home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

III

Zadzwonił telefon

Malone obrócił się na tapczanie i wymruczał pod nosem cztery wyrazy. Czy ktoś musiał absolutnie koniecznie dzwonić do niego o siódmej rano?

Jedną ręką pochwycił słuchawkę, a drugą wziął leżące na popielniczce cygaro. Nie jest dobrze, jak cię budzą z głębokiego snu... ale jest jeszcze gorzej, gdy żeś w ogóle nie zasnął.

Maturlał do piątej rano, gryząc się telepatycznym szpiegiem, a teraz bardziej chciał spać, niż odbierać telefony.

— Szlag by to... — mruknął zaspany i zły, dziękując bogu, że nigdy nie założył sobie w mieszkaniu wideofonu. Upodobanie do blondynek było wyraźnie dziedziczne. W każdym razie Malone czuł, że odziedziczył to po swoim ojcu i nie życzył sobie, żeby jacyś intruzi na wizji dzwoniący o dziwnych godzinach wtykali nos w jego procedury śledcze i sposób zbierania danych.

Prztyknął więc w aparat audio i usłyszał damski głos.

— Pan Kenneth J. Malone?

— Kto mówi? — zapytał z rozdrażnieniem, zaczynając odkrywać u siebie skłonność do niedorzecznych wypowiedzi.

— Międzymiastowa z San Francisco — odpowiedział głos.

— No pewnie. A kto dzwoni?

— San Francisco dzwoni — odpowiedziano z przekąsem.

Malone zdusił w sobie chęć, by odpowiedzieć głosowi, że nie będzie rozmawiał ze Św. Franciszkiem, nawet po hiszpańsku.

— A kto z San Francisco? — zapytał.

Nastąpiła chwilowa przerwa.

— Dzwoni pan Thomas Boyd, proszę pana — odpowiedział głos. — On mówi, że rozmowa jest szyfrowana.

Malone zaciągnął się cygarem i zamknął oczy. Oczywiście, że rozmowa jest szyfrowana. W przeciwnym wypadku Boyd zadzwoniłby bezpośrednio, zamiast korzystać z pośrednictwa operatorki – co właśnie dotarło do Malone'a.

— Pan Boyd mówi, że jest kierownikiem biura FBI w San Francisco — dodał głos.

— I ma całkowitą rację — powiedział Malone. — Dobrze. Proszę go dać.

— Chwileczkę. — Nastąpiła chwila przerwy, potem klik, znów chwila przerwy i kolejny klik. — Pańskie party jest gotowe — usłyszał w końcu od operatorki.

Potem nastąpiła dalsza przerwa.

Malone popatrzył na słuchawkę i zaczął pogwizdywać „Irlandzkie oczy”

— ...i brzmi irlandzki śmiech... Halo, Malone?

— Tak, to ja — powiedział Malone z poczuciem winy. — Jestem, Tom. W czym kłopot?

— Kłopot? — odpowiedział Boyd. — Nie ma żadnego kłopotu. No cóż, naprawdę nie ma. A może jest. Nie wiem.

Malone zawył do słuchawki i po raz pierwszy zapragnął iść z postępem i mieć wideofon, żeby Boyd mógł zobaczyć paskudny wyraz jego twarzy.

— Słuchaj — powiedział — tu jest siódma i zbyt wcześnie. Ale tam, u was, jest czwarta i to jest już doprawdy śmieszne. Co jest takie pilne.

Doskonale wiedział, że Boyd nie dzwoniłby do niego jedynie dla zabawy. Boyd był piekielnie dobrym agentem. Tylko czemu dzwoni o tej godzinie?

Mrucząc coś pod nosem, na pół świadomie Malone zgasił cygaro i zapalił papierosa.

— Ken — powiedział w tym czasie Boyd — myślę, że znalazłem to, czego szukasz.

Nie było zbyt bezpiecznie mówić za wiele, nawet przez szyfrowane połączenie. Ale Malone bez trudu zrozumiał ten przekaz.

— Taa? — powiedział, siadając na skraju tapczanu. — Jesteś pewien?

— No cóż — odpowiedział Boyd — nie. Tak absolutnie, to nie. Nie absolutnie. Ale myślę, że to jest warte, żebyś to zobaczył osobiście.

— Hm... — mruknął ostrożnie Malone. — Imbecyl?

— Nie — odparł wprost Malone. — Nie imbecyl. Zdecydowanie nie imbecyl. W istocie piekielnie daleko do imbecyla.

Malone spojrzał na zegarek i spróbował przypomnieć sobie rozkład lotów.

— Będę o dziewiątej waszego czasu — powiedział. — Niech samochód czeka na mnie na lotnisku.

*

Jak zwykle Malone'owi lepiej spało się w samolocie, niż udawało mu się to w domu. W rzeczywistości spał tak dobrze, że jeszcze wsiadając do czekającego samochodu, był niezbyt przytomny.

— Dobrze cię widzieć, Ken — przywitał go dziarsko Boyd, potrząsając jego ręką.

— Ciebie też, Tom — odrzekł zaspany Malone. — No to o co chodzi? — zapytał, rozglądając się z obawą. — Mam nadzieję, że w samochodzie nie ma pluskiew?

Boyd zapalił motor i skierował się na autostradę do San Francisco.

— Lepiej, żeby nie było — powiedział — bo będę musiał zwolnić technika albo dwóch.

— Jasne — powiedział Malone, relaksując się na tapicerce. — To gdzie jest ten facet i kto to jest? No i jak ci się udało go znaleźć?

Boyd zdawał się być zakłopotany. Był to widok w jakiś sposób zarówno budzący respekt jak i nieco śmieszny. Boyd, wysoki na sześć stóp i półtora cala bez wspinania się na palce, taszczył ponad dwieście dwadzieścia funtów kości, ciała i muskułów.Pod jedwabną koszulą kołysał kałdunem zdumiewających rozmiarów, a jego twarz z szerokim nosem, małymi oczami i wysokim czołem była w połowie twarzą dojrzałego mężczyzny, a w połowie zdumiewająco dziecinna. Z oczywistym wysiłkiem starał się zatrzeć te dziecięce cechy, okalając twarz brodą i wąsami, co kogoś Malone'owi przypominało, choć nie mógł sobie przypomnieć kogo.

Ktokolwiek jednak miałby to być, nie miał tak ciemnych włosów, jak Boyd...

To żadna różnica, zdecydował Malone.

— Po pierwsze — zaczął Boyd — to nie jest facet. Po drugie, nie jestem całkiem pewien, z kim mamy do czynienia. I po trzecie, Ken, to nie ja na to wpadłem.

Nastąpiła chwila milczenia.

