home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

Rozdział 6

Joiwind

Gdy Maskull obudził się z tego głębokiego snu, była ciemna noc. Wiał wiatr, napierając delikatnie, ale jak ściana – na Ziemi nigdy czegoś takiego nie doświadczył. Leżał rozciągnięty, niezdolny do uniesienia się z uwagi na duży ciężar swojego ciała. Wszelkim innym wrażeniom współtowarzyszył porażający ból, którego nie był w stanie nigdzie umiejscowić. Udręka przeciągała się, chwilami wywołując gorycz i irytację, a chwilami pozwalając o sobie zapomnieć.

Na czole poczuł coś twardego. Sięgnął ręką i odkrył mięsistą wypukłość rozmiaru małej śliwki z wgłębieniem, którego dna nie potrafił wyczuć. Potem zauważył również duże guzy po obu stronach szyi, mniej więcej cal poniżej uszu.

W okolicy serca wypączkowała mu jakaś macka. Była długa, co najmniej jak ręka, ale cienka jak bicz, miękka i elastyczna.

Gdy tylko zrozumiał znaczenie tych nowych organów, serce zabiło mu mocno. Jakakolwiek miałaby – lub nie miałaby – być ich funkcja, dowodziły jednego, że znalazł się w nowym świecie.

Część nieba zrobiła się jaśniejsza niż reszta. Zaczął krzyczeć, nawołując swoich współtowarzyszy, ale nikt nie odpowiadał. Wystraszył się. Kontynuował nawoływania w nieregularnych odstępach – równie zaniepokojony ciszą, co brzmieniem swego głosu. W końcu, gdy żaden odzew nie nadszedł, pomyślał, że mądrzej będzie nie robić za dużo hałasu i od tej pory leżał cicho, czekając z zimną krwią na to, co się może wydarzyć.

Jakiś czas później zauważył wokół siebie niewyraźne cienie, nie byli to jednak jego przyjaciele.

Ciemną noc zaczął zastępować unoszący się nad ziemią rzadki, mleczny opar, a w górnych partiach nieba pojawiły się odcienie różu. Na Ziemi powiedziano by, że wstaje dzień. Niezauważalnie pojawiła się powoli narastająca jasność.

Wtedy Maskull odkrył, że leży na piasku. Piasek był w kolorze szkarłatu. Niewyraźne cienie, które zauważył wcześniej, okazały się być krzakami o czarnych łodygach i fioletowych liściach. Jak dotąd nic więcej nie było widać.

Wstawał dzień. Było zbyt mglisto na bezpośredni blask słońca, niemniej już wkrótce intensywność światła stała się większa niż na Ziemi w słoneczne południe. Równie szybko robiło się gorąco, co Maskull przywitał z zadowoleniem, gdyż złagodziło jego ból i zmniejszyło uczucie miażdżącego ciężaru. Wraz ze wschodem słońca ustał wiatr.

Spróbował podnieść się na nogi, ale udało mu się jedynie uklęknąć. Nie był w stanie zobaczyć niczego odleglejszego. Mgły rozproszyły się tylko częściowo i jedyne, co zdołał dostrzec, to wąski krąg czerwonego piasku i dziesięć czy dwadzieścia krzaków.

Z tyłu, na szyi, poczuł zimne dotknięcie. Przestraszony, rzucił się do przodu i nerwowo poczołgał po piasku. Spojrzał szybko przez ramię i zdumiał się, widząc stojącą za nim kobietę.

Ubrana była w powłóczystą, jasnozieloną szatę udrapowaną w sposób raczej klasyczny. Według ziemskich standardów nie była zbyt piękna, gdyż jej twarz, skądinąd ludzka, obdarzona była – a właściwie zeszpecona – dodatkowymi zniekształcającymi narządami, takimi samymi jakie Maskull odkrył u siebie, wliczając w to mackę w okolicy serca. Gdy usiadł, ich oczy spotkały się i pozostały w duchowym kontakcie; wydało mu się, że zagląda prosto do jej duszy – siedliska miłości, ciepła, uprzejmości, łagodności i przyjaźni. Z jej oczu biła taka szlachetna zażyłość, jakby się dobrze znali. Natychmiast zaakceptował wszelkie cechy jej osobowości. Była smukła i wysoka. Poruszała się wdzięcznie, jak w tańcu. Jej skóra, niepodobna do matowej bieli ziemskich piękności, opalizowała – z każdą myślą i uczuciem nieustannie zmieniała odcień, który jednak nigdy nie był jaskrawy, lecz zawsze stonowany, delikatny i poetyczny. Włosy miała w kolorze lnu, bardzo długie i luźno splecione. Nowe narządy, do których Maskull zdążył już przywyknąć, nadawały jej twarzy niepowtarzalny i imponujący charakter. Nie był w stanie w pełni tego zdefiniować, ale uważał, że dodają jej subtelności i duchowości. Narządy te nie kolidowały z urokiem jej oczu ani z anielską nieskazitelnością rysów, nadając jej wyglądowi głębszą nutę – coś, co oszczędzało jej bycia wyłącznie dziewczęcą.

