać jakichkolwiek zdolności psionicznych.

Kilkoro miało opinię poltergeistów... W żadnym przypadku jednak nie pojawił się nawet strzęp dowodu potwierdzającego roszczenie.

Pod koniec drugiego tygodnia Malone zaczynał się upewniać, że jego pomysł jest całkowitą porażką. On sam został zamknięty w celi bez klamek, a inni agenci spędzili dwa tygodnie sprawdzając imbecylów, podczas gdy szpieg w Yucca Flats wesoło robił swą robotę, wybierając informacje od ludzi z  „Projektu wyspa” jak grochówkę chochlą z kotła. I bardzo prawdopodobnie obśmiewając się z wysiłków FBI.

Kim on może być?

Kimkolwiek, powiedział sobie Malone. Kimkolwiek bądź. Mógł być dozorcą przemierzającym korytarze budynków, ochroniarzem przy wejściu, jakimś technikiem niższego stopnia przy innym projekcie, a nawet jakimś starym poszukiwaczem wędrującym po pustyni z licznikiem scyntylacyjnym.

Czy zasięg telepatii ma jakieś ograniczenia?

Ten szpieg może siedzieć sobie spokojnie w fotelu na Kremlu, sondując przez kilka tysięcy mil ziemskiej materii i zaglądając do umysłów ludzi z „Projektu wyspa”.

Można powiedzieć, że ta możliwość całkiem go dobiła.

Doszedł do wniosku, że musi założyć, iż szpieg przebywa na terenie Stanów Zjednoczonych – innymi słowy, że efektywny zasięg kontaktu telepatycznego jest ograniczony. W innym przypadku nie ma sensu zawracać sobie głowy dalszym szukaniem.

W związku z tym, stwierdził, jest jeszcze jedna rzecz do zrobienia. Postawił wszystkich agentów w stan alarmu i kazał szukać sposobu, w jaki szpieg wysyła swoje informacje z kraju.

Wątpił, czy to coś da, niemniej jakaś szansa w tym była. Desperacko się chwycił tej nadziei, gdyż zaczynał nabierać pewności, że agenci terenowi nigdy nie znajdą żadnego telepatycznego imbecyla.

Miał rację. Nigdy nie znaleźli.




Przypisy tłumacza.

  1. Monticello – posiadłość Thomasa Jeffersona w Charlottesville, w stanie Wirginia, wpisana obecnie na listę światowego dziedzictwa UNESCO.


Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Download:Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)