— Tylko mi nie mów — powiedział Malone — że to koń telepata? Tom, telepatycznego konia to już chyba nie przeżyję...

— Nie, skąd — zaprzeczył pośpiesznie Boyd. — Żaden koń. To kobieta. Znaczy się lady. — Odwrócił wzrok od kierunku jazdy i spojrzał na Malone'a, jakby chciał go o coś prosić... O zrozumienie? — Szczerze mówiąc — dodał — wolałbym raczej nie mówić ci tego teraz. Lepiej będzie, jak ją najpierw sam zobaczysz. Wyrobisz sobie wtedy własne zdanie. Dobrze?

— Dobrze — zgodził się Malone z znużeniem. — Zrób to po swojemu. Daleko jedziemy?

— Jakąś godzinę jazdy — odparł Boyd. — Nie dalej.

Malone osunął się na oparcie i nasunął kapelusz na oczy.

— Dobrze — powiedział. — Obudź mnie, jak dojedziemy.

Ale mimo senności nie mógł zasnąć. Szkoda, że nie wypił kawy na pokładzie samolotu. Może czułby się teraz lepiej.

Chociaż w końcu kawa to tylko kawa. To prawda, nie odziedziczył po ojcu upodobania do ginu (co uznawał za niedziedziczne w przeciwieństwie do upodobania do blondynek), niemniej pozostawał jeszcze bourbon.

Przez kilka minut myślał o bourbonie. To były przyjemne myśli. Rozgrzały go i sprawiły, że poczuł się lepiej. Po jakimś czasie poczuł się na tyle przytomny, żeby się odezwać.

Zsunął kapelusz do tyłu i spróbował zająć jakąś rozsądną pozycję siedzącą.

— Pewnie nie masz czegoś do picia ukrytego w samochodzie? — powiedział sondując. — A może ci technicy to również znaleźli?

— Lepiej, żeby nie — odpowiedział Boyd tym samym tonem, co poprzednio — bo wyrzucę kilku techników. — Uśmiechnął się, nie odrywając wzroku od drogi. — Zobacz w schowku na drzwiach, obok nabojów do czterdziestki piątki i automatu.

Malone otworzył schowek w grubych drzwiach samochodu i wyciągnął butelkę. Nie był to bourbon, o którym myślał, tylko koniak „Christian Brothers”, ale stwierdził, że nie robi mu to różnicy. Poszło gładko jak napój mleczny.

Boyd rzucił szybkie spojrzenie, gdy Malone zakręcał butelkę.

— Nie — odpowiedział Malone na niewypowiedziane pytanie. — Ty prowadzisz. — po czym osunął się na oparcie i zsunął kapelusz na oczy.

Nie zasnął nawet na chwilę. Był tego całkowicie pewien. Lecz nie minęły nawet dwie sekundy, gdy Boyd przerwał ciszę.

— Już jesteśmy, Ken. Obudź się.

— Co... jakie obudź? Wcale nie spałem. — Malone odsunął kapelusz i szybko usiadł. — Jesteśmy? Gdzie?

— „Szpital Neuropsychiatryczny Bayview” — powiedział Boyd. — To tu, jak wiesz, pracuje dr Harman.

— Nie — powiedział Malone — wcale nie wiem. Nie powiedziałeś mi... pamiętasz? W każdym razie, kto to jest dr Harman?

Samochód posuwał się długim, krętym podjazdem w kierunku otoczonego trawnikiem wielkiego budynku. Boyd mówił, nie odwracając wzroku od drogi.

— No więc, dr Wilson Harman jest tym człowiekiem, który zadzwonił do nas wczoraj. Jeden z moich agentów terenowych był tutaj, pytając o imbecyli i tak dalej. Nic nie znalazł, nawiasem mówiąc. A potem później zadzwonił dr Harman. Powiedział, że ma kogoś, kto może mnie zainteresować. No to przyjechałem wczoraj po południu, żeby zobaczyć. W końcu mieliśmy polecenie, żeby sprawdzać każdy możliwy ślad.

— Wiem — powiedział Malone — to ja je wydałem.

— No tak — powiedział Boyd. — Pewnie. W każdym razie rozmawiałem z tą kobietą. Z tą lady.

— I?

— No, rozmawiałem z nią — powiedział Boyd. — Sam nie wiem, co o tym myśleć. Ale... no dobra, szlag by to.... Sam zobaczysz.

Podjechał do parkingu i wślizgnął się nonszalancko na miejsce oznakowane jako „Zarezerwowane – Dyrektor Administracyjny Sutton”, po czym wysiadł z samochodu.

Szerokimi schodami, przez drzwi, weszli do oszklonego biura recepcji.

Boyd pokazał recepcjonistce swoją złotą odznakę i uzyskał odpowiednie westchnienie.

— FBI — powiedział. — Doktor Harman oczekuje nas.

Nie czekali nawet piętnastu sekund. Poszli korytarzem, mijając kilka zakrętów, po czym dotarli do biura lekarza. Drzwi były z nieprzezroczystego szkła, oznakowane jedynie numerem pokoju. Boyd bez ceremonii otworzył drzwi. Malone wszedł za nim.

Gabinet był niewielki, ale słoneczny. Dr Wilson Harman, drobny mężczyzna o blond włosach przyciętych na jeża, w okularach bez oprawy, wyglądający na około trzydzieści dwa lata i w żaden sposób, jak pomyślał Malone, nie mogący być taki młody, siedział za biurkiem z jasnego drewna. Przyjrzawszy się dokładniej, Malone spostrzegł wyraźniejsze oznaki jego wieku w oczach i na czole, i zrewidował swe pierwsze wrażenie, dodając między dziesięć do piętnastu lat więcej.

— Wejdźcie panowie — zawołał dr Harman. Jego głos był tym rzadko spotykanym, wysokim naprawdę mocnym tenorem.

— Doktorze Harman — powiedział Boyd — to jest mój przełożony, pan Malone. Chcielibyśmy porozmawiać z panną Thompson, o ile to możliwe.

— Przewidziałem to, panowie — powiedział dr Harman. — Panna Thompson jest w sąsiednim pokoju. Czy wyjaśnił pan panu Malone, że...

— Nic nie wyjaśniałem — odparł szybko Boyd i dodał tonem, który w oczywisty sposób miał sprawiać wrażenie niewymuszonego: — Pan Malone chce wyrobić sobie opinię o niej wprost... bez uprzedzeń.

— Rozumiem — powiedział dr Harman. — Dobrze więc, panowie. Proszę tędy.

Otworzył drzwi z prawej strony. Malone spojrzał. Było to długie spojrzenie. Obramowana futryną, ubrana w wykrochmalony, biały strój pielęgniarki, stała w drzwiach najpiękniejsza blondynka, jaką kiedykolwiek widział.