Jej spojrzenie było tak przyjazne i nieonieśmielające, że Maskull, siedząc u jej stóp nagi i bezsilny, prawie nie odczuwał upokorzenia. Kobieta, zdając sobie sprawę z jego położenia, podała mu ubranie, które trzymała pod pachą. Było podobne do tego, które sama miała na sobie, tyle że w ciemniejszym, bardziej męskim kolorze.

— Dasz radę sam się ubrać?

Słowa zrozumiał wyraźnie, chociaż głosu nie było słychać.

Z trudem wstał, a ona pomogła mu poradzić sobie ze skomplikowanym udrapowaniem.

— Biedaku, jak ty cierpisz! — powiedziała w tym samym niesłyszalnym języku. Tym razem Maskull odkrył, że znaczenie tych słów jego mózg odbiera za pomocą narządu na czole.

— Gdzie ja jestem? Czy to jest Tormance? — Mówiąc, zatoczył się. Podtrzymała go i pomogła usiąść.

— Tak. Jesteś wśród przyjaciół.

Obdarzyła go uśmiechem, po czym zaczęła mówić głośno i po angielsku. Jej głos w jakiś sposób kojarzył mu się z wiosną, taki był świeży, żywiołowy i dziewczęcy.

— Teraz już rozumiem twój język — powiedziała. — Z początku był mi obcy. W przyszłości będę mówiła do ciebie ustami.

— To nadzwyczajne! A co to jest ten organ? — zapytał,dotykając czoła.

— To się nazywa brevis. Przy jego pomocy odczytujemy czyjeś myśli. Jednak mowa jest lepsza, gdyż można czytać również w sercu.

Maskull uśmiechnął się.

— Mówią, że mowę dostaliśmy po to, żeby oszukiwać innych.

— Myślami również można oszukać. Ale ja myślę o dobrych rzeczach, nie o złych.

— Widziałaś może moich przyjaciół?

Mierzyła go przez chwilę wzrokiem, zanim odpowiedziała.

— Nie przybyłeś tu sam?

— Przybyłem tu w maszynie wraz z dwoma innymi mężczyznami. Musiałem stracić przytomność po przylocie i od tej pory ich nie widziałem.

— Bardzo dziwne. Nie, nie widziałam ich. Tu ich nie ma, inaczej byśmy o tym wiedzieli. Mój mąż i ja…

— Jak się nazywasz, jak się nazywa twój mąż?

— Ja nazywam się Joiwind, a mój mąż Panawe. Mieszkamy bardzo daleko stąd; niemniej w nocy dotarło do nas, że leżysz tu bez zmysłów. Prawie się pokłóciliśmy o to, kto ma do ciebie pójść, ale w końcu ja wygrałam. — Roześmiała się. — Wygrałam, bo z nas dwojga to ja mam większe serce. On jest bardziej obiektywny.

— Dzięki, Joiwind — powiedział po prostu Maskull.

Kolory na jej skórze pogoniły za sobą.

— Och, nie ma za co. Nie ma większej przyjemności niż dobry uczynek. Ucieszyła mnie ta sposobność… Ale teraz musimy wymienić się krwią.

— Co takiego? — zapytał zaintrygowany.

— Tak trzeba. Twoja krew jest zbyt gęsta i zbyt ciężka dla naszego świata. Bez infuzji mojej krwi, nigdy nie wstaniesz.

Maskull poczerwieniał.

— Czuję się tutaj, jak kompletny ignorant… A tobie to nie zaszkodzi?

— Skoro twoja krew przyprawia cię o ból, to przypuszczam, że mnie również zaboli. Ale tym bólem się podzielimy.

— Jak dla mnie, to zupełnie nowy typ gościnności — mruknął.

— Ty nie zrobiłbyś tego dla mnie? — zapytała Joiwind z półuśmiechem, nieco poruszona.

— Nie wiem, co mógłbym zrobić w tym świecie. Ledwo się orientuję, gdzie jestem… No cóż, Joiwind, oczywiście, że bym to zrobił.

Podczas ich rozmowy nastał pełny dzień. Mgły podniosły się z ziemi i tylko górne warstwy atmosfery pozostały zamglone. Dookoła rozpościerała się szkarłatna pustynia i tylko w jednym kierunku było coś w rodzaju małej oazy – kilka niskich wzgórz od podstawy do szczytu pokrytych z rzadka fioletowymi drzewami. Nie było do nich dalej niż ćwierć mili.

Joiwind miała ze sobą mały krzemienny nóż. Bez śladu niepokoju zrobiła sobie ostrożnie głębokie nacięcie na ramieniu. Maskull zaprotestował.

— Wierz mi, ten etap jest niczym — roześmiała się Joiwind. — A gdyby nawet był, to co z tego? Poświęcenie, które nie jest żadnym poświęceniem? Teraz ty! Daj rękę!

Po jej ręce strumieniem spływała krew. Nie była to jednak czerwona krew, tylko mleczny, opalizujący płyn.

— Nie tę — powiedział Maskull, kuląc się. — Na tej mam już nacięcie.

Nadstawił drugie ramię, które spłynęło krwią. Joiwind delikatnie i umiejętnie zetknęła rozwarte nacięcia obu ran ze sobą i na dłuższy czas docisnęła mocno swoje ramię do jego. Maskull poczuł strumień rozkoszy wpływający w jego ciało przez nacięcie. Wracała mu dawna lekkość i wigor. Po około pięciu minutach zaczęli się prześcigać w uprzejmościach; on chciał już zabrać ramię, a ona wciąż kontynuować. W końcu dopiął swego, ale czas na to był już najwyższy – Joiwind stała blada i pozbawiona ducha.

Spojrzała na niego dużo poważniej niż przed chwilą, jak gdyby przed jej oczami otwarły się dziwne głębie.

— Jak się nazywasz?

— Maskull.

— Skąd ty się wziąłeś z taką paskudną krwią?

— Ze świata zwanego Ziemią. Joiwind, to jasne, że ta krew nie pasuje do tego świata, ale koniec końców należało tego oczekiwać. Przykro mi, że pozwoliłem ci to zrobić po twojemu.

— Och, nie mów tak! Nic innego nie można było zrobić. Musimy sobie pomagać. Niemniej, wybacz, ale czuję się jakoś zbrukana.

— No i masz prawo, bo przecież straszną rzeczą dla dziewczyny musi być akceptacja we własnych żyłach krwi obcego faceta z obcej planety. Gdybym nie był tak oszołomiony i słaby, nigdy bym ci na to nie pozwolił.

— Nalegałabym. Czyż nie jesteśmy wszyscy braćmi i siostrami? Maskull, po co tu przyleciałeś?

— Może pomyślisz, że to głupie — poczuł się nieco zakłopotany — jeśli powiem, że nie bardzo wiem. Przybyłem tutaj z dwoma mężczyznami… Chyba przyciągnęła mnie ciekawość… a może żądza przygód.

— Bardzo możliwe — zgodziła się Joiwind. — Zastanawiam się… Ci twoi przyjaciele muszą być paskudni. A po co oni tu przybyli?

— To mogę ci powiedzieć. Podążali za Surturem.

Na jej twarzy pojawiło się zakłopotanie.

— Nie rozumiem tego. Przynajmniej jeden z nich musi być złym człowiekiem, a przecież jeżeli podąża śladem Surtura – czyli Shapinga, jak go tutaj nazywają – nie może być naprawdę zły.

— A co wiesz o Surturze? — spytał zdumiony Maskull.

Joiwind milczała przez jakiś czas, przyglądając się jego twarzy. Jego mózg pracował nieustannie, jakby był sondowany z zewnątrz.

— Rozumiem… a przecież nie rozumiem — powiedziała w końcu. — To jest bardzo trudne… Twój Bóg to straszna Istota – bezcielesna, nieprzyjazna, niewidzialna. My tutaj nie modlimy się do takich Bogów. Powiedz mi, widział ktoś kiedyś twojego Boga?

— O co ci chodzi, Joiwind? Dlaczego rozmawiamy o Bogu?

— Odpowiedz mi najpierw.

— Uznaje się, że dawno temu, kiedy Ziemia była młoda i doskonała, niektórzy święci ludzie odbywali rozmowy z Bogiem, ale te czasy już minęły.

— Nasz świat jest wciąż młody — powiedziała Joiwind. — Shaping bywa między nami i zdarza mu się rozmawiać. Jest prawdziwy i aktywny – przyjaciel i ukochany. Stworzył nas i kocha swoje dzieło.

— Spotkałaś go? — zapytał Maskull, nie wierząc własnym uszom.

— Nie. Nie zrobiłam jeszcze nic, żeby na to zasłużyć. Któregoś dnia będzie mi dana sposobność, by się poświęcić, a wtedy może zostanę nagrodzona spotkaniem i rozmową z Shapingiem.

— Bez wątpliwości jestem w innym świecie. Ale dlaczego mówisz, że Shaping to Surtur?

— Bo tak jest. My kobiety nazywamy go Shapingiem, tak samo również większość mężczyzn, ale niektórzy nazywają go Surturem.

Maskull przygryzł paznokieć.

— A słyszałaś kiedykolwiek o Crystalmanie?

