home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

Rozdział 7

Panawe

Mąż wstał, by powitać żonę i ich gościa. Ubrany był na biało. Twarz miał bez zarostu – z brevisempoignami. Skóra, zarówno na twarzy jak i na ciele, była tak biała, świeża i miękka, że prawie nie przypominała skóry; wyglądała na nowy rodzaj czystego, śnieżnego ciała pokrywającego kości. Nie miała nic wspólnego ze sztucznie wybielaną skórą przesadnie dbających o siebie kobiet. Jej biel i subtelność nie budziła lubieżnych myśli; była to z pewnością manifestacja zimnej i niemal okrutnej niewinności przyrody. Jego opadające na kark włosy również były białe, ale również nie ze starości, lecz ze zdrowia. Oczy miał czarne, spokojne i bezdenne. Wciąż był młodym człowiekiem, lecz jego rysy były tak surowe, że nadawały mu wygląd prawodawcy – i to pomimo wielkiej urody i harmonijnej budowy.

Magny małżonków splotły się na chwilę i Maskull ujrzał, jak miłość łagodzi rysy twarzy Panawe, podczas gdy Joiwind wygląda na rozradowaną. Popchnąwszy lekko Maskulla w ramiona swego męża, Joiwind stanęła z tyłu przyglądając się im z uśmiechem. Maskull poddał się temu, choć czuł się raczej zaambarasowany tym, że jest obejmowany przez mężczyznę. Poczuł ogarniające go uczucie chłodnego, miłego omdlenia.

— Nasz przybysz jest więc czerwonokrwisty?

Maskulla zdumiało, że Panawe mówi po angielsku. Jego głos również był nadzwyczajny – absolutnie spokojny, lecz ten spokój w osobliwy sposób wydawał się być złudzeniem, wynikającym z bystrości myśli i uczuć tak wielkiej, że ich przebiegu nie dało się wykryć. Jak to było możliwe, nie miał pojęcia.

— Jak ty to robisz, że mówisz językiem, którego nigdy wcześniej nie słyszałeś? — chciał wiedzieć Maskull.

— Myśl to obszerna i złożona rzecz. Nie potrafię powiedzieć, czy naprawdę mówię instynktownie twoim językiem, czy może ty sam tłumaczysz moje myśli w chwili, gdy je wyrażam.

— No widzisz, Panawe jest mądrzejszy ode mnie — powiedziała radośnie Joiwind.

— Jak się nazywasz? — zapytał jej mąż.

— Maskull.

— Takie imię musi coś znaczyć… No i popatrz, jaką dziwną rzeczą jest myśl. Z czymś mi się kojarzy… ale z czym?

— Spróbuj to odkryć — powiedziała Joiwind.

— Był w twoim świecie człowiek, który ukradł Stwórcy wszechświata coś, co miało uszlachetnić jego bliźnich.

— Tak, jest taki mit. Ten bohater nazywał się Prometeusz.

— No cóż, Maskull, mój umysł wydaje się kojarzyć z tą akcją ciebie, ale co to wszystko ma znaczyć, nie wiem.

— Przyjmij to, Maskull, za dobry omen, gdyż Panawe nigdy nie kłamie ani nie mówi bezmyślnie.

— To chyba jakieś nieporozumienie. Nic z tego nie rozumiem — powiedział Maskull spokojnie, ale wyglądał na poruszonego.

— Skąd do nas przybyłeś?

— Z planety odległego słońca, zwanej Ziemią.

— A po co?

— Miałem już dość tamtejszej wulgarności — odpowiedział lakonicznie Maskull. Z rozmysłem nie chciał wspominać o swoich towarzyszach, by nie ujawniać imienia Kraga.

— Bardzo chwalebna motywacja — przyznał Panawe. — A co więcej, może być prawdą, chociaż ty traktujesz to jako wykręt.

— W pewnym sensie jest prawdą — powiedział Maskull, patrząc na niego z niepokojem i zdziwieniem.

Przed nimi, aż do podnóża góry odległego około pół mili, rozciągało się bagniste jezioro. Purpurowe, pierzaste trzciny wyrastały na płyciznach to tu to tam. Woda była ciemnozielona. Maskull nie miał pojęcia, w jaki sposób przedostaną się na drugą stronę.

— Pewnie nie wiesz, że to jezioro nas uniesie? — powiedziała Joiwind, biorąc go za rękę.

Panawe wszedł na powierzchnię wody, która okazała się tak gęsta, że utrzymywała jego ciężar. Joiwind i Maskull podążyli za nim. On natychmiast się poślizgnął – niemniej poruszanie się po tym było zajmujące. Obserwując i naśladując Panawe, szybko się nauczył i wkrótce był w stanie utrzymać równowagę bez pomocy. Potem już uważał to za wspaniałą zabawę.

Z tego samego powodu, dla którego kobiety przodują w tańcu, Joiwind traciła i odzyskiwała równowagę z dużo większym wdziękiem i pewnością siebie niż którykolwiek z mężczyzn. Maskull nie był w stanie oderwać wzroku od jej drobnej, odzianej w draperie figury, zagłębiającej się, wyginającej, prostującej, chwiejącej i zataczającej się na powierzchni ciemnej wody.