Miała figurę. Zdecydowanie miała figurę. Właściwie to Malone nie sądził, że nigdy dotąd jeszcze nie widział figury. To było coś absolutnie nowego, coś innego, coś rzeczywiście trójwymiarowego. Ale to nie figura ani długie proste linie nóg czy spokojna uroda jej twarzy czyniły ją tak wyjątkową. W końcu Malone widział już wcześniej nogi i ciała i twarze.

Przynajmniej tak mu się wydawało. Niemniej na szybko nic konkretnego sobie nie przypominał. Patrząc na dziewczynę, poczuł gotowość, by zredefiniować całą anatomiczną terminologię. Nawet taki termin jak „dłonie”. Nigdy wcześniej nie dostrzegł w ludzkiej dłoni niczego wzniosłego... w każdym razie nie wtedy, gdy dłoń była, jakby to powiedzieć, przyczepiona do nadgarstka i nie robiła niczego szczególnego. Ale te dłonie, długie, wiotkie i smukłe, białe i super...

A przecież to nie chodziło jedynie o fizyczną urodę dziewczyny. Miała w sobie coś jeszcze, coś więcej i coś innego. („Coś pożyczonego” i „coś błękitnego”, pomyślał Malone w pół-delirycznym oszołomieniu.) Osobowość? Charakter? Duszę?

Cokolwiek to jest, ta dziewczyna to ma, zdecydował Malone. Miała tego wystarczająco dużo, żeby wyposażyć w to całą rasę ludzką jak i wszelkie inne, które mogą istnieć we wszechświecie. Malone uśmiechnął się do niej, a ona odpowiedziała uśmiechem.

Ujrzawszy jej uśmiech, Malone stracił pewność, czy uda mu się ruszyć z miejsca, nie zataczając się. Jakoś jednak zdołał podejść i wyciągnąć do niej rękę. Myśl o tym, że telepata mógłby okazać się takim porażającym ucieleśnieniem, nigdy wcześniej nie pojawiła się w jego głowie, niemniej teraz wydawało się to jakoś absolutnie właściwe i odpowiednie.

— Dzień dobry panno Thompson — powiedział, jak miał nadzieję, ujmującym tonem.

Uśmiech zniknął. To było jak zachód słońca.

Wyglądało na to, że zjawisko jest zakłopotane. Malone już miał zgłosić chęć swojej pomocy – jeśli to konieczne, nawet na następne siedemdziesiąt lat – gdy dziewczę przemówiło.

— Nie jestem panną Thompson.

— To jest jedna z naszych pielęgniarek — wtrącił dr Harman. — Panna Wilson. Pan Malone. I pan Boyd. A panna Thompson, panowie, jest tam

Malone obrócił się.

W rogu pomieszczenia siedziała starsza pani. Była drobną staruszką z rumianymi policzkami i błyszczącymi oczami. W ręku trzymała jakąś robótkę i uśmiechała się do mężczyzn z FBI, jak gdyby byli jej wnukami, którzy w niedzielne popołudnie przyszli na herbatę i ciasteczka.

Miała śnieżnobiałe włosy błyszczące w świetle pomieszczenia jak korona okalająca jej starą głowę. Malone zamrugał. Ale nie zniknęła.

— Pani jest panną Thompson? — zapytał.

Uśmiechnęła się słodko.

— Och, mój boże. Nie — odpowiedziała.

Nastąpiła przedłużająca się chwila ciszy. Malone przyjrzał się jej. Potem spojrzał na niewiarygodnie piękną pannę Wilson. Następnie na doktora Harmana. I w końcu na Boyda.

— No dobrze — powiedział. — Już rozumiem. To ty jesteś panną Thompson.

— Chwila, Malone, zaczekaj... — zaczął Boyd.

— Zaczekaj? Nie, to ty zaczekaj. Tutaj jest czworo ludzi, nie licząc mnie. Wiem, że to nie ja jestem panną Thompson. Nigdy nią nie byłem, nawet jako dziecko. Dr Harman nią nie jest i panna Wilson też nie jest. Nie jest nią również prababka Whistlera. Więc to ty musisz nią być. Chyba że jej tu nie ma. Albo że jest niewidzialna. Albo że ja zwariowałem.

— Nie, to nie ty, Malone — powiedział Boyd.

— Co nie ja?

— To nie ty jesteś wariatem.

— W porządku — zgodził się Malone. — Nie ja jestem wariatem. To niech mi ktoś powie...

Drobna staruszka odchrząknęła. Wszyscy ucichli. A gdy zapadła cisza, przemówiła. Jej głos był tak słodki i uprzejmy, jak nic, co Malone wcześniej słyszał.

— Może mnie pan nazywać panną Thompson — powiedziała. — Przynajmniej teraz. Wszyscy mnie tak nazywają. To jest pseudonim, którego muszę używać.

— Pseudonim. — Malone pokiwał głową.

— Widzi pan, panie Malone... — odezwała się panna Wilson.

— Proszę nic nie mówić — przerwał jej Malone. — Muszę się skoncentrować, a kiedy pani mówi, myślenie przychodzi mi z trudnością. — Zdjął nagle kapelusz i zaczął wyginać jego rondo. — Rozumie pani, co?

Ślad uśmiechu pojawił się na jej twarzy.

— Chyba tak — odpowiedziała.

— No więc — powiedział Malone — Pani jest panną Thompson, ale nie naprawdę, bo musi używać pseudonimu — zwrócił się do staruszki, przymrużając oko. — A dlaczego?

— No cóż — zaczęła starowina — inaczej ludzie dowiedzieliby się o moim małym sekrecie.

— O pani małym sekrecie?

— Właśnie — potwierdziła staruszka. — Bo wie pan, ja jestem nieśmiertelna.

— Aha — powiedział Malone. Po czym zamilkł na dłuższy czas. Wydało mu się, że nikt w pokoju nie oddycha.

— Aha — powtórzył, ale nie zabrzmiało to wcale lepiej niż za pierwszym razem. — Pani jest nieśmiertelna — spróbował powiedzieć coś innego.

— Otóż to — potwierdziła słodko staruszka.

Pozostała do wyjaśnienia tylko jedna kwestia, więc Malone zgrzytnął ponuro zębami i zapytał. Zabrzmiało to nieco niewyraźnie, ale staruszka skinęła głową.

— Naprawdę nazywam się Elżbieta — powiedziała. — Elżbieta Tudor, oczywiście. Dawniej byłam królową.

— Anglii — dodał Malone słabym głosem.

— Malone, posłuchaj... — zaczął Boyd.

— Daj mi to zrozumieć do końca — powiedział Malone. — Jestem silny. Dam radę.