— To też jest Shaping. Widzisz, on ma wiele imion. To jest dowód na to, ile miejsca zajmuje w naszych umysłach. Crystalman to imię pieszczotliwe.

— Dziwne — powiedział Maskull — bo ja przybyłem tutaj z całkowicie odmiennym wyobrażeniem Crystalmana.

Joiwind potrząsnęła włosami.

— W tamtej kępie drzew jest jego pustynny chram. Chodźmy tam i pomódlmy się, a potem pójdziemy do Poolingdred. To mój dom. Jest dość daleko, a musimy zdążyć przed blodsombre.

— Zaraz, a co to jest blodsombre?

— W środku dnia, mniej więcej przez cztery godziny, promienie Branchspella są tak gorące, że nikt nie jest w stanie tego przetrwać. Nazywamy to blodsombre.

— Czy Branchspell, to inna nazwa Arktura?

Joiwind zrzuciła maskę powagi i roześmiała się.

—  Maskull, to chyba oczywiste, że nie korzystamy z twoich nazw. Nie uważam naszych nazw za zbyt poetyczne, ale odzwierciedlają rzeczywistość.

Wzięła go czule pod ramię i poprowadziła w kierunku zadrzewionych wzgórz. Zanim tam doszli, słońce przebiło się przez górne mgły i straszliwe uderzenie piekącego żaru spadło na głowę Maskulla jak podmuch z paleniska. Spojrzał automatycznie do góry, ale jeszcze szybciej opuścił oczy z powrotem. Jedyne, co ujrzał podczas tego krótkiego spojrzenia, to oślepiająca kula elektrycznej bieli, trzy razy większa od pozornej średnicy Słońca. Przez kilka minut był całkowicie oślepiony.

— O Boże! — krzyknął. — Jeśli tak jest wcześnie rano, to musisz mieć rację mówiąc o blodsombre. — A gdy już trochę doszedł do siebie, zapytał: — Joiwind, jak długo trwa tutejszy dzień?

Znów poczuł sondowanie w mózgu.

— O tej porze roku, na każdą godzinę waszego dnia w lecie, my mamy dwie.

— Ten upał jest okropny, niemniej jakoś nie doskwiera mi tak bardzo, jak bym się spodziewał.

— A ja czuję się gorzej. Lecz to nietrudno wyjaśnić. Masz trochę mojej krwi, a ja mam trochę twojej.

— Tak. Za każdym razem, gdy sobie to uświadamiam… Powiedz mi, Joiwind, czy moja krew się zmieni, jeśli pobędę tu dłużej? To znaczy, czy przestanie być czerwona i gęsta, a stanie się czysta, rzadka i blada, jak twoja?

— Czemu nie? Jeśli będziesz żył jak my, to z pewnością staniesz się taki jak my.

— Masz na myśli jedzenie i picie?

— My nie jemy jedzenia i pijemy tylko wodę.

— I jesteście w stanie na tym wyżyć?

— No wiesz, Maskull, nasza woda to dobra woda — odpowiedziała Joiwind z uśmiechem.

Gdy tylko odzyskał wzrok, rozejrzał się po okolicy. Ogromna szkarłatna pustynia rozciągała się po horyzont, z wyjątkiem miejsca, gdzie przerywała ją oaza. Nakrywało ją bezchmurne, głęboko niebieskie, prawie fioletowe niebo. Okrąg horyzontu był znacznie większy niż na Ziemi. Na jego linii, pod kątem prostym do ich trasy, pojawił się łańcuch gór, odległych o jakieś czterdzieści mil. Jedna z nich, wyższa niż pozostałe, miała kształt filiżanki. Gdyby nie intensywne światło, które czyniło wszystko żywo rzeczywistym, Maskull byłby skłonny uwierzyć, że wędruje przez krainę marzeń sennych.

Joiwind wskazała palcem górę o kształcie filiżanki.

— To jest Poolingdred.

— Chyba nie przywędrowałaś stamtąd? — wykrzyknął Maskull do głębi zdumiony.

— Tak, przyszłam właśnie stamtąd. I tam właśnie musimy pójść.

— I tylko z mojego powodu?

— A dlaczego nie?

Maskull zaczerwienił się.

— Jesteś w takim razie najdzielniejszą i najszlachetniejszą ze wszystkich kobiet — powiedział cicho po krótkim milczeniu. — Bez wyjątku. Bo to jest podróż dla wyczynowca.

Ścisnęła go za ramię, a jej policzki pokryły szybko zmieniające się i nie nadające się do odtworzenia kolory.

— Maskull, nie mów już więcej o tym. Robi mi się nieprzyjemnie.

— Dobrze. Mamy szansę tam dojść przed południem?

— O tak! I nie powinieneś bać się odległości. Tutaj się nie przejmujemy odległością. Tyle musimy przemyśleć i czuć. Czas biegnie zbyt szybko.

W trakcie rozmowy zbliżyli się znacznie do podnóża wznoszących się łagodnie wzgórz, nie wyższych niż pięćdziesiąt stóp. Maskull zaczął teraz dostrzegać dziwne okazy życia roślinnego. To, co wyglądało na niewielki spłachetek purpurowej trawy, około pięciu stóp kwadratowych, przemieszczało się po piasku w ich kierunku. Gdy podeszli wystarczająco blisko, zorientował się, że to nie jest trawa; brakowało źdźbeł, a były jedynie purpurowe korzenie. Te korzenie obracały się jak szprychy w kole bez obręczy – w każdej pojedynczej roślinie całego zagonu. Na zmianę zanurzały się w piasku i wynurzały z niego, dzięki czemu roślina posuwała się do przodu. Jakiś niesamowity, półinteligentny instynkt trzymał wszystkie rośliny razem, poruszające się jednocześnie w tym samym kierunku jak stado ptaków wędrownych w locie.

Inną wartą uwagi rośliną, którą zobaczyli lecącą w powietrzu, była wielka, pierzasta kula przypominająca owoc dmuchawca. Joiwind chwyciła ją w rękę niesamowicie wdzięcznym ruchem i pokazała Maskullowi. Roślina miała korzenie i prawdopodobnie żyła w powietrzu, żywiąc się chemicznymi składnikami atmosfery. Ale to, co było w niej najciekawsze, to jej kolor. Był to całkowicie nowy kolor – nie nowy odcień lub ich mieszanina, ale nowy kolor podstawowy, równie żywy jak błękit, czerwień czy żółć, choć całkiem inny. Joiwind, gdy zapytał, powiedziała, że ten kolor znany jest jako ulfire. Wkrótce potem Maskull ujrzał następny nowy kolor. Ten Joiwind nazwała jale. Wrażenia zmysłowe, jakie u Maskulla wywoływały te dwa dodatkowe kolory podstawowe, jedynie mętnie można by opisać przez analogię. Tak jak błękit jest delikatny i tajemniczy, żółty jasny i mało subtelny, a czerwony optymistyczny i namiętny, w taki sam sposób ulfire odczuwał jako dziki i bolesny, a jale – marzycielski i zmysłowy, pełen emocji.

Wzgórza zbudowane były z żyznej, czarnej gleby. Ich zbocza i szczyty porastały niewielkie drzewa o dziwnych kształtach – każde inne. Maskull i Joiwind wspięli się na górę i zeszli z drugiej strony. Jakieś twarde owoce rozmiaru dużego jabłka, jasno niebieskie w kolorze, a w kształcie podobne do jajka, leżały pod drzewami w wielkiej obfitości.

— Czy owoce tutaj są trujące i dlatego ich nie jecie? — zapytał Maskull.

Popatrzyła na niego ze spokojem.

— My nie jemy żywych rzeczy. Sama myśl o tym jest dla nas potworna.

— Teoretycznie nic przeciwko temu nie mam. Ale naprawdę jesteście w stanie wyżyć na wodzie?

— Maskull, przypuśćmy, że nie możesz znaleźć niczego innego do jedzenia, zjadłbyś drugiego człowieka?

— Nie zjadłbym.

— No a my nie jemy roślin ani zwierząt, które są naszymi żywymi towarzyszami. Nie pozostaje więc nam nic innego oprócz wody, a skoro można wyżyć na czymkolwiek, to woda jest do tego równie dobra.

Maskull podniósł jeden z owoców i obejrzał z ciekawością. Gdy to robił, do akcji wszedł inny z jego nowo nabytych organów. Okazało się, że mięsiste wyrostki poniżej uszu były w stanie w jakiś nowy sposób zaznajomić go z wewnętrznymi właściwościami owocu. Mógł nie tylko zobaczyć, poczuć smak i zapach, ale również określić jego wewnętrzną naturę. Ta natura okazała się twarda, nieprzejednana i melancholijna.

— Te organy nazywają się poign — Joiwind odpowiedziała na jego nie zadane pytanie. — Ich zadaniem jest umożliwić nam rozumienie i współczucie dla wszystkich żywych stworzeń.

— I jaką ci to daje przewagę?

— Taką, że nie należy być okrutnym i samolubnym, drogi Maskullu.

Maskull wyrzucił owoc i znów się zaczerwienił. Joiwind bez zakłopotania spojrzała mu w twarz, smagłą i brodatą, po czym lekko się uśmiechnęła.

— Powiedziałam coś za dużo? Byłam zbyt poufała? Wiesz czemu tak sądzisz? Bo wciąż jesteś nieczysty. Ale niebawem będziesz mógł wysłuchać wszystkiego bez wstydu.

