home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

IV

— Gdzie jesteś? — zapytał Andrew J. Burris.

Malone spojrzał na ekran, na zdziwioną twarz szefa i pożałował, że zadzwonił. Oczywiście musiał się meldować... ale gdyby miał trochę rozumu, to kazałby to robić Boydowi.

Ale cóż, teraz było już za późno.

— Jestem w Las Vegas — powiedział. — Próbowałem wieczorem dodzwonić się do pana, ale nie mogłem, więc...

— W Las Vegas? — zdziwił się Burris. — Popatrz, popatrz. W Las Vegas. — Twarz mu pociemniała, a głos się podniósł. — A dlaczego cię nie ma w Yucca Flats? — krzyknął.

— Ona nalegała — powiedział Malone. — Ta staruszka. Panna Thompson. Twierdzi, że tutaj jest jeszcze jeden telepata.

Burris przymknął oczy.

— No cóż, ulżyło mi — powiedział w końcu. — Pewnie to ktoś z jakiegoś kasyna. No dobrze, Malone, chłopcy odkryli jeszcze dwóch w różnych częściach kraju — kontynuował bez żadnej przerwy. — Żaden nie jest nawet w przybliżeniu normalny. A ten wasz gdzie jest? — zapytał, otwierając oczy.

Malone westchnął.

— W wariatkowie — powiedział.

Burris ponownie zamknął oczy. Malone czekał w milczeniu.

— Dobrze — powiedział w końcu Burris — zabierzcie go stamtąd.

— Tak jest — odpowiedział Malone.

— A powiedz mi — zapytał Burris — dlaczego panna Thompson nalegała, żebyś to ty pojechał do Las Vegas? Mógł tam jechać ktoś inny. Nie mogłeś posłać Boyda?

— Szefie — zaczął powoli Malone — w jakim stanie umysłu są ci inni telepaci?

— Raczej w złym — odpowiedział Burris. — Tak naprawdę, to w bardzo złym. Panna Thompson może i wypadła ze swoich kolein, ale ci inni to nawet żadnych kolein nie mają. — Milczał przez chwilę. — A co to ma do rzeczy? — zapytał.

— No cóż — powiedział Malone — pomyślałem, że lepiej będzie, jak podejdziemy do panny Thompson w białych rękawiczkach... Przynajmniej dopóki nie znajdziemy lepszego telepaty. — Przemilczał sprawę Barbary Wilson. Po co zawracać szefowi głowę szczegółami, pomyślał.

— Gówno tam znajdziesz lepszego — powiedział Burris. — Traktuj tę starszą panią, jak gdyby rzeczywiście była królową. Rozumiesz?

— Niech się pan nie martwi — powiedział Malone z niechęcią. — Tak ją traktujemy. — Zawahał się. — Ona mówi, że zgoda, pomoże nam złapać tego naszego szpiega, ale musimy to zrobić jej sposobem... inaczej nie będzie współpracować.

— Więc zróbcie to jej sposobem — powiedział Burris. — Ten szpieg...

— Szefie, jest pan pewny?

Burris zamrugał oczami.

— No cóż — powiedział. — A jak to jest jej sposobem?

Malone wciągnął głęboko powietrze.

— Po pierwsze — zaczął — musieliśmy przyjechać tutaj, by zabrać tego faceta. Nazywa się William Logan i przebywa w prywatnym zakładzie na przedmieściu Las Vegas. To jest numer jeden. Panna Thompson chce zebrać wszystkich telepatów razem, żeby mogli prowadzić mentalną konwersację czy coś takiego.

— I wszyscy są szurnięci — powiedział Burris.

— Jasne — potwierdził Malone. — Zlot świrów... a ja w samym środku. Niech pan posłucha, szefie...

— Później, Malone — powiedział Burris. — Kiedy to się skończy, możemy wszyscy zrezygnować, pójść na ryby, albo po prostu strzelić sobie w łeb. Ale teraz sprawa bezpieczeństwa narodowego jest na pierwszym miejscu. Pamiętaj o tym.

— Okej — westchnął Malone. — Okej. Tylko że ona chce mieć wszystkich świrów tutaj.

— Zrób, co chce — warknął Burris. — Staraj się, żeby była zadowolona. Jak na razie, Malone, ona jest jedynym tropem, jaki prowadzi nas do faceta wyciągającego informacje z Yucca Flats. Gdy czegoś zachce, Malone, to jej daj.