Ponownie zmiął kapelusz i odwrócił się do starszej pani.

— Jest pani nieśmiertelna i w rzeczywistości nie nazywa się Thompson, lecz jest Królową Elżbietą I? — zapytał powoli.

— Właśnie tak — odpowiedziała. — Jest pan bystry. Oczywiście, gdy mały Jimmy, to znaczy syn kuzynki Marii, ogłosił, że umarłam i zawładnął Tronem, zdecydowałam, że zmienię imię i całą resztę. I tak zrobiłam. Ale to ja jestem Elżbietą Reginą.

Panna Thompson uśmiechnęła się, a oczy rozbłysły jej radośnie. Malone przyglądał się jej przez dłuższą chwilę. Burris będzie tym zachwycony, pomyślał.

— Och, to miło — powiedziała staruszka. — Naprawdę pan uważa, że będzie zachwycony? Myślę, że polubię również pana Burrisa. Wy wszyscy z FBI jesteście tacy mili. Jak ten biedny, ten biedny Essex.

No cóż, powiedział do siebie Malone, to jest właśnie to. Znalazłem telepatę.

I nie jest imbecylem.

Och, nie. Wtedy byłoby to za proste.

No więc, trafił mu się czubek większy od katedralnej iglicy.


Długą ciszę przerwał głos panny Wilson.

— Panie Malone, zamyślił się pan. To znaczy... — urwała. — Jest pan taki cichy.

— Lubię być cichy — odpowiedział cierpliwie Malone. — Poza tym... — urwał i odwrócił się do starszej pani. Naprawdę potrafi pani czytać w moim umyśle? pomyślał z rozmysłem. A po chwili uzupełnił: ...Wasza Królewska Mość?

— Och, jaki pan miły, panie Malone — odpowiedziała. — Od stuleci nikt mnie tak nie tytułował. Oczywiście, że potrafię. Chociaż to w rzeczywistości nie jest czytanie. To tak jakby zapytał pan czy potrafię czytać pański głos. Oczywiście, że potrafię, panie Malone.

— To działa — powiedział Malone. — Mnie nietrudno przekonać. Gdy dostrzegam prawdę, to pierwszy przyznaję się do tego, nawet jeśli przez to wychodzę... — odwrócił się tyłem do starszej pani i dokończył: — za przeproszeniem, na świra.

— Och mój boże — powiedziała starsza pani — naprawdę nie mam nic przeciwko temu. Kto się przezywa, tak się sam nazywa. Świr, panie Malone, to nigdy mnie nie zrani. W końcu przez tyle lat... tyle set lat...

— Jasne — powiedział Malone z przekonaniem.

— Słuchaj Malone — wtrącił Boyd — nie powiesz mi, o co tu do diabła idzie?

— To proste. Panna Thomson... proszę wybaczyć, chciałem powiedzieć: Królowa Elżbieta I jest prawdziwym telepatą. I tyle. A teraz, zanim to wszystko ruszy, chyba mam ochotę się gdzieś położyć.

— Zanim co ruszy? — zapytała panna Wilson.

Malone popatrzył na nią tak, jakby jej nie widział, a być może rzeczywiście nie widząc.

— Wszystko — powiedział i zamknął oczy.

— Mój boże — odezwała się po chwili staruszka. — Wszystko jest takie zagmatwane. Biedny pan Malone jest okropnie tym wszystkim wstrząśnięty. — Wstała i wciąż trzymając swoją robótkę, przeszła przez pokój. Na oczach zdumionego lekarza, pielęgniarki i Toma Boyda poklepała agenta FBI po ramieniu. — Tak, tak, panie Malone — powiedziała — wszystko będzie w całkowitym porządku. Zobaczy pan. — I powróciła na swoje miejsce.

Malone otworzył oczy.

— O boże — mruknął. Z powrotem zamknął oczy, ale te otworzyły się jakby same. Odwrócił się do doktora Harmana, mówiąc: — Zadzwonił pan do Boyda i powiedział mu, że... hm... że panna Thompson jest telepatką. Skąd pan to wiedział?

— W porządku — wtrąciła staruszka ze swojego krzesła — nie mam nic przeciwko temu, żeby pan nazywał mnie panną Thompson. Przynajmniej teraz.

— Dzięki — odpowiedział słabym głosem Malone.

Dr Harman zamrugał w jakimś osłupiałym zdumieniu.

— Chce pan powiedzieć, że ona naprawdę jest... — urwał, kończąc z jakimś skrzeczącym dźwiękiem, po czy odzyskawszy swój profesjonalny ton zaczął od początku: — Panie Malone — powiedział — nie mogę omawiać stanu mojego pacjenta w jego obecności. Gdyby zechciał pan przejść do mojego biura...

— Och, co to za gadanie, doktorze Harman — powiedziała sucho starsza pani. — Wolałabym, żeby pan uwierzył w niektóre zdolności swojej królowej. Bóg świadkiem, że uważa się pan za wystarczająco bystrego.

— Zaraz, zaraz, panno Thompson — powiedział dr Harman kozetkowym tonem, z pewnością całkowicie spełniającym Wytyczne Rządowe Stopnia A. — Proszę się...

— ...nie denerwować — dokończyła staruszka. — No więc dobrze, panie doktorze. Wiem, co pan im chce powiedzieć.

— Panno Thompson, ja...

— Uczciwie rzecz biorąc, nie wierzy pan, że jestem telepatką — powiedziała staruszka. — Panie na wysokościach, wiemy o tym. Chce im pan opowiedzieć, jak mówiłam, że czytam w umysłach... och, od wielu lat, od bardzo dawna. I że to dlatego pomyślał pan, że warto o tym powiadomić FBI. Co wcale nie było uprzejme z pana strony, panie doktorze, skoro pan nie wiedział nic o powodach, dla których oni szukają kogoś takiego jak ja.

— Zaraz, zaraz, panno Thompson — powiedziała panna Wilson, przechodząc przez pokój i obejmując ramieniem staruszkę. Przez krótką chwilę Malone zapragnął być staruszką. Być może gdyby został pacjentem tego szpitala, mógłby też być traktowany w taki sposób.

Zastanawiał się, czy jest to do załatwienia.

A potem pojawiła się myśl, czy to byłoby warte zostania wariatem. Oczywiście, że tak. Przecież już jest wariatem, nie?

Jasne, zapewnił się. Wszyscy są wariatami.

— Nikt nie ma zamiaru zrobić pani krzywdy — powiedziała panna Wilson. — Wszystko będzie w doskonałym porządku i nie musi się pani o nic martwić — uspokajała staruszkę.

— Tak, tak, moja droga, ja to wiem — powiedziała staruszka. — Wiem, moja droga, że chcesz jedynie mi pomóc. Jesteś taka miła. A ci panowie z FBI naprawdę nie zamierzają niczego złego. Ale dr Harman o tym nie wie. Myśli po prostu, że jestem niepoczytalna i tyle.

— Panno Thompson, proszę... — zaczął dr Harman.

— Po prostu niepoczytalna i tyle — powiedziała staruszka i odwróciła się. Nikt się nie odezwał.

Po chwili odwróciła się z powrotem.

— Wiecie wszyscy, co on sobie teraz myśli? — zapytała. Dr Harman zrobił się czerwony jak burak, ale go zignorowała. — Zastanawia się, dlaczego ja nie podjęłam trudu wyjawienia tego wszystkiego już lata temu. Poza tym myśli o...

— Panno Thompson... — powiedział dr Harman. Jego kozetkowy ton załamał się, a głos stał się ochrypły i napięty. — Proszę.

— Och, już dobrze — odpowiedziała, nieco nadąsana. — Skoro chce pan to wszystko zachować w tajemnicy.

— Dlaczego pani wcześniej nie udowodniła, że jest telepatką? — wtrącił nagle zafascynowany Malone

Starsza pani uśmiechnęła się do niego.

— Dlaczego? A uwierzyłby pan — powiedziała. Ułożyła swoją robótkę schludnie na kolanach i położyła na niej ręce. — Nikt z was nie chciał mi uwierzyć. — Kichnęła, a panna Wilson poruszyła się nerwowo. Staruszka podniosła na nią wzrok. — I nie mów mi, że wszystko będzie dobrze. Ja wiem, że będzie dobrze. Mam zamiar tego dopilnować.

Malone poczuł nagły chłód. To oczywiste, wmawiał sobie, że staruszka nie myśli tego, co mówi. Znów się do niego uśmiechnęła, a jej uśmiech był tak słodki i szczery jak uśmiech na twarzy jego własnej ukochanej babuni.

Nie żeby Malone pamiętał swoją babcię; umarła przed jego urodzeniem. Ale gdyby miał babcię i gdyby ją pamiętał, to z pewnością miałaby taki sam słodki uśmiech.

Nie mogła myśleć tego, co powiedziała. Czy jego własna babcia robiłaby mu trudności? Sam pomysł był śmieszny.

Dr Harman otworzył usta, w oczywisty sposób zmienił zamiar i zamknął je z powrotem. Starsza pani zwróciła się do niego.

— Chciał pan zapytać, dlaczego fatygowałam się, by udowodnić to panu Malone? — zapytała. — Oczywiście, że pan chciał i powiem panu dlaczego. Bo pan Malone chciał mi uwierzyć. On mnie chce. On mnie potrzebuje. Jestem telepatką i to mu wystarcza. Prawda?

— Szlag... — mruknął zaskoczony Malone i dodał: — Tak sądzę.

— Widzi pan, panie doktorze? — powiedziała staruszka.

— Ale pani... — zaczął dr Harman.

— Czytam w umysłach. Właśnie tak, panie doktorze. To właśnie czyni mnie telepatką.

Mózg Malone'a skręcił się gwałtownie, jak odległa galaktyka. Telepatka – fajny wyraz, pomyślał Malone. Jak odróżnić tele-patkę od zwykłej patki?

To proste.

Zwykła patka jest do czegoś przyszyta.

Malone pomyślał, że to jest całkiem śmieszne, ale się nie roześmiał. Przyszło mu na myśl, że już nigdy więcej się nie roześmieje. Miał ochotę zawyć, tylko trochę, i nie sądził, że uda mu się nad tym zapanować.

Zmiął kapelusz, co nie sprawiło, że poczuł się lepiej. Stopniowo docierało do niego, że starsza pani wciąż coś mówi do doktora Harmana.

— Skoro to ma sprawić, że poczuje się pan lepiej, udzielamy panu naszego królewskiego pozwolenia na oddalenie się i porozmawianie na osobności z panem Malone.

— Z panem Malone, na osobności — mruknął dr Harman. — Mój boże. Hm. No cóż. — Odwrócił się i chyba zdziwił, że Malone akurat stoi obok niego. — Tak — powiedział. — Dobrze panie Alone... panie Malone... proszę... kimkolwiek pan jest, proszę do mojego gabinetu.

Malone spojrzał na starszą panią. Jedno z jej oczu przymknęło się i otworzyło. Niewątpliwie było to mrugnięcie.

Malone uśmiechnął się do niej w sposób, który uważał za wesoły.

— W porządku — powiedział do psychiatry — chodźmy.

Odwrócił się, nie okazując nawet śladu żalu, a Boyd podążył za nim.

Pozostawiając za sobą starszą panią i, niestety, zdumiewającą pannę Wilson, pochód wypełnił z powrotem gabinet doktora Harmana.

Lekarz zamknął drzwi i oparł się o nie na chwilę. Wyglądał jakby ktoś mu właśnie wyjawił, że świat jest kwadratowy. Ale gdy zaczął mówić, głos miał prawie normalny.

— Siądźcie panowie — powiedział, wskazując krzesła. — Ja naprawdę... No cóż, nie wiem, co mam powiedzieć. Cały czas, przez te wszystkie lata ona czytała w moim umyśle! W mojej głowie. Czytała... zaglądała wprost do mojego umysłu, czymkolwiek by on nie był.

— Czymkolwiek co by nie było? — zapytał Malone, szczerze zainteresowany. Z wdzięcznością rzucił się na krzesło obok Boyda, naprzeciw biurka doktora Harmana.

— Czymkolwiek nie byłby mój umysł — odparł dr Harman. — ...czytała w nim. O boże.

— Doktorze Harman... — zaczął Malone, ale psychiatra spojrzał na niego, jakby nie słysząc.

— Nie rozumie pan? — powiedział. — Ona jest telepatką.

— A my...

Telefon na biurku doktora Harmana cicho zabuczał. Harman spojrzał na niego.

— Przepraszam, telefon — powiedział i podniósł słuchawkę. — Halo!

Ekran pozostał pusty. Ale głos był wystarczająco znajomy.

— Mówi Andrew J. Burris — rozległo się. — Czy jest tam Kenneth J. Malone?

— Panie Malone? — odpowiedział psychiatra. — To znaczy, panie Burris? Tak, pan Malone jest tutaj. Tak. O boże, chce pan z nim rozmawiać?

— Nie idioto — odparł głos. — Chcę tylko wiedzieć, czy ciepło się trzyma?.

— Ciepło się trzyma? — Dr Harman uśmiechnął się nagle do telefonu. — Ach, to żart — powiedział. — To ma być żart, prawda? Przy tym, co tu się teraz dzieje, nigdy nie wiadomo czy...

— Tak, żart — rozległ się głos Burrisa. — Ma pan rację. Tak. Czy ja rozmawiam z pacjentem?

Dr Harman przełknął, rozzłościł się i pomyślał chwilę.

— Nie jestem wcale tego pewny — powiedział w końcu łagodnym tonem i podał słuchawkę Malone'owi.

— Halo, szefie — odezwał się agent FBI. — To wszystko jest nieco pokręcone.

Na ekranie pojawiła się twarz Burrisa.

— Pokręcone? Jasne, mnie też już się wszystko miesza — westchnął Burris. — Dzwoniłem do San Francisco, do biura, a tam mi powiedzieli, że ciebie i Boyda nie ma. Co się dzieje?

— Znaleźliśmy telepatę — oznajmił ostrożnie Malone.

— Jeszcze jednego? — Oczy Burrisa rozszerzyły się nieznacznie.

— Co pan ma na myśli, mówiąc: jeszcze jednego? — zapytał Malone. — Mamy jednego. Czy ktoś jeszcze znalazł innego?

— No cóż — powiedział Burris — właśnie nadszedł raport o innym... chyba. To znaczy innym niż twój.

— Mam nadzieję, że ten pański jest w lepszym stanie niż mój — powiedział Malone. Wziął głęboki oddech, a potem wyrzucił z siebie wszystko na raz: — Ten, którego my znaleźliśmy, to staruszka. Uważa się za królową Elżbietę I. Jest na pewno telepatą, tyle że czubkiem.

— Królową Elżbietą? — zapytał Burris. — Angielską?

— Dokładnie — powiedział Malone i wstrzymał oddech.

— Niech to szlag — wybuchnął Burris. — Oni już mają jedną.

Malone westchnął.

— Ale inną — powiedział. — To znaczy, prawdziwą. A ta twierdzi, poza tym, że jest nieśmiertelna.

— Żyje wiecznie? — zapytał Burris. — To masz na myśli?

— Tak. Jest nieśmiertelna. Dokładnie.

Burris pokiwał głową. A potem spojrzał zmartwiony.

— Powiedz mi Malone — poprosił. — Nie jest, co?

— Czy nie jest nieśmiertelna? To ma pan na myśli?

Burris skinął głową.

— Oczywiście, że nie jest — odpowiedział Malone z przekonaniem.

Przez chwilę trwała cisza. Malone zastanawiał się. Do diabła, a może ona jest nieśmiertelna. Dziwne rzeczy się tutaj dzieją.

Spojrzał na doktora Harmana.

— Co pan sądzi? — zapytał. — Może być nieśmiertelna?

Psychiatra potrząsnął głową zdecydowanie.

— Jest tutaj od ponad czterdziestu lat, panie Malone, od czasu, gdy była starszą nastolatką. To jest w jej karcie. A jej metryka jest w doskonałym porządku. Nie ma takiej możliwości.

Malone westchnął i odwrócił się do telefonu.

— Oczywiście, szefie, że nie jest nieśmiertelna. Nie może być. Nikt nie jest. Po prostu wariatka.

— Tego się obawiałem — powiedział Burris.

— Obawiał się pan? — zapytał Malone.

Burris skinął głową.

— Znaleźliśmy kogoś innego, a właściwie tak nam się wydaje — powiedział. — Trzeba go sprawdzić. Tu, w Waszyngtonie.

— Ale nie w... „Rice Pavilion”?

— Nie — odpowiedział Burris z roztargnieniem. — U Św. Elżbiety.

— Kolejny czubek? — westchnął Malone.

— W kaftanie bezpieczeństwa — potwierdził Burris. — Urojenia, mania prześladowcza... tak mi powiedzieli. I paranoja. Oraz cała kupa innych rzeczy brzmiących piekielnie paskudnie. Nie potrafię wymówić żadnego z nich, a to zawsze zły znak.

— Da się z nim rozmawiać? — zapytał Malone.

— Nie wiadomo — odpowiedział Burris i wzruszył ramionami. — Posyłam go, w każdym razie, do Yucca Flats pod strażą. Może się do czegoś przyda.

— Jasne — powiedział Malone — możemy go użyć jako odstraszający przykład. A co jeśli on nie może mówić, albo robić cokolwiek. A co jeśli wpada w szał? A co...

— Nie wolno nam niczego przeoczyć — powiedział Burris, spoglądając twardo.

Malone znów westchnął głęboko.

— Wiem — powiedział. — Ale to wciąż...

— O nic się nie martw, Malone — powiedział Burris z wyraźnym powątpiewaniem w głosie. — Wszystko powinno być w absolutnym porządku. — Sprawiał wrażenie człowieka próbującego z dużym zaangażowaniem sprzedać most brookliński rodowitemu Nowojorczykowi. — Ty również zabierz stamtąd tę swoją królową Elżbietę i zawieź ją do Yucca Flats — dodał.

Malone zastanowił się nad możliwościami, jakie się przed nim otwierały. Być może, ostatecznie, znajdą więcej telepatów. I być może wszyscy telepaci będą wariatami. Kiedy o tym pomyślał, nie wydało mu się to wcale nieprawdopodobne. Wyobraził sobie siebie ze zdolnością, w którą nikt nie chce uwierzyć. Coś takiego, powiedział sobie ponuro, szybko może doprowadzić człowieka do obłędu... A wtedy, gdzie się znajdzie?

W wariatkowie – tam się znajdzie.

Albo – co też jest możliwe – w Yucca Flats.

Malone wyobraził sobie, że tworzą w Yucca Flats jedną wielką szczęśliwą rodzinę. Kenneth J. Malone i zgromadzenie świrów z najważniejszych krajowych szpitali dla wariatów.

Klawo!

Zaczął się zastanawiać, po co on w ogóle poszedł do pracy w FBI.

— Słuchaj, szefie — powiedział. — Ja...

— Jasne, rozumiem — powiedział szybko Burris. — Ona jest czubkiem. Ten nowy też jest czubkiem. I co my mamy z tym począć? Malone, nie rób niczego, czego mógłbyś potem żałować.

— Żałować? — zapytał Malone. — Na przykład, czego?

— Nie rezygnuj.

— A skąd pan wie, szefie? Chyba nie jest pan telepatą, co?

— Oczywiście, że nie — odpowiedział Burris. — Po prostu wiem, co bym zrobił na twoim miejscu.

— No cóż...

— Zapamiętaj to sobie, Malone — powiedział Burris, spojrzawszy poważnie i surowo. — Nie pytaj, co twój kraj może zrobić dla ciebie — zacytował najmłodszego żyjącego eks-prezydenta1 — zapytaj raczej, co ty możesz zrobić dla niego.

— Jasne — powiedział ze smutkiem Malone.

— No cóż, tak to wygląda, nie uważasz?

— No to co? Wciąż niedobrze. Jeden wielki koszmar. Widzi pan wszystko.

— Widzę. Jeszcze jedna „nowa granica”. Jak wtedy, gdy prezydent Kennedy po raz pierwszy wyrzekł te słowa.

— Nowa granica zasiedlona w całości przez maniaków — powiedział Malone. — Absolutnie cudowne. A jakie możliwości rozwoju cywilizacji.

— W ten sposób — powiedział Burris — odbija się piłka. Czy jak tam byś to wolał określić. Malone, nie myśl, że cię nie lubię. Lubię. Wiem jak trudne jest to, co robisz.

— Wątpię — odparł z goryczą Malone.

— No cóż... — kontynuował Burris. — Tak czy owak, nie składaj wymówienia. Zostań w tej pracy. Nie rezygnuj, Malone. Nie porzucaj okrętu. Obiecaj mi, że tego nie zrobisz.

— Niech pan posłucha, szefie — powiedział Malone — te czubki...

— Malone, jak na razie, to była wspaniała robota. Jak to wszystko się skończy, dostaniesz awans i lepsze zajęcie. Kto jeszcze by pomyślał o szukaniu telepaty w wariatkowie? A ty, Malone, pomyślałeś. I dlatego jestem z ciebie dumny. Rób więc, co masz robić. Musimy ich wykorzystać. Musimy znaleźć tego szpiega! — Burris nabrał powietrza. — Do Yucca Flats! — zakończył.

Malone odpuścił.

— Tak jest, sir — powiedział. — Coś jeszcze?

— Nie teraz — odparł Burris. — Jakby co, dam ci znać.

Malone, przybity, wyłączył telefon i obraz rozpłynął się. Spojrzał na doktora Harmana.

— No dobrze — powiedział — to by było na tyle. Co powinienem zrobić, żeby wypuszczono stąd pannę Thomson?

Harman zagapił się na niego.

— Co takiego, panie Malone? — zapytał. — To akurat nie jest możliwe. Panna Thompson pozostaje w rzeczywistości pod opieką państwa i nie mamy możliwości zwolnienia jej bez nakazu sądu.

Malone zastanawiał się chwilę.

— Okej — powiedział w końcu. — Rozumiem. — Odwrócił się do Boyda. — To robota dla ciebie, Tom — powiedział. — Znajdź jakiegoś sędziego przez telefon. Pewnie wiesz, który zrobi to dla nas najlepiej i najszybciej.

— Hm — powiedział Boyd. — Chyba sędzia Dunning. Fajny facet. Szybko działa.

— Mnie wszystko jedno — powiedział Malone. — Zajmij się tym i załatw zwolnienie dla panny Thompson. — Odwrócił się do doktora. — Przy okazji — powiedział. — Czy ona ma jeszcze jakieś inne imię? Oprócz Elżbieta Tudor, oczywiście — dodał pospiesznie.

— Jej pełne imię i nazwisko brzmi Rose Walker Thompson — powiedział dr Harman. — Nie jest Królową Elżbietą I ani II, ani XXVIII i nie jest nieśmiertelna.

— Ale jest telepatką — podkreślił Malone. — I dlatego jest mi potrzebna.

— Może i jest telepatką — powiedział dr Harman. Było jasne, że zdołał częściowo zapomnieć o kłopotliwych wydarzeniach sprzed kilku minut. — Nie chcę nawet dyskutować na ten temat.

— Okey, nic nie szkodzi — powiedział pojednawczo Malone. — Tom załatw nam nakaz sądowy dla Rose Walker Thompson. Ważny na wczoraj... na dzień wcześniej, jeśli to możliwe.

Boyd skinął głową, ale zanim podszedł do telefonu, znów odezwał się dr Harman.

— Zaraz, panowie, zaczekajcie — powiedział. — Nakaz, nakazem, ale panna Thompson definitywnie nie czuje się całkowicie dobrze i nie wyobrażam sobie...

— Ja też nie czuję się całkowicie dobrze — powiedział Malone. — Potrzebuję snu i chyba się przeziębiłem. Ale muszę pracować dla bezpieczeństwa kraju i...

— To ważna sprawa — wtrącił Boyd.

— Ja z tym nie dyskutuję — odparł dr Harman. — Niemniej...

Drzwi do drugiego pokoju gwałtownie stanęły otworem. Trzej mężczyźni odwrócili się i wlepili wzrok w pannę Wilson, która stała w progu przez dłuższą chwilę, a następnie weszła do gabinetu i zamknęła drzwi za sobą.

— Przepraszam, że przeszkadzam — powiedziała.

— Wcale nie — odpowiedział Malone. — Miło panią widzieć. Proszę wpadać częściej.

Uśmiechnął się do niej. Nie odpowiedziała uśmiechem.

— Panie doktorze — powiedziała — powinien pan naprawdę porozmawiać z panną Thompson. Zupełnie nie wiem, co mam zrobić. To coś zupełnie nowego.

— Nowego? — zapytał dr Harman. Wyraz zmartwienia na jego twarzy pogłębił się, ale głos pozostał łagodny.

— Biedaczka myśli, że ma wyjść ze szpitala — powiedziała panna Wilson. — Z jakiegoś powodu, nabrała przekonania, że FBI ma zamiar ją uwolnić i... — urwała, widząc wyraz twarzy całej trójki.

— Powiedziałam coś złego? — zapytała.

— Panno Wilson... — zaczął Malone. — Czy ja mogę się zwracać do pani po imieniu?

— Oczywiście, panie Malone — odparła.

Nastąpiła chwila milczenia.

— Panno Wilson — powiedział Malone — jak pani ma na imię?

Uśmiechnęła się tym razem, bardzo łagodnie. Malone poczuł, że może zdobywać góry, czy też skakać przez ogień. Czuł się oszołomiony, ale wspaniale.

— Barbara — odpowiedziała panna Wilson.

— Cudownie — powiedział. — Dobrze, Barbaro... więc mów mi Ken. To zdrobnienie od Kenneth.

Uśmiech na jej twarzy poszerzył się.

— Tak właśnie myślałam — odparła.

— No dobrze — miękko powiedział Malone. — Więc... Kenneth. Tak mam na imię. A ty jesteś Barbara.

Boyd odchrząknął.

— Tak, tak — powiedział Malone — oczywiście. No dobrze, Barbaro... no dobrze. Właśnie to chcieliśmy zrobić. Zabrać stąd pannę Thompson. Jest na potrzebna... bardzo...

Dr Harman w ogóle się nie odezwał i nawet się nie poruszył. Wpatrywał się w jakiś punkt na swoim biurku.