Zanim się zorientował, co ma zamiar zrobić, owinęła mu swoją mackę wokół szyi jak jeszcze jedno ramię. Nie opierał się temu chłodnemu dotykowi. Kontakt z jej miękkim ciałem był tak wilgotny i czuły, że robił wrażenie swego rodzaju pocałunku. Był całkiem świadomy tego, że obejmuje go blada piękność, niemniej, co dość dziwne, nie odczuwał ani lubieżności, ani seksualnej satysfakcji. Miłość wyrażana tą pieszczotą była pełna, gorąca i intymna, choć nie było w niej ani śladu seksu – tak to odbierał.

Zabrała mackę, położyła mu ręce na ramionach i zajrzała oczami prosto w głąb jego duszy.

— Tak, chciałbym być czysty — mruknął. — Czym mógłbym się bez tego kiedykolwiek stać, jak nie słabym, szamoczącym się łotrem?

Joiwind puściła go.

— To nazywamy magn — powiedziała, wskazując mackę. — Dzięki niemu, to co już kochamy, kochamy jeszcze mocniej, a to czego wcale nie kochamy, zaczynamy kochać.

— Boski organ!

— Jest to coś, czego strzeżemy najbardziej zazdrośnie — powiedziała Joiwind.

Cień drzew w samą porę zdołał dać im pożądaną zasłonę przed prawie nieznośnymi obecnie promieniami Branchspella nieustannie wspinającego się ku zenitowi. Na opadającym stoku, po drugiej stronie pasma wzgórz, Maskull z niepokojem poszukiwał śladów Nightspore'a i Kraga – bez rezultatów. Po kilku minutach rozglądania się wzruszył ramionami; w jego umyśle zaczęła się już jednak gromadzić podejrzliwość.

U ich stóp leżał mały, naturalny amfiteatr otoczony całkowicie zadrzewionymi zboczami. Jego środek pokryty był czerwonym piaskiem. W samym środku rosło wysokie, wspaniałe drzewo z czarnym pniem i gałęziami oraz przezroczystymi, krystalicznymi liśćmi. U stóp drzewa znajdowała się naturalna, okrągła studnia wypełniona ciemnozieloną wodą.

Gdy zeszli na sam dół, Joiwind poprowadziła go prosto do studni.

— To ma być ten chram, o którym mówiłaś? — zapytał Maskull, rozglądając się uważnie.

— Tak. Nazywa się „Studnia Shapinga”. Mężczyźni lub kobiety pragnący wezwać Shapinga muszą nabrać garść gnolowej wody i wypić.

— Pomódl się za mnie — powiedział Maskull. — Twoja niesplamiona modlitwa będzie miała większą wagę.

— A o co byś chciał?

— O czystość — odpowiedział Maskull z zakłopotaniem.

Joiwind nabrała wody w złożone dłonie i napiła się.

— Ty też musisz się napić — powiedziała, podsuwając Maskullowi dłonie do ust.

Maskull zrobił to, a potem ze łzami w sercu słuchał, jak stojąc wyprostowana, z  zamkniętymi oczami, modli się głośno – głosem miękkim jak szemranie źródła.

— Shapingu, mój ojcze, wierzę, że mnie słyszysz. Obcy człowiek przybył do nas obciążony ciężką krwią. Chciałby się oczyścić. Spraw, by poznał znaczenie miłości, spraw, by żył dla innych. Nie szczędź mu bólu, drogi Shapingu, pozwól odszukać własny ból. Tchnij w niego szlachetną duszę.

Gdy Joiwind skończyła mówić, powietrze zamgliło się i przed nimi pojawił się wielki krąg oślepiająco białych kolumn na wpół zagrzebanych w szkarłatnym piasku. Przez kilka minut migotały, to rozmazując się to znów wyostrzając – jak przedmiot przy nastawianiu ostrości – po czym zblakły i zniknęły całkowicie.

— To był znak od Shapinga? — zapytał cicho Maskull wystraszonym głosem.

— Być może. To był miraż czasowy.

— Co takiego?

— Widzisz, mój drogi Maskullu, świątyni tu jeszcze nie ma, ale będzie, ponieważ musi być. To co ty i ja teraz tu robimy w tak prymitywny sposób, mądrzy ludzie będą robić w przyszłości w pełnej chwale.

— Człowiek ma prawo się modlić — powiedział Maskull. — Dobro i zło na świecie nie bierze się z niczego. Bóg i Diabeł muszą istnieć. Powinniśmy się modlić do jednego i zwalczać drugiego.

— Oczywiście, musimy zwalczać Kraga.

— Kogo? — zapytał Maskull w zdumieniu.

— Kraga. To on jest autorem zła i nieszczęść. To ten, którego ty nazywasz Diabłem.

Natychmiast ukrył przed nią swoje myśli. Opróżnił umysł, żeby Joiwind nie mogła się dowiedzieć o jego znajomości z tą istotą.

— Czemu ukryłeś swój umysł przede mną? — zapytała, zmieniając kolor i spoglądając dziwnie w jego kierunku.

— W tym jasnym, czystym i promiennym świecie zło wydaje się czymś tak odległym, że aż trudno uchwycić jego znaczenie — oznajmił. Ale kłamał.

Joiwind wciąż patrzyła na niego, wprost z głębi swej czystej duszy.

— Świat jest dobry i czysty, ale wielu ludzi jest zepsutych. Panawe, mój mąż, który podróżował, opowiadał mi takie rzeczy, jakich w innym przypadku raczej bym nie usłyszała. Ktoś, kogo spotkał, wierzył, że wszechświat, od samego dna po szczyt, jest jaskinią czarnoksiężnika.

— Powinienem się spotkać z twoim mężem.

— Oczywiście. Idziemy teraz do domu.

Maskull miał zamiar zapytać ją o dzieci, ale powstrzymał się z obawy, że ją urazi. Joiwind jednak odczytała pytanie w jego myślach.

— Po co mi dzieci? Czy ten świat nie jest pełen ślicznych dzieci? Dlaczego miałabym egoistycznie chcieć je posiadać?

Obok nich przeleciało jakieś niezwykłe stworzenie, wydając płaczliwy krzyk składający się z pięciu odrębnych nut. Nie był to ptak, tylko coś na kształt balonu wymachującego pięcioma błoniastymi stopami. Zniknęło pomiędzy drzewami.

— Kocham te stworzenia — Joiwind wskazała ręką przelatującego stwora — są takie groteskowe. Chyba przede wszystkim za ich groteskowość. A kochałabym je wciąż, gdybym miała własne dzieci? Co jest lepsze, kochać dwoje lub troje czy kochać wszystkich?

— Nie każda kobieta może być taka jak ty, Joiwind, ale dobrze jest mieć kilka takich. Słuchaj — mówił dalej — skoro już musimy wędrować w tej palonej słońcem głuszy, to czy nie byłoby lepiej, zrobić sobie coś na głowę, jakieś turbany z tych długich liści?

Uśmiechnęła się dość żałośnie.

— Pewnie uznasz mnie za głupią, ale urwanie każdego liścia z drzewa zrani mnie głęboko. Możemy jedynie zarzucić na głowę nasze togi.

— Nie wątpię, że to również wystarczy, ale powiedz mi, czy te togi nie były kiedyś częścią żywych stworzeń?

— A skąd. To są pajęczyny pewnych zwierząt, ale same w sobie nigdy nie były żywe.

— Redukujecie życie do skrajnej prostoty — stwierdził Maskull filozoficznie. — I to jest piękne.

Wspięli się z powrotem na wzgórza i już bez dalszych ceremonii ruszyli przez pustynię.

Wędrowali ramię w ramię. Joiwind prowadziła prosto ku Poolingdredowi. Z pozycji słońca Maskull wywnioskował, że ich droga prowadzi na północ. Piasek był lekki i sypki, bardzo męczący dla gołych stóp. Czerwony blask raził go w oczy i na wpół oślepiał. Był zgrzany, wysuszony i dręczony pragnieniem; stłumiony ból wypełzł całkowicie na wierzch.

— Nigdzie nie było moich przyjaciół i to jest bardzo podejrzane.

— Tak, to jest podejrzane, o ile jest przypadkowe — powiedziała Joiwind dziwnym tonem.

— No właśnie — zgodził się z nią Maskull. — Jeśli przydarzył się im jakiś wypadek, to wciąż powinny być gdzieś ich ciała. Dla mnie to wygląda na jakieś wrogie działanie. Musieli gdzieś pójść i zostawili mnie… No dobrze, jestem tutaj i nic na to nie poradzę. Więcej się o nich martwił nie będę.

— Nie chciałabym wyrażać się źle o kimkolwiek — powiedziała Joiwind — ale mój instynkt mówi mi, że lepiej będzie, jak się będziesz trzymał z dala od tych mężczyzn. Nie przybyli tu z twojego powodu, ale dla własnych celów.

Wędrowali przez dłuższy czas. Maskull zaczął się czuć zmęczony. Joiwind z czułością owinęła go w pasie swoim magnem, z którego popłynął w jego żyły silny strumień zaufania i dobrego samopoczucia.

— Dziękuję, Joiwind! Tylko czy ja cię w ten sposób nie osłabiam?

— Trochę — odpowiedziała, rzucając mu szybkie, ekscytujące spojrzenie — ale tylko trochę, za to daje mi to dużo szczęścia.

W pewnym momencie natknęli się na małe fantastyczne stworzenie rozmiaru nowo narodzonego jagnięcia poruszające się na trzech nogach, jakby tańczyło walca. Nogi wysuwały się kolejno do przodu i w ten sposób mały potworek wędrował wykonując serię obrotów. Stworzenie było żywo ubarwione, jak gdyby wykąpane w kadziach z jasnoniebieską i żółtą farbą. Mijając ich, spojrzało w górę małymi, błyszczącymi ślepkami.

Joiwind skinęła głową i uśmiechnęła się do stworzenia.

— Maskull, to jest mój osobisty przyjaciel. Zawsze, gdy tędy przechodzę, spotykam go. Zawsze tak się porusza i zawsze spieszy się bardzo, ale wydaje mi się, że nigdy nigdzie nie dociera.

— Mam wrażenie, że życie tutaj jest tak bardzo samowystarczalne, że nikt nie ma potrzeby, żeby gdziekolwiek docierać. To, czego jednak całkiem nie rozumiem, to jak możecie tutaj żyć, nie nudząc się.

— Och, to jakieś dziwne słowo. Czy ono nie oznacza, przypadkiem, łaknienia podniet?

— Coś w tym rodzaju — powiedział Maskull.

— To musi być choroba spowodowana obfitym jedzeniem.

— I nigdy się wam nie wydaje, że życie jest jednostajne?

— A dlaczego? Nasza krew jest szybka, lekka i swobodna, nasze ciała są czyste, sprawne, zarówno wewnątrz jak i na zewnątrz… Mam nadzieję, że niedługo zrozumiesz, o co pytasz.

Idąc dalej, napotkali dziwne zjawisko. W sercu pustyni, kojąco i przyjemnie szemrząc, na pięćdziesiąt stóp w górę biła pionowa fontanna. Od przeciętnej fontanny różniła się jednak tym, że jej woda nie spadała z powrotem na ziemię, lecz na samej górze wchłaniało ją powietrze. W rzeczy samej była to wysoka, pełna wdzięku kolumna z ciemnozielonego płynu, zwieńczona poskręcanymi, wirującymi oparami.

Gdy zbliżyli się, Maskull spostrzegł, że woda w kolumnie jest przedłużeniem i zakończeniem strumienia, który płynął od strony gór. Wyjaśnieniem fenomenu był ewidentny fakt, że woda w tym miejscu wykazywała chemiczne powinowactwo do wyższych warstw powietrza i w konsekwencji tego porzucała grunt.

— Napijmy się — zaproponowała Joiwind.

Rzuciła się po prostu jak długa, twarzą w dół, na piasek u brzegu strumienia, a Maskull, nie czekając, poszedł w jej ślady. Nie chciała ugasić pragnienia, dopóki nie ujrzała go pijącego. Woda była ciężka, ale pełna bąbelków gazu. Maskull napił się obficie. Podziałało to na jego podniebienie w całkiem nowy sposób – z czystością i świeżością wody łączył się, podnosząc go na duchu, ożywczy smak musującego wina. W jakiś sposób odurzenie ujawniało jednak lepszą stronę jego natury zamiast tej gorszej.

— Nazywamy to wodą gnolową — powiedziała Joiwind. — Po kolorze widać, że ta nie jest całkowicie czysta. Na Poolingdred mamy krystalicznie czystą. Ale niewdzięcznością byłoby narzekać. Zobaczysz, teraz będzie nam się szło znacznie lepiej.

Maskull spojrzał na otoczenie jakby innymi oczami. Wszystkie jego zmysły zaczęły mu ukazywać uroki i cuda, jakich dotychczas nawet nie podejrzewał. Jednobarwny, rozżarzony szkarłat piasku podzielił się na zestaw całkowicie różnych odcieni czerwonego. W podobny sposób niebo rozszczepiło się na różne błękity. Promieniowanie cieplne Branchspella odczuwał teraz z różną intensywnością przez różne części swojego ciała. Uszy ocknęły się. Powietrze było pełne pomrukiwań, szumu piasków, a nawet promienie słońca wydawały własny dźwięk – coś w rodzaju niewyraźnej harfy eolskiej. Jego nozdrza zaatakowały subtelne, zagadkowe zapachy. Wciąż czuł na podniebieniu smak gnolowej wody. Wszystkie pory jego skóry były łaskotane i kojone wcześniej niewyczuwalnymi podmuchami powietrza. Jego poigny aktywnie eksplorowały wewnętrzną naturę wszystkiego, co było w jego bezpośredniej bliskości. Magnem dotknął Joiwind i zaczerpnął od niej strumień miłości i radości. A w końcu, w całkowitej ciszy, wymienił z nią swoje myśli za pomocą brevisa. Ta potężna zmysłowa symfonia podekscytowała go tak bardzo, że podczas dalszej wędrówki tego niekończącego się poranka nie czuł się już więcej zmęczony.

Gdy dotarli do porośniętego turzycą brzegu ciemnozielonego jeziora u stóp Poolingdredu, zbliżało się już blodsombre.

Panawe siedział na ciemnej skale i czekał na nich.


Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Download:Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)