home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

V

Malone otworzył usta, ale nic się z nich nie wydostało. Nawet powietrze.

Nie oddychał.

Gapił się przez dłuższą chwilę na Burrisa, a potem wziął wdech i spojrzał ponownie na Jej Wysokość.

— Szpieg? — wyszeptał.

— Tak właśnie — odpowiedziała.

— Ale to... — Malone starał się zachować spokój. — To jest szef FBI — zdołał wykrztusić. — Chce pani powiedzieć, że jest szpiegiem?

— ...obawiam się, że to jest sprawa najwyższej wagi, panie Dowson — mówił Burris. — Nie możemy tolerować opóźnień. Mamy nakaz sądowy. Proszę go wykonać.

— W porządku panie Burris — powiedział Dowson z oczywistym brakiem życzliwego nastawienia. — Skoro pan nalega, przekażę go natychmiast panu Malone.

Malone gapił się, zafascynowany. Wtem odwrócił się do starszej pani.

— Chce pani powiedzieć mi, że Andrew J. Burris jest telepatycznym szpiegiem?

— Och, boże mój! — Jej Wysokość była w oczywisty sposób przerażona. — Boże jedyny! To na ekranie jest pan Burris?

— To on — zapewnił ją Malone. Rzut kątem oka powiedział mu, że ani Burris w Waszyngtonie, ani Dowson, czy ktokolwiek inny w pomieszczeniu, nie słyszał tej wymiany zdań. — To jest szef FBI — powiedział jeszcze ciszej na wszelki wypadek.

— No cóż — powiedziała Jej Wysokość — w takim razie to chyba niemożliwe, żeby pan Burris był szpiegiem? Nie, bo przecież jest szefem FBI. Oczywiście, że nie. Pan Burris po prostu nie jest szpiegiem. To nie taki człowiek. Zapomnij to wszystko o panu Burrisie.

— Nie mogę — odpowiedział Malone bez zastanowienia — pracuję dla niego. — Zamknął oczy. Poczuł, jak pokój lekko wiruje wokół niego. — No dobrze, jest pani pewna, że on nie jest szpiegiem? — zapytał.

— Oczywiście, że jestem pewna — odpowiedziała starsza pani swoim najbardziej królewskim tonem. — Wątpisz w słowo swojej władczyni?

— Nie jestem pewien — powiedział Malone. W rzeczywistości wcale nie był pewien. Wcale. Ale po co miał to mówić Królowej.

— Wstyd. Nie powinieneś nawet myśleć w ten sposób. W końcu jestem Królową, nie? — powiedziała, ale gdy to mówiła, na jej twarzy zagościł słodki, łagodny uśmiech. Wcale nie była zirytowana.

— To oczywiste — odpowiedział Malone — ale...

— Malone — rozległ się głos Burrisa z telefonu. Malone odwrócił się — zabierz pana Logana i jedź. Już mamy zbyt duże opóźnienie.

— Tak jest, sir — odpowiedział Malone. — Natychmiast, sir. Coś jeszcze?

— To wszystko — odpowiedział Burris. — Dobranoc.

Ekran zgasł. Nastąpiła chwilowa cisza.

— No dobrze, panie doktorze — powiedział Boyd, który w każdym calu wyglądał jak król, a Malone wiedział dokładnie, o jakiego króla chodzi. — Proszę go przyprowadzić.

Dr Dowson westchnął głęboko.

— Dobrze — powiedział zmęczonym głosem — ale chciałbym, żeby było jasne, iż czuję się urażony tym despotycznym traktowaniem i napiszę skargę. — Nacisnął przycisk na panelu swojego biurka. — Przyprowadźcie pana Logana — powiedział.

Malone bynajmniej nie przejął się tą skargą. Wiedział, że to sprawa Burrisa. Miał inne zmartwienia.

Drzwi pokoju obok otworzyły się prawie natychmiast i dwaj napakowani, ubrani na biało mężczyźni wprowadzili postać w kaftanie bezpieczeństwa z rękawami owiniętymi wokół tułowia i zawiązanymi z tyłu przedłużonymi końcami. Logan szedł tam, gdzie go prowadzili pielęgniarze, ale jakby nie widząc nic w pomieszczeniu, zapatrzony w coś odległego i niewidzialnego, w niewyczuwalną nicość przesuwającą się gdzieś poza światem, w nieskończonej dali.

Malone po raz pierwszy poczuł dreszcz paniki. To była choroba umysłowa bardzo realnego i przerażającego rodzaju. Królowa Elżbieta Thompson to było jedno – prawie zabawna i w końcu dająca się lubić osoba – natomiast William Logan to coś innego, coś, co posłało falę zimnych dreszczy przez pokój.

Co więcej, sprawę pogarszało to, że Logan nie był mężczyzną, ale chłopcem, ledwo dziewiętnastoletnim. Malone oczywiście o tym wiedział... ale zobaczyć to co innego. Chuda, niezgrabna postać zawinięta w kaftan bezpieczeństwa robiła okropne wrażenie, a gładka, pozbawiona wyrazu twarz była w jakiś sposób jeszcze gorsza. Nie było widać groźby ani przerażenia, złości ani strachu. Ta twarz była całkowicie... pusta.

To nie była ludzka twarz. Zupełnie pozbawiona emocji czy wyrazu, mogła należeć do śpiącego dziesięcioletniego dziecka... albo do osobnika jakiejś innej rasy. Malone spojrzał na chłopca i odwrócił wzrok.

Czy było możliwe, że Logan znał jego myśli?

Odpowiedz mi, pomyślał wprost do nieruchomego chłopaka.

Nie było odpowiedzi, żadnej. Malone zmusił się do odwrócenia wzroku. Atmosfera w pomieszczeniu wydawała się znacznie ochładzać.

Pielęgniarze, czekając, stali po obu stronach pacjenta. Przez długą chwilę nikt się nie poruszał, po czym dr Dowson sięgnął do szuflady biurka i wyjął plik papierów.

— Może pan dostać pana Logana — powiedział — po podpisaniu tych dokumentów urzędowych. Wydaje mi się, panie Malone, że nic więcej nie mogę dla pana zrobić... mimo moich gorących próśb...

— Przykro mi — powiedział Malone. Właściwie to czy ten Logan był mu do czegoś potrzebny? Spojrzawszy na chłopca, nie był już wcale pewny... jednak Królowa powiedziała, że go chce, a słowo Królowej było prawem. A w każdym razie tym, co służyło za prawo – przynajmniej w tej chwili.

Malone wziął dokumenty i przejrzał je. Nie było w nich nic specjalnego – standardowe dokumenty wypisania ze szpitala zwalniające personel i zarząd „Desert Edge Sanatorium” od wszelkiej możliwej do wyobrażenia odpowiedzialności we wszystkich możliwych do wyobrażenia okolicznościach w jakiś sposób powiązanych z Williamem Loganem.

Dr Dowson spojrzał przeciągle na Malone'a.

— W porządku, panie Malone — powiedział — odegram rolę Piłata i umywam ręce od tej sprawy... ale niech pan nie myśli, że mi się to podoba.

Wystarczyłoby jedno wymowne spojrzenie, niemniej gniewne oczy doktora Dowsona wyrażały to bardziej dosadnie. W rzeczywistości wydawały się emanować czymś więcej... w roziskrzonych, posępnych, gniewnych oczach wyraźnie była zawarta jakaś dużo mniej czytelna wiadomość.

Malone odwrócił nerwowo wzrok i zaczął przeglądać dokumenty. Na koniec podpisał je i oddał z powrotem.

— Dziękuję za współpracę doktorze Dowson — powiedział dziarsko, czując się po dziesięciokroć zdrajcą.

— Nie ma za co — oparł gorzko Dowson. — Pan Logan jest teraz pod pańską pieczą. Muszę wierzyć, że zapewni mu pan dobrą opiekę.

— Najlepszą, jaką będziemy mogli — powiedział Malone, a ponieważ nie wydało mu się to wystarczające, dodał: — Najlepszą, jaka będzie możliwa, panie doktorze.

Starał się wyglądać przy tym odpowiedzialnie i godny zaufania niczym harcerz. Miał jednak świadomość, że wyszło mu to mizernie.

Na jego znak funkcjonariusze FBI przejęli Logana od pielęgniarzy i poprowadzili do samochodu, a Malone powiódł swoją gromadkę do auta Boyda. Procesja składała się – kolejno – z Sir Kennetha Malone, przyszłego księcia Kolumbii, Królowej Elżbiety I, Lady Barbary, przyszłej księżnej nie sprecyzowanego hrabstwa i Sir Thomasa Boyda, przyszłego księcia Poughkeepsie. Idąc, Malone pomrukiwał sobie kawałki marsza „Pomp and Circumstances”, co jakoś wydało mu się niezbędne.

Wcisnęli się do samochodu, Boyd za kierownicę, Malone obok niego, a obie panie z tyłu, Królowa Elżbieta wprost za Sir Thomasem. Boyd zapalił silnik, zawrócili i odjechali.

— No dobrze — powiedziała Jej Wysokość w nastroju wielkiego samozadowolenia — o to chodziło. W ten sposób jest nas sześcioro.

Malone rozejrzał się po samochodzie. Policzył ludzi. Było ich czworo.

— Sześcioro? — zapytał zaintrygowany.

— Właśnie, Sir Kennecie — odpowiedziała Jej Wysokość. — Dokładnie tylu. Sześcioro.

— Masz pani na myśli sześcioro telepatów? — zapytał Sir Thomas głosem pełnym szacunku.

— Oczywiście — odpowiedziała Jej Wysokość. — My, telepaci, musimy trzymać się razem. To właśnie dlatego wydostałam biednego małego Willy'ego z tego sanatorium... a pozostali, oczywiście, do nas dołączą.

— Nie sądzisz moja droga, że już czas na twoją drzemkę? — wtrąciła nagle Lady Barbara.

— Moje co?

Było widać, że Królowa Elżbieta nie jest zadowolona.

— Twoja drzemka, moja droga — powiedziała Lady Barbara.

— Nie mów do mnie „moja droga” — warknęła Królowa.

— Przepraszam, Wasza Wysokość — mruknęła Barbara. — Ale naprawdę...

— Drogie dziewczę — powiedziała Jej Wysokość — nie jestem dzieckiem. Jestem twoją władczynią. Staraj się zachować nieco szacunku. Pamiętam, że Szekspir tak do mnie mówił... ale to nie ma nic do rzeczy, przynajmniej teraz.

— A co do tych telepatów... — zaczął Boyd.

— Telepatów? — zapytała Jej Wysokość. — Ach tak. Musimy trzymać się razem. W szpitalu, wiecie, mieliśmy taki żart... Pacjenci leczeni wstrząsami insulinowymi mawiali: „Jeśli nie będziemy trzymali się razem, przytrzymają nas osobno”. Rozumiesz Sir Thomasie?

— Ale sześciu? — Sir Kenneth Malone próbował desperacko powrócić do tematu. Policzył ich w pamięci. Burris wspominał o jednym u Św. Elżbiety i dwóch znalezionych później. Z Królową Elżbietą, a teraz również z Williamem Loganem, było pięcioro.

Chyba że Królowa policzyła również jego. Nie widział dobrego powodu, by tego nie robić.

— Och nie — powiedziała Jej Wysokość z lekkim rozbawieniem. — To nie ty, Sir Kennecie. Miałam na myśli pana Milesa.

— Pana Milesa? — zapytał Sir Thomas Boyd.

— Właśnie. Nazywa się Barry Miles i wasi ludzie z FBI znaleźli go godzinę temu w Nowym Orleanie. Wiozą go do Yucca Flats na spotkanie z nami. Czy to nie wspaniałe?

Lady Barbara odchrząknęła.

— Naprawdę nie ma potrzeby, żebyś zwracała moją uwagę, moja droga — powiedziała Królowa. — W końcu wiem, o czym myślisz.

Lady Barbara zamrugała.

— Z całym szacunkiem, ale wciąż chciałabym zasugerować drzemkę... — zaczęła.

— Drogie dziewczę — powiedziała Królowa z lekkim śladem zniecierpliwienia — w najmniejszym stopniu nie czuję się zmęczona, a to jest taki ekscytujący dzień, że nie chciałabym ani chwili stracić. Poza tym już ci mówiłam, że nie chcę spać. To nie jest grzeczne nalegać na swoją Królową... bez względu na to, jak mocno ci na tym zależy. Jestem pewna, moja droga, że jeszcze nauczysz się to rozumieć.

Lady Barbara otworzyła usta, zamknęła je i otworzyła ponownie.

— Boże mój — powiedziała.

— Dobry pomysł — powiedziała z aprobatą Jej Wysokość. — Pomyśl, zanim powiesz... i wtedy nie mów. Bo to jest zupełnie niepotrzebne. Ja wiem, co ty myślisz.

— A ten telepata — rzekł ponuro Malone — ten Barry Miles. Znaleźli go...

— W domu wariatów — powiedziała słodko Jej Wysokość. — Dlaczego oczywiście, Sir Kennecie. Miałeś całkowitą rację, uważając, że telepaci wariują, gdyż mają zmysł, którego nie mogą efektywnie używać i w co nikt im nie wierzy. Jak byś się czuł, gdyby nikt nie chciał uwierzyć w to, że widzisz?

— Dziwnie — przyznał Malone.

— Widzisz — powiedziała Jej Wysokość. — Telepaci wariują... to coś w rodzaju choroby zawodowej. Oczywiście nie wszyscy tracą zmysły.

— Nie wszyscy? — Malone poczuł lekki wir nadziei. Gdyby mogli znaleźć telepatę całkowicie normalnego i racjonalnego.

— Mam na myśli siebie, oczywiście — powiedziała Jej Wysokość.

Lady Barbara głośno przełknęła ślinę. Boyd się nie odezwał, ale mocniej się chwycił kierownicy.

No właśnie, pomyślał sobie Malone, jest oczywiście Królowa Elżbieta... która mówi, że nie jest wariatką. A potem pomyślał o jeszcze jednym normalnym telepacie. Ale wiedza o nim nie sprawiała, że czuł się lepiej. Miał na myśli szpiega.

Ilu ich jeszcze się pojawi? Zastanawiał się.

— Och to już prawie wszyscy — powiedziała Królowa. — Jest jeszcze jedna, ale ona jest w szpitalu w Honolulu i wasi nie znajdą jej do jutra.

Boyd odwrócił się.

— Chcesz pani powiedzieć, że potrafisz również przewidywać przyszłość? — zapytał z napięciem w głosie.

— Trzymaj oczy na kierownicy, a ręce na drodze! — wrzasnęła Lady Barbara.

— Co? — zapytał Boyd.

Rozległ się okropny hałas i w przeciwnym kierunku przemknęła ciężarówka. Kierowca, wielki brzydki mężczyzna, bez jednego włosa na głowie, wychylił się, by obrzucić wszystkich czworo przekleństwami i zamilkł z otwartymi ustami. Zagapił się na czwórkę w elżbietańskich strojach i nic nie powiedział, oszołomiony.

— Co to było — zapytał słabym głosem Boyd.

— To była ciężarówka — warknął Malone. I jedynie dzięki miłosierdziu boga nie zderzyliśmy się z nią. Barbara ma rację. Trzymaj oczy na kierownicy, a ręce na drodze. — Zamilkł, zastanawiając się, po czym powiedział: — Czy to w ogóle ma jakiś sens?

— Lady Barbara poplątała w podnieceniu — powiedziała uspokajająco Jej Wysokość. — Już wszystko w porządku, moja droga.

Lady Barbara wcisnęła się w tylne siedzenie.

— Wystraszyłam się — powiedziała.

— Już w porządku — powiedziała Królowa. — Zaopiekuję się tobą.

— Bardzo zabawne — stwierdził Malone, nie odnosząc się do nikogo w szczególności.

Boyd minął zakręt i skoncentrował się posępnie na drodze.

— Skoro wciąż się nad tym zastanawiasz, odpowiem ci — odezwała się po chwili Królowa.

— Nad czym? — zapytał Malone, mocno zdumiony.

— Sir Thomas pytał, czy potrafię przewidywać przyszłość — powiedziała Królowa spokojnym głosem. — Oczywiście, że nie potrafię. To głupi pomysł. Nie popadaj w obłęd tylko dlatego, że jestem nieśmiertelna i telepatka.

— To skąd pani wiesz, że agenci FBI znajdą tę dziewczynę jutro w Honolulu? — zapytał Boyd.

— Bo myślą o tym, żeby zajrzeć jutro do szpitala, a kiedy już tam będą, to z pewnością ją znajdą.

— Och — powiedział Boyd i już więcej się nie odzywał.

Malone natomiast miał niewesołe pytanie.

— Dlaczego nie powiedziałaś mi, pani, wcześniej o tych innych telepatach? — zapytał surowo. — Mogłaś nam zaoszczędzić mnóstwa pracy.

— Dobre nieba, Sir Kenneth — wykrzyknęła Jej Wysokość. — Jak mogłam? W końcu najpierw trzeba było powziąć odpowiednie środki ostrożności, nie? Mówiłam ci, że wszyscy inni są nienormalni... naprawdę nienormalni. I byliby niebezpieczni bez odpowiednich zabezpieczeń.

— Być może ty też powinnaś wrócić do szpitala — powiedziała Barbara. — Wasza Wysokość — dodała w ostatniej chwili.

— Gdybym to zrobiła, moja droga — powiedziała Jej Wysokość — straciłabyś szansę zostania księżną, co wcale nie byłoby miłe. Poza tym mam z tym mnóstwo zabawy! — Roześmiała się radośnie. — Wspaniale jest tak sobie wszędzie jeździć!

I jesteś ważna dla bezpieczeństwa narodowego, stwierdził w myśli Malone.

— Masz rację, Sir Kennecie — powiedziała Królowa. — Kraj mnie potrzebuje, a ja z ochotą służę. Taka jest praca suwerena.

— Pięknie — powiedział Malone, mając nadzieję, że tak jest.

— Dobrze więc — powiedziała Jej Wysokość — to załatwia sprawę. Przed nami cała noc. Nie sądzisz, Sir Kennecie, że to może nam pasować?

— Pasować? — spytał Malone. — Na rycerza? Kogo?

Znów się czuł lekko rozkojarzony. Wyglądało na to, że ostatnio ciągle czuje się rozkojarzony.

— Nie wygłupiaj się Sir Kennecie — powiedziała Jej Wysokość — Jest czas na to i czas na tamto.

— Jasne — przytaknął Malone bez zastanowienia. Jest czas i międzyczas, pomyślał, a może czas wolny. — Co Wasza Wysokość ma na myśli? — zapytał z niepokojem.

— Mam ochotę na wycieczkę po Las Vegas — odpowiedziała skromnie Jej Wysokość.

Lady Barbara potrząsnęła głową.

— Obawiam się, że to niemożliwe, Wasza Wysokość — powiedziała.

— A czemuż to nie, proszę ja was? — powiedziała Jej Wysokość. — Dlaczego nie. Widzę, co myślisz. Że to dla mnie niebezpieczne, pójście nocą do miasta, zwłaszcza jeśli to miasto, to Las Vegas. No cóż, moja droga, zapewniam cię, że to jest całkowicie bezpieczne.

— Mamy pracę do wykonania — włączył się Boyd.

Malone milczał. Wpatrywał się tępo w ornament na masce samochodu.

— Wyraziłam swoje życzenie — oznajmiła Królowa.

— Ale... — zaczęła Lady Barbara.

— Tak jest, Wasza Wysokość — powiedział Boyd, który wiedział, kiedy należy się poddać.

Królowa podziękowała mu uśmiechem, a Lady Barbarze odpowiedziała jedynie lekkim uniesieniem swej królewskiej brwi.

Malone zastanawiał się nad czymś zupełnie innym. Będąc już pewnym, że mocno trzyma się w garści, odwrócił się.

— Czy Wasza Wysokość mogłaby zdradzić jedną rzecz? — zapytał. — Może pani czytać w moim umyśle, zgadza się?

— No cóż, oczywiście, Sir Kennecie — odpowiedziała Jej Wysokość. — Myślałam, że już to panu udowodniłam. I to, o co pan ma zamiar zapytać...

— Nie, nie — przerwał jej Malone. — Proszę mi pozwolić zapytać, zanim pani odpowie. W ten sposób jest to mniej dezorientujące. Z radością przyznałbym, że nie powinno być... ale jest. Proszę?

— Oczywiście, Sir Kennecie, jeśli sobie życzysz — powiedziała Królowa. Złożyła ręce na podołku i czekała.

— Dobrze — powiedział Malone. — W takim razie, jeśli pani czyta w moim umyśle, musi pani wiedzieć, że w rzeczywistości nie uważam pani za Elżbietę, Królową Anglii. To znaczy: Elżbietę Pierwszą.

— Panie Malone — wtrąciła nagle Barbara Wilson. — Ja...

— W porządku, moje dziecko — powiedziała Królowa. — On mnie nie wzburza. I życzę sobie, żebyś nazywała go Sir Kenneth. To jest jego tytuł, jak wiesz.

— No dobrze — powiedział Malone. — O co mi chodzi: Dlaczego pani chce, żebyśmy zachowywali się tak, jakbyśmy w to wierzyli, skoro pani wie, że nie wierzymy?

— Ponieważ tak się zachowują ludzie — odpowiedziała spokojnie Królowa. — Bardzo niewielu ludzi naprawdę wierzy w to, że tak zwani „lepsi” od nich nie są wcale lepsi. W rzeczywistości, prawie nikt.

— Zaraz, zaraz, czekajcie — zaczął Boyd.

— Nie, nie, tak jest naprawdę — powiedziała Królowa — i bez względu na to, jak może być to nieprzyjemne, musimy spojrzeć prawdzie w oczy. To jest sposób na zachowanie zdrowia psychicznego. — Lady Barbara wydała zduszony pisk, ale Jej Wysokość kontynuowała niewzruszenie. — Niemal każdy odczuwa głupie złudzenie, że jest potencjalnie równy, a nawet najprawdopodobniej lepszy od wszystkich innych... Boże mój, gdzież my byśmy byli, gdyby to była prawda?

Malone poczuł, że to wymaga komentarza.

— Któż to wie? — odezwał się.

— Wszystkie te rzeczy, które ludzie robią dla swoich „lepszych” — powiedziała Królowa — są robione z powodów społecznych. Na przykład, Sir Kenneth: nie zdaje pan sobie całkowicie sprawy z tego, jaki ma pan stosunek do pana Burrisa.

— On jest diabelnie przyzwoity facet — powiedział Malone. — Pracuję dla niego. Jest dobrym dyrektorem FBI.

— Oczywiście — powiedziała Królowa. — Ale wierzysz, że mógłbyś wykonywać tę pracę równie dobrze, a może nawet trochę lepiej.

— Nie — powiedział Malone ze złością.

Jej Wysokość zachowała dostojne milczenie.

— A co, gdybym w to wierzył? — zapytał Malone po chwili.

— No cóż, nic — powiedziała Jej Wysokość. — Nie uważasz, żeby pan Burris był zdolniejszy czy lepszy od ciebie... ale traktujesz go, jakbyś tak uważał. Wszystko, czego ja się domagam, to takie same traktowanie.

— Ale jeśli nie wierzymy... — zaczął Boyd.

— I na zdrowie — powiedziała Jej Wysokość. — Nie mogę nic poradzić na to, co myślicie, ale jako Królowa mam pewną kontrolę nad tym, jak działacie.

Malone zastanowił się.

— Punkt dla pani — powiedział w końcu.

— Ale... — zaczęła Barbara.

— Tak, Sir Kennecie — weszła jej w słowo Królowa — punkt dla mnie.

Wydawała się ignorować Lady Barbarę. Być może, pomyślał Malone, wciąż była zła o awanturę z drzemką.

— Wcale nie — powiedziała Królowa.

— Co nie? — zapytał Boyd całkiem zdezorientowany.

— Nie o drzemkę — powiedziała Królowa.

— Jaką drzemkę? — zapytał Boyd.

— Tylko się zastanawiałem... — powiedział Malone.

— Dobra, rób tak dalej — powiedział Boyd. — Wszystko szlag trafia, a ja sobie prowadzę samochód.

Przed nimi pojawiło się czerwone światło. Boyd wdepnął na hamulec dużo mocniej niż było potrzeba i Malone poleciał do przodu, protestując. Za nim rozległy się dwa kobiece piski.

Malone z trudem się wyprostował.

— Barbara — zawołał — nic ci się nie stało?

Po czym przypomniał sobie Królową.

— Wszystko w porządku — powiedziała Jej Wysokość. — Mogę to zrozumieć, że troszczysz się o Lady Barbarę. — Uśmiechnęła się do Malone'a, gdy się odwrócił.

Malone zagapił się na nią. Oczywiście wiedziała, co myśli o Barbarze; czytała w jego umyśle. I była wyraźnie po jego stronie. Tak było dobrze, nawet jeśli go denerwowało nieco, gdy o tym myślał.

— No dobrze — powiedziała nagle Królowa — to co z tą nocą?

— Z nocą?

— No tak — powiedziała Królowa. Uśmiechnęła się, podniosła rękę i przygładziła swoje siwe włosy pod elżbietańską peruką. — Myślę, że chciałabym odwiedzić „Pałac” — powiedziała. — W końcu to tam jest miejsce królowej.

— W Londynie? W Anglii? — wybuchnął Boyd.

— Och, boże mój... — zaczęła Królowa.

— Obawiam się, że ja po prostu nie mogę pozwolić na coś takiego. Za granicą... — zawołała Barbara.

— Nie mówiłam o zagranicy, moja droga — przerwała jej Królowa. — Sir Kennecie, wyjaśnij, proszę, tym ludziom.

Malone wiedział, że pełna nazwa „Pałacu” brzmi „Złoty Pałac” i że znajduje się on w Las Vegas... i że akceptuje pieniądze ze wszystkich źródeł.

W rzeczywistości było to jedno z największych kasyn gry w dzielnicy rozrywkowej Las Vegas, prawdziwy chaos ruletek, kart, kości do gry, żetonów i innych tego typu rzeczy. Malone wytłumaczył to pozostałym, zastanawiając się w międzyczasie, po co panna Thompson chce tam iść.

— Sir Kennecie, proszę, nie panna Thompson — powiedziała Jej Wysokość.

— Nie panna Thompson? — zapytał Boyd. — Co tu się w ogóle dzieje?

— Ona czyta w moim umyśle — wyjaśnił Malone.

— I dobrze — warknął Boyd — ale powiedz jej, by trzymała to dla siebie.

Samochód ruszył ponownie z rykiem, a Malone'a i pozostałych znów rzuciło, tym razem do tyłu. Rozległ się chór jęków i pisków. Znów jechali dalej.

— Odpowiadając na twoje pytanie, Sir Kennecie... — powiedziała Królowa.

— Jakie pytanie, Wasza Wysokość? — zapytała Lady Barbara z jakim takim opanowaniem.

Królowa skinęła jej po królewsku głową.

— Sir Kenneth zastanawiał się, po co ja chcę iść do „Złotego Pałacu” — powiedziała — i moja odpowiedź jest taka: To nie twój interes, Sir Kennecie, po co ja chcę tam iść. Czyż moje słowo nie jest w końcu prawem?

Nie wydaje się istnieć na to dobra odpowiedź, pomyślał smutno Malone. Milczał, odnotowując z ulgą, że pozostali zachowują się tak samo. Ale po jakiejś chwili przyszło mu do głowy coś innego.

— Wasza Wysokość — zaczął ostrożnie — jutro musimy być w Yucca Flats. Pamiętasz pani?

— Oczywiście — odpowiedziała Królowa. — Moja pamięć jest w całkiem dobrym stanie, dziękuję. Ale to jutro rano. Zostaje nam cała noc. I dopiero minęła dziewiąta.

— O boże! — zawołała Barbara. — Już tak późno?

— Nawet później — powiedział kwaśno Boyd. — Jest później niż pani myśli.

— I cały czas robi się coraz później — dodał Malone. — Zaraz zniknie słońce i całe życie na Ziemi się skończy. Czy nie będzie wtedy miło i spokojnie?

— Nie mogę się doczekać — powiedział Boyd.

— A ja nie — powiedziała Barbara. — Ale muszę się przespać trochę tej nocy, jeśli mam być w dobrym stanie jutro przez cały dzień.

Teraz też jesteś w całkiem dobrym stanie, pomyślał Malone, ale nic nie powiedział. Czuł, że Królowa zerka na niego, ale nie odwrócił się. Czyż nie była w końcu po jego stronie?

W każdym razie nic nie powiedziała.

— Może najlepiej by było — zaproponowała Barbara — gdybyśmy, Wasza Wysokość i ja, poszły do domu i odpoczęły. A innym razem, jak nie będzie nic żywotnego do zrobienia, mogłybyśmy...

— Nie — powiedziała Królowa. — Nie mogłybyśmy. Ile razy w końcu, Lady Barbaro, muszę ci przypominać, jakie masz obowiązki wobec swojej władczyni... posłuszeństwo wcale nie jest najmniej ważnym, jak mawiał czcigodny Ben.

— Ben? — zapytał Malone i zaraz tego pożałował.

— Johnson, drogi chłopcze — powiedziała Królowa. — Naprawdę nadzwyczajny człowiek... i taki dobry przyjaciel biednego Willa. Słyszałeś o tej historii, jak to kiedyś zapłacił czynsz Willa w Londynie? To było oczywiście wtedy, gdy Will i ta jego Anna akurat się pokłócili. Nie opowiadałam wam tej historii?

— Nie — powiedział Malone z przekonaniem, ale jego głos był pełen złych przeczuć. — Niemniej, jeśli mógłbym przypomnieć Waszej Wysokości o poddanej pod rozwagę propozycji — dodał pojednawczo — powinienem powiedzieć...

— Przypomnij mi, o poddanej — powiedziała Królowa wyraźnie zadowolona. — Jaka urocza gra słów. Zwłaszcza że całkowicie mimowolna! Tak, tak, Sir Kennecie, nigdy nie posądzałam cię o takie poczucie humoru... zastanawiam się, czy nie jesteś przypadkiem potomkiem Sir Richarda Greene'a?

— Wątpię — odpowiedział Malone. — Moi przodkowie to biedni Irlandczycy. — Zamilkł na chwilę. — Albo, jeśli wolisz pani, Irlandczycy, ale biedni. — Znów milczał jakiś czas, po czym dodał: — O ile to ma jakieś znaczenie. W co wątpię.

— W każdym razie — powiedziała Królowa, a oczy jej błyszczały — chciałeś przecież zgłosić nową przeszkodę dla naszej małej wizyty w „Pałacu”, nieprawdaż?

— Naprawdę myślę, że... — Na tyle to Malone mógł się przyznać.

Nagle spojrzała na niego zimno.

— Sir Kennecie, jeśli usłyszę jeszcze jakieś obiekcje, to nie tylko anuluję twoje szlachectwo i, gdy już odzyskam moje królestwo, odmówię ci księstwa, ale również odmówię dalszej współpracy w tym interesie „Projekt wyspa”.

Malone'a zmroziło. Bez przeglądania się w lustrze wiedział, że twarz mu blednie. Wyobraził sobie, co zrobi mu Burris, jeśli nie wykona przydzielonego zadania. Nawet jeśli nie był taki dobry, za jakiego miał go Burris, to jednak naprawdę lubił być agentem FBI. Nie chciał być zwolniony.

A Burris przecież powiedział: „Daj jej wszystko, czego będzie chciała”.

Przełknął ślinę i spróbował zrobić normalną minę.

— W porządku — powiedział. — Świetnie. Jedziemy do „Pałacu”.

Starał się zignorować aurę złych przeczuć, która ogarnęła samochód.


Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Download:Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)