— Nie mogła nas stąd usłyszeć — mruknął. — Pokój jest dźwiękoszczelny. Nie mogła nic słyszeć.

— Nie możecie zabrać panny Thompson — powiedziała panna Wilson.

— Musimy, Barbaro — powiedział miękko Malone. — Spróbuj zrozumieć. To dla bezpieczeństwa narodowego.

— Słyszała nasze myśli — mruknął dr Harman. — O właśnie. Słyszała nasze myśli. Przez dźwiękoszczelne drzwi. Ona zagląda do ich umysłów. Zagląda nawet do mojego.

— To chora kobieta — powiedział Barbara. — Musicie to zrozumieć...

— To żywotna potrzeba — wtrącił Boyd. — Absolutnie żywotna.

— Niemniej... — zaczęła Barbara.

— Ona potrafi czytać w umysłach — szeptał dr Harman głosem pełnym respektu. — Ona wie. Wszystko. Ona wie.

— To jest poza dyskusją — powiedział Barbara. — Chcecie czy nie, panna Thompson nie opuści tego szpitala. Dlaczego? A co ona zrobi za tymi murami? Ona się stąd nie ruszała od czterdziestu lat! A poza tym, panie Malone...

— Kenneth — wtrącił Malone w chwili, gdy drzwi znów się otworzyły. — To znaczy Ken.

Starsza pani wsunęła do pokoju głowę w koronie z siwych włosów.

— Zaraz, zaraz, Barbaro — powiedziała. — Nie zepsuj wszystkiego. Pozwól tym sympatycznym panom z FBI zabrać mnie stąd i uwierz, że wszystko będzie w porządku. Poza tym bywałam na zewnątrz częściej niż ci się wydaje.

— Na zewnątrz? — zdziwiła się Barbara.

— Oczywiście — odparła starsza pani. — W umysłach innych ludzi. Nawet twoim. Pamiętam tego miłego młodzieńca... jak on miał na imię?

— Wszystko jedno — powiedziała Barbara, czerwieniejąc wściekle.

Malone poczuł zazdrość o wszystkich miłych młodzieńców, o których kiedykolwiek słyszał. On sam nie był miłym młodzieńcem; on był agentem FBI i lubił się upić, palić cygara i zabawiać z samotnymi kobietami. W każdym razie rozsądnymi samotnymi kobietami.

Wszyscy mili młodzieńcy, zdecydował, powinni się stać brzydkimi staruchami, najszybciej jak możliwe. To załatwi z nimi sprawę!

Zauważył, że starsza pani uśmiecha się do niego i spróbował szybko zmienić swoje myśli. Staruszka nic jednak nie powiedziała.

— W każdym razie — mówiła Barbara — obawiam się, że nie możemy...

Dr Harman odchrząknął władczo. Ten dźwięk był tak wyrazisty, że wszyscy spojrzeli na niego. Twarz miał szarą, ale wyglądał poza tym jak dość pulchny, jasnowłosy, krótko ostrzyżony rzymski cesarz.

— Chwileczkę — powiedział z powagą. — Moim zdaniem, panno Wilson, robi pani ze Stanów Zjednoczonych Ameryki państwo bezprawia... jak również jest pani niesprawiedliwa wobec panny Thompson.

— Co pan ma na myśli? — zapytała panna Wilson.

— To, że będzie dla niej lepiej, gdy mnie opuści... to znaczy opuści to miejsce — powiedział psychiatra. — Gdzie, pan powiedział, że chcecie ją zabrać? — zapytał Malone'a.

— Do Yucca Flats.

— Aha. — Ta wiadomość wydawała się zadowalać psychiatrę. — To daleko stąd, prawda? Kilkaset mil, a może nawet kilka tysięcy. Nabieram przekonania, że to mi odpowiada... to znaczy, że to odpowiada pannie Thompson. Zarekomenduję, żeby sąd to nakazał.

— Panie doktorze... — zaczęła Barbara, ale nawet ona zrozumiała, jak zauważył Malone, że nic nie przekona doktora Harmana. Mimo to jeszcze próbowała: — Panie doktorze, a kto się będzie nią opiekował?

Błysk rozmiaru i kształtu Ameryki Północnej pojawił się w głowie Malone'a. Niemal się roześmiał. Zdołał jednak utrzymać swój głos pod kontrolą.

— To czego ona potrzebuje — powiedział — to pielęgniarka przeszkolona w opiece psychiatrycznej.

Barbara Wilson spojrzała na niego wzrokiem ciężkim, jak ciężarówka z ładunkiem uranu 235, ale Malone zupełnie się tym nie przejął. Przejdzie jej, powiedział sobie.

— No, czyż to nie było miłe z pana strony, tak pomyśleć — powiedziała starsza pani.

Malone spojrzał na nią i został nagrodzony kolejnym mrugnięciem. Dobry boże, pomyślał, ona czyta w umysłach!

— Jestem bardzo zadowolona, że pomyślał pan o Barbarze — mówiła dalej starsza pani. — Pojedziesz ze mną, moja droga, prawda? Zrobię cię księżną. Nie chciałabyś być księżną?

Barbara odwróciła wzrok od Malone'a i spojrzała na starszą panią, a potem na doktora Harmana. Było oczywiste, że to, co zobaczyła, nie uszczęśliwiło jej.

— Barbaro, będziemy się nią dobrze opiekować — powiedział Malone.

Nie raczyła mu nawet odpowiedzieć.

— No cóż — powiedział Boyd po chwili — to chyba załatwia sprawę. Jeśli pozwoli mi pan skorzystać ze swojego telefonu, doktorze Harman, zadzwonię do sędziego Dunninga.

— Proszę bardzo — powiedział dr Harman. — Niech pan robi swoje.

Starsza pani uśmiechnęła się łagodnie, nie patrząc na nikogo.

— Czy to nie będzie cudownie — szepnęła. — W końcu mnie uznali. Mój kraj będzie mi płacił za moje usługi. Moi lojalni poddani... — urwała i obtarła coś, co Malone uznał za łzę w jednym z chabrowych oczu.

— Och, nie, panno Thompson — powiedziała Barbara.

— Nie jestem smutna — powiedziała starsza pani uśmiechając się do niej. — Jestem bardzo szczęśliwa. Czeka mnie w końcu nagroda, dobrze zasłużona nagroda od wszystkich moich lojalnych poddanych. Zobaczysz. — Zamilkła i Malone poczuł ledwo wyczuwalny, ale wyraźny dreszcz strachu.

— Czyż to nie będzie cudowne? — zapytała starsza pani.




Przypisy tłumacza.

  1. Gdy ta książka była pisana, prezydent Kennedy jeszcze żył.


Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Download:Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)