— Ale, szefie...

— Nie przerywaj mi — powiedział Burris. — Jeśli chce być traktowana jak królowa, traktuj ją jak królową. Malone, to rozkaz.

— Tak jest, sir — powiedział bez entuzjazmu Malone. — Tylko że, szefie, ona chce, żeby jej kupić jakieś nowe stroje.

— Boże — wybuchnął Burris — i to wszystko? Nowe ciuchy? Kup jej. Wlicz to w koszty. Nowe ubrania, to kropla w morzu.

— No tak... ale ona uważa, że my wszyscy też potrzebujemy nowych strojów.

— Być może — zgodził się Burris. — Wlicz wszystko w koszty. Nie myślisz chyba, że będę skąpił kilku dolarów?

— No cóż...

— Kup te ubrania. Nie zawracaj sobie głowy takimi drobiazgami. Zajmij się tym, Malone... jesteś tam szefem. I jedź jak najszybciej do Yucca Flats.

— Tak jest, sir — powiedział Malone, poddając się.

— No to w porządku — powiedział Burris. — Zadzwoń jutro. Nawiasem mówiąc... Malone, powodzenia. I głowa do góry.

— Tak jest, sir — powiedział Malone i chciał się rozłączyć, ale głos Burrisa go powstrzymał.

— Jeszcze jedno — usłyszał.

— Tak, szefie?

Burris zmarszczył brwi.

— Nie wydaj na te ciuchy więcej, niż musisz — powiedział.

Malone skinął głową i rozłączył się.

Gdy obraz dyrektora znikł z ekranu, wstał i podszedł do hotelowego okna. Wielki neon na zewnątrz oznajmiał światu, i Malone'owi, że jest to hotel Thunderbird-Hilton-Zeckendorf, ale Malone zignorował go. Nie potrzebował neonu; wiedział gdzie jest.

We wrzącej wodzie, pomyślał, tam jestem.

Drzwi za nim otworzyły się. Malone odwrócił się. Wszedł Boyd.

— Znalazłem sklep z kostiumami, Ken — powiedział.

— Fajnie. Szef to zatwierdził.

— Zatwierdził? — na tę wiadomość Boydowi opadła szczęka.

— Powiedział, żeby jej kupić, co tylko zechce. Mówi, żeby traktować ją jak królową.

— Przecież to robimy.

— Wiem — powiedział Malone. — Wszystko to wiem doskonale.

— W każdym razie — powiedział Boyd, pogodniejąc — sklep z kostiumami do niczego nam się nie przyda. Mają jedynie kowbojskie ciuchy, kostiumy torreadorów i jakieś meksykańskie łachy... wiesz, na to ich „Helldorado1“.

— Ale chyba nie odpuściłeś, co?

— Jasne, że nie — potrząsnął głową Boyd. — Ken, czy to będzie wliczone w koszty?

— Wszystko w koszty — potwierdził Malone. — To pewne.

Boyd wyglądał, jakby mu ulżyło.

— To dobrze — powiedział. — Bo właściciel miał przez telefon podać jej rozmiary, do Nowego Jorku.

— Zamów lepiej dwie sztuki — powiedział Malone. — Szef powiedział, że ma dostać wszystko, co tylko zachce.

— Zaraz tam idę z powrotem. Powiedziałem mu, że chcemy to dostać popołudniowym samolotem, więc...

— I daj też rozmiar Bar... panny Wilson, oraz twoje i moje. Każ mu znaleźć coś odpowiedniego.

— Dla nas? — Boyd wyraźnie pobladł.

— Dla nas — potwierdził ponuro Malone.

— Nie — powiedział Boyd, wysuwając szczękę.

— Posłuchaj Tom — powiedział Malone — Mnie też się to wcale nie podoba. Ale jeśli ja nie mogę odejść, to ty też nie możesz. Kostiumy dla wszystkich.

— Ale... — zaczął Boyd i urwał. — Malone... — powiedział po chwili — Ken... Agenci FBI mają przecież nie rzucać się w oczy.

— Jasne — pokiwał głową Malone.

— To jak my się mamy nie rzucać w oczy tak ubrani?

— Dobrze myślisz — powiedział Malone. — Tyle że nie najlepiej. Nasze główne zadanie, to pilnować, żeby panna Thompson była zadowolona. A to oznacza kostiumy.

— Boże! — powiedział Boyd.

— A co więcej — dodał Malone. — Od teraz to jest Jej Wysokość. Rozumiesz?

— Ken — powiedział Boyd — ześwirowałeś.

Malone potrząsnął głową.

— Nie, wcale nie — powiedział. — Choć wolałbym. Byłoby mi lżej.

— Mnie też — powiedział Boyd, ruszając do drzwi, po czym odwrócił się. — Wolałbym zostać w San Francisco — powiedział. — Czemu ona nalegała, żeby mnie zabrać?

— Z powodu brody — odpowiedział Malone.

— Mojej brody? — Boyd wzdrygnął się.

— Właśnie. Powiedziała, że przypomina jej kogoś znajomego. Szczerze mówiąc, mnie również kogoś przypomina. Nie wiem tylko kogo.

Boyd przełknął ślinę.

— Zgolę ją — powiedział tonem człowieka, który nie może już nic więcej zrobić, by uzyskać łaskę bożą.

— Nie zrobisz tego — rzekł twardo Malone. — Dotknij choć jeden włos z tej czarnej brody, a obedrę cię całkiem ze skóry.

Boyd skrzywił się.

— No dobrze — powiedział Malone. — Idź teraz do tego sklepu z kostiumami i załatw wszystko. Tu masz — sięgnął do kieszeni i wyciągnął pomięty kawałek papieru — listę moich rozmiarów. Weź też listę od Bar... panny Wilson. — Podał mu świstek, a gdy Boyd pokiwał głową, wydało mu się, że dostrzega w oczach mężczyzny jakiś dziwny błysk. — Ale nie bierz z niej miary — dodał — tylko poproś.

Boyd podrapał się po brodzie i pokiwał powoli głową.

— Dobrze, Ken — powiedział — ale jeśli do niczego nie dojdziemy, nie zwalaj na mnie.

— Jeśli do czegoś dojdziesz — powiedział Malone — wyrwę ci wszystkie włosy z głowy, a brodę zostawię.

— Nie miałem na myśli panny Wilson — odrzekł Boyd.

Wyszedł w nastroju człowieka zdradzonego przez jego świat. Jego plecy dla Malone'a były jak plecy człowieka idącego na szafot, na gilotynę.

Drzwi zamknęły się.

Ta jego broda, pomyślał Malone, kogo mi może przypominać? Czy ja znam kogoś, kto jest znajomym panny Thompson?

A co to za różnica?

Niemniej, powiedział sobie, ta broda Boyda jest godnym podziwu cudem natury. Kiedyś, w latach sześćdziesiątych, gdy brody stały się modne i agentom FBI pozwolono je nosić, Malone również zastanawiał się nad zapuszczeniem zarostu. Ale jakoś nie wydało mu się to odpowiednie.

Teraz, widząc Boyda, zaczął znów się nad tym zastanawiać.

Wzruszył ramionami. Miał coś do zrobienia.

Podniósł słuchawkę i wywołał informację.

— Czy mógłbym dostać numer do „Desert Edge Sanatorium”? — poprosił.

*

Zanim niewielka karawana dotarła do „Desert Edge Sanatorium”, kwadratowego białego budynku znajdującego się kilka mil od Las Vegas, karmazynowy kleks zachodzącego słońca zdążył już pomalować pustynne niebo swoimi typowymi kolorami w odcieniach czerwieni i pomarańczy. Malone, w pierwszym samochodzie, zastanawiał się przez chwilę, jakich pacjentów tu się umieszcza. Ludzi, którzy zwariowali podczas gry w oczko? ...w pokerowe kości? ...na wyścigach neurotycznych kucyków? ...carów hazardu ze złudzeniem nietykalności?

Siedząc obok Boyda na przednim siedzeniu, obserwował zmartwionego agenta z San Francisco prowadzącego samochód. Na tylnym siedzeniu ulokowane były Królowa Elżbieta Thompson i Lady Barbara, jej pielęgniarka, a Jej Wysokość paplała jak sroka.

Malone zerknął w lusterko wsteczne na jadący za nimi samochód z dwoma miejscowymi agentami FBI. Faceci mają niebywałe szczęście, pomyślał, ja muszę siedzieć tutaj i słuchać tej Królewskiej Persony na tylnym siedzeniu.

— Oczywiście, jak tylko parlament się zbierze i mnie uzna — mówiła — nadam wam wszystkim godności. Na razie, w najlepszym wypadku, mogłabym pasować was na rycerzy, chociaż to oczywiście też nie jest proste. Myślę, że mogłabym nadać Sir Kennethowi tytuł Księcia Columbii.

Sir Kenneth to ja, zorientował się Malone. Zaczął się zastanawiać czy będzie mu się podobało bycie Księciem Columbii... i czy prezydent się zdziwi!

— A Sir Thomasa — kontynuowała Królowa — Księciem... tylko jakim? Sir Thomas?

— Tak Wasza Wysokość? — powiedział Boyd, starając się, żeby zabrzmiało to skwapliwie i z odpowiednim szacunkiem.

— Jakim księciem chciałbyś zostać?

— Och — odpowiedział Boyd po zastanowieniu — jakimkolwiek, według uznania Waszej Wysokości.

Oczywiście zdradziły go myśli.

— Pochodzisz z północy stanu Nowy Jork? — zapytała Królowa. — Och, jak miło. Musisz więc zostać Księciem Poughkeepsie.

— Dziękuję, Wasza Wysokość — powiedział Boyd.

Malone'owi wydało się, że słyszy ton dumy w głosie mężczyzny. Spojrzał na Boyda, ale agent prowadził samochód oszczędnymi ruchami i ze spokojem na twarzy.

Książę Poughkeepsie, pomyślał Malone, ha! Odchylił się do tyłu i poprawił swój obszyty futrem płaszcz. Pióropusz, który zwisał z jego kapelusza wciąż łaskotał go w szyję, więc odgarnął go. Bezskutecznie.

Cała czwórka pasażerów samochodu była ubrana w bogato zdobione koronkami szesnastowieczne stroje, włącznie z kryzami i aksamitami. Jej Wysokość i Lady Barbara ubrane były w długie marszczone spódnice i małe peruki w stylu epoki (a głęboko wydekoltowana suknia na Barbarze, jak uważał skrycie Malone, nie rozczarowywała), a sir Thomas i on (sir Kenneth, pomyślał kwaśno) ubrani byli w dublety, pończochy i obszywane futrem długie płaszcze z rozciętymi rękawami. I wszyscy byli obłędnie obładowani, obciążeni klejnotami.

Klejnoty były oczywiście fałszywe. Bo przecież, pomyślał Malone, Królowa była obłąkana. Co się w końcu równoważyło.

Kiedy dotarli już do sanatorium, Malone odetchnął z ulgą, dziękując bogu, że zadzwonił wcześniej i powiedział ordynatorowi jak będą ubrani. Inaczej...

Nie chciał o tym myśleć.

Nie chciał nawet pomyśleć, że mógłby przeoczyć to wczoraj w pośpiechu.

Ordynator, dr Frederic Dowson, czekał na nich na stopniach budynku. Był to wysoki, chudy mężczyzna o trupim wyglądzie, niemal pozbawionej włosów czaszce i głęboko zapadniętych oczach. Jego twarz egzaltowana kobieta mogłaby określić jako „wyrzeźbioną”, ale dla Malone'a nie było w niej nic atrakcyjnego. Sprawiała za to wrażenie twardej, zakazanej fizjonomii.

Nawet nie drgnął, gdy przepysznie wystrojony Boyd wysiadł z przedniego siedzenia, otworzył tylne drzwi, zdjął swój ozdobiony pióropuszem kapelusz i powolnym ruchem zamiótł nim, kłaniając się nisko.

— Jesteśmy na miejscu, Wasza Wysokość — powiedział.

Jej Wysokość wysiadła, zbierając swoją obszerną spódnicę tak, jakby się obawiała, że zostanie ona przytrzaśnięta drzwiami.

— Wie pan, Sir Thomasie — powiedziała, gdy znalazła się już z dala od samochodu — my chyba musimy być spokrewnieni.

— Och — powiedział Boyd zmartwionym tonem.

— W istocie, jestem tego pewna — kontynuowała Jej Wysokość. — Wygląda pan dokładnie, jak mój biedny ojciec. Dokładnie. Powiedziałabym, że pochodzi pan z grzesznej gałęzi naszej rodziny. Być może jest pan moim przyrodnim bratem... nieuznanym, oczywiście.

Malone uśmiechnął się, próbując to ukryć. Boyd wyglądał na zaintrygowanego, a potem powściągliwie niezadowolonego. Nikt nigdy nie nazywał go nieprawym w tym właśnie sensie.

Jej Wysokość ma absolutną rację, pomyślał Malone. Agent zawsze mu kogoś przypominał, a teraz, w końcu, wie dokładnie kogo. Tylko włosy nie były czarne, a rude.

Boyd, w stroju elżbietańskim, był najwierniejszą z wiernych kopią Henryka VIII.

Malone wszedł na schody, gdzie stał dr Dowson.

— Moje nazwisko Malone — przedstawił się, powstrzymując chęć wykonania ukłonu. — Dzwoniłem dzisiaj. Czy ten wasz William Logan jest gotowy? Możemy go od razu zabrać w drugim samochodzie.

Dr Dowson zacisnął wargi, robiąc wrażenie zmartwionego.

— Proszę wejść, panie Malone — powiedział. Odwrócił się w chwili, gdy agenci FBI z drugiego samochodu zaczęli wysypywać się na szpitalny teren.

Cała grupa, zamykana przez dwóch miejscowych agentów, wypełniła szpitalne biuro. Dwaj miejscowi, ponieważ nie byli członkami orszaku Jej Wysokości, nie musieli nosić dworskich strojów. Malone'owi było w pewien sposób ich żal. Sam robił w tym ekwipunku niezłe wrażenie... coś jak Errol Flynn w starym czarno-białym filmie „Królewicz i żebrak”.

Nie można było jednak zaprzeczyć, że ten pochód wygląda dziwnie. Grupa urzędników i recepcjonistek przerwała pracę, gapiąc się na czworo przebierańców i ich normalnie ubraną asystę. Malone nie potrzebował telepatycznych talentów, by wiedzieć, co sobie myślą.

Zbieranina wariatów, myśleli, a tych dwóch z tyłu to eskorta... i doktor Dowson.

Malone wyprostował plecy. Naprawdę nie widział powodu, dla którego stroje elżbietańskie wyszły z mody. Jest przecież Elżbieta... na tronie Elżbieta II, a tutaj Elżbieta I. Jak by na to nie patrzeć...

— No więc, panie Malone — powiedział dr Dowson, gdy już wszyscy znaleźli się w poczekalni — o co w tym wszystkim chodzi? Nie widzę w tym nic śmiesznego — dodał, zacierając swoje długie ręce.

— Śmiesznego? — zdziwił się Malone.

— Panie doktorze — zaczęła Barbara Wilson — może ja wytłumaczę. — Widzi pan...

— Te śmieszne kostiumy — dr Dowson przerwał jej, machając ręką. — Może wam, panie Malone, wydaje się, że wyśmiewanie się z choroby umysłowej jest zabawne, ale pozwoli pan, że powiem...

— To wcale nie tak — wtrącił Boyd.

---...i — dr Dowson mówił dalej, podnosząc nieco głos — żądanie oddania wam pana Logana. Pan Logan to bardzo chory człowiek, panie Malone. Musi mieć odpowiednią opiekę.

— Obiecuję, że będziemy się nim dobrze opiekować — zapewnił z zapałem Malone.

Elżbietańskie stroje były dobre na zewnątrz, ale w ogrzewanym pomieszczeniu wywoływały wzmożone pocenie.

— Pozwolę sobie w to wątpić — powiedział dr Dowson, ostentacyjnie przyglądając się ich strojom.

— Panna Wilson — oznajmił Malone — jest pielęgniarką wyspecjalizowaną w psychiatrii.

Barbara w swojej sukni wystąpiła do przodu.

— Doktorze Dowson — powiedziała — zapewniam pana, że te kostiumy mają swoje uzasadnienie. My...

— To nie wszystko — powiedział Malone. — Jest jeszcze grupa wyspecjalizowanych ludzi ze szpitala Św. Elżbiety w Waszyngtonie, którzy zapewnią mu najlepszą opiekę.

Nie wspomniał o Yucca Flats ani o telepatii. Nie było potrzeby, by rozpowszechniać te informacje.

— Nie rozumiem — powiedział dr Dowson — co może interesować FBI u umysłowo chorych?

— To już nie pańska sprawa — powiedział Malone. Sięgnął w głąb obszytego futrem płaszcza i, znów powstrzymując chęć wykonania głębokiego ukłonu, wyciągnął robiący wrażenie urzędowy dokument. — To jest nakaz sądowy — powiedział. — Nakazujący panu przekazanie nam osoby rzeczonego Williama Logana, niniejszym zidentyfikowanego i opisanego. — Pomachał lekarzowi dokumentem. — Pański William Logan — oznajmił — należy teraz do nas.

Dr Dowson wziął dokument i przez chwilę marszczył nad nim brwi. A potem spojrzał znów na Malone'a.

— Mam nadzieję, że ta sprawa jest objęta dyskrecją — powiedział. — I zastanawiam się, czy zdajecie sobie sprawę, jak bardzo chory jest pan Logan? Mamy jego historię choroby i pracujemy nad nim już od jakiegoś czasu.

— Ale... — zaczęła Barbara Wilson.

— Mogę powiedzieć, że zaczynamy rozumieć jego chorobę — mówił dalej dr Dowson. — I powiem szczerze, że nie uważam, by przeniesienie tej pracy do innej grupy terapeutów było właściwe. To może spowodować pogorszenie stanu... przyczynić się, jak już raz było, do nawrotu choroby. Cała nasza praca może być łatwo zaprzepaszczona.

— Panie doktorze, proszę... — ponownie zaczęła Barbara Wilson.

— Obawiam się, że nakaz sądowy musi panu wystarczyć — powiedział Malone. Osobiście żal mu było doktora Dowsona, w oczywisty sposób, sumiennego człowieka próbującego działać jak najlepiej na rzecz pacjenta, ale... — Przykro mi, panie doktorze, ale oczekujemy, że prześle pan wszystkie dane rządowym psychiatrom... i oczywiście, troska o dobro pacjenta będzie też dla nas bardzo ważna. FBI nie boi się o reputację swoich pracowników. — Zamilkł, zastanawiając się, jaką kość może jeszcze rzucić facetowi. — Nie wątpię, że ludzie ze Św. Elżbiety będą szczęśliwi, mogąc liczyć na pańską współpracę — powiedział w końcu. — A nasz obowiązek, jak się obawiam, jest jasny. William Logan jedzie z nami.

Dr Dowson spojrzał kwaśno.

— Czy on również ma być ubrany w ten maskaradowy strój? — zapytał i zanim Malone zdążył odpowiedzieć, psychiatra dodał: — A tak nawiasem mówiąc, to ja nawet nie wiem, czy wy naprawdę jesteście z FBI. W końcu z jakiej racji mam wypełniać rozkazy grupy ludzi ubranych jak wariaci, ludzi, których nawet nie znam?

Malone nic na to nie odpowiedział. Wstał i podszedł do telefonu umieszczonego na małym stoliku pod ścianą. Obok były drzwi i przemknęło mu przez głowę nieprzyjemne pytanie, co też może mieć za nimi dr Dowson? Na przykład niewielki arsenał dla ochrony swoich pacjentów i zapobiegania porwaniom. Spojrzał na aparat i wprowadził numer osobistego telefonu Burrisa w Waszyngtonie.

— Panie Burris — powiedział, gdy twarz dyrektora pojawiła się na ekranie — czy mógłby pan mnie zidentyfikować dla doktora Dowsona? Przypuszczam, że rozpoznaje pan pana Andrew J. Burrisa? — powiedział, zwracając się do lekarza.

Dowson skinął głową. Na jego ponurej twarzy pojawił się lekki szok. Podszedł do telefonu, a Malone odstąpił na bok, by pozwolić mu porozmawiać z Burrisem.

— Nazywam się Dowson, jestem ordynatorem oddziału psychiatrii w „Desert Edge Sanatorium”. Wasi ludzie...

— Moi ludzi mają rozkaz zabrać Williama Logana z pańskiego zakładu — powiedział Burris.

— W porządku, ale...

Podczas ich rozmowy Królowa Elżbieta I przysunęła się po cichu do Malone'a i klepnęła go w ramię.

— Sir Kenneth — szepnęła najciszej, jak mogła — wiem już, gdzie jest twój telepatyczny szpieg. I wiem, kto to jest.

— Kto? —

Malone zamrugał i błyskawicznie się odwrócił. To nie mogła być prawda. To byłoby za łatwe.

— Kto? Gdzie? Jak? — zawołał.

Ale twarz królowej była pełna majestatycznej pewności.

— Jest tam — powiedziała, wskazując palcem.

Malone spojrzał w tamtym kierunku.

Palec był wycelowany w jasny obraz Andrew J. Burrisa, dyrektora FBI.




Przypisy tłumacza.

  1. „Helldorado Days” – obchodzony od 1934 roku coroczny festiwal karnawałowy w Las Vegas (rodeo, parady i bale).


Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Download:Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)