Jezioro zrobiło się głębsze. Woda gnolowa stała się czarno-zielona. Granie, wąwozy i urwiska na brzegu można było już rozróżnić w szczegółach. Widać było również opadający z wysokości kilkuset stóp wodospad. Powierzchnia jeziora wzburzyła się tak bardzo, że Maskull miał trudności z utrzymaniem równowagi. Rzucił się więc na wodę i zaczął płynąć po powierzchni. Joiwind odwróciła się w jego kierunku i roześmiała tak radośnie, że wszystkie jej zęby rozbłysły w słońcu.

Kilka minut później wylądowali na czarnym, skalistym cyplu. Woda wyparowała błyskawicznie z ubioru Maskulla. Spojrzał na górujący nad nimi szczyt i w tym momencie jakiś dziwny ruch z udziałem Panawe zwrócił jego uwagę. Twarz tamtego konwulsyjnie się zwijała, a on sam zaczął się zataczać. Potem sięgnął ręką do ust i wyjął coś, co wyglądało jak jaskrawo pokolorowany kamyk. Oglądał go dokładnie przez chwilę. Joiwind również spojrzała mu przez ramię, mieniąc się kolorami. Po oględzinach – czymkolwiek by to nie było – Panawe upuścił przedmiot na ziemię i więcej się nim nie interesował.

— Mogę zobaczyć? — zapytał Maskull i nie czekając na pozwolenie, podniósł przedmiot. Był to delikatny, jasnozielony, pięknie ukształtowany kryształ w formie jajka.

— Skąd to się wzięło? — zapytał z ciekawością.

Panawe odwrócił się tyłem.

— Z mojego męża — odpowiedziała Joiwind.

— Tak myślałem, ale nie mogłem uwierzyć. Co to jest?

— Nie wiem, czy to się jakoś nazywa ani czy ma zastosowanie. To jest wyłącznie nadwyżka piękna.

— Piękna?

Joiwind uśmiechnęła się.

— Maskull, jeślibyś potraktował przyrodę jako męża, a Panawe jako żonę, to pewnie wszystko można by w ten sposób wyjaśnić.

Maskull zadumał się.

— Na Ziemi — powiedział po jakiejś minucie — ludzi typu Panawe nazywamy artystami, poetami i muzykami. Ich również przepełnia piękno i również z nich wypływa. Jedyną różnicą jest to, że ich wytwory są bardziej ludzkie i zrozumiałe.

— Nic z tego nie wynika oprócz próżności — powiedział Panawe. Wziął kryształ z rąk Maskulla i wrzucił do jeziora.

Urwisko, na które mieli się teraz wspiąć, miało kilkaset stóp wysokości. Maskull niepokoił się bardziej o Joiwind niż o siebie. Kobieta była ewidentnie zmęczona, niemniej odmówiła wszelkiej pomocy i w rzeczywistości okazała się zwinniejsza od niego. Pokazała mu język. Panawe wydawał się być całkowicie zatopiony w myślach. Skała była gładka i nic nie chrzęściło im pod nogami. Branchspell w tym czasie grzał już zabójczo. Jego promieniowanie szokowało swoją intensywnością i ból Maskulla powoli stawał się coraz dokuczliwszy.

Gdy znaleźli się na samej górze, ukazał się ciemny, pozbawiony roślinności, skalisty płaskowyż rozciągający się w obu kierunkach daleko jak okiem sięgnąć. Od krawędzi klifu do podnóża ciągnących się w głębi wzgórz miał prawie równą szerokość około pięciuset jardów. Wzgórza różniły się wysokością. Podobny do filiżanki Poolingdred przewyższał je w przybliżeniu o tysiąc stóp. Jego górne partie pokryte były jakimiś połyskliwymi zaroślami nie kojarzącymi mu się z niczym.

Joiwind położyła Maskullowi rękę na ramieniu i wskazała w górę.

— To jest najwyższy szczyt w całej krainie, to znaczy, aż do Ifdawn Marest.

Słysząc tę dziwną nazwę, Maskull doświadczył nagłego nie dającego się niczym wytłumaczyć przypływu dzikiej energii i niepokoju. Zaraz jednak mu przeszło.

Nie tracąc czasu, Panawe poprowadził ich w górę zbocza. Z początku stok był gołą skałą, niezbyt trudną do wspinaczki. W połowie jednak zrobił się bardziej stromy i pojawiły się krzaki oraz małe drzewa. W miarę wchodzenia stawały się coraz wyższe i w pobliżu szczytu był to już wysoki las.

Pnie oraz grubsze gałęzie drzew i krzaków były blade i szkliste, a drobne gałązki i liście przezroczyste jak kryształ. Nie rzucały cienia, niemniej pod nimi panował chłód. Zarówno liście jak i gałęzie miały fantastyczne kształty. Ale to, co zadziwiło Maskulla najbardziej, to fakt, że jak sięgnąć wzrokiem nie było widać dwóch roślin należących do tego samego gatunku.

— Możesz wyjaśnić Maskullowi ten problem? — zapytała Joiwind, ciągnąc męża za ramię.

— Jeśli jeszcze raz mi wybaczy, że zaglądam do jego mózgu — powiedział Panawe, uśmiechając się. — Problem jest niewielki. Życie na młodych planetach, Maskull, jest z konieczności prężne i niczym nieskrępowane, a także burzliwe i naśladowcze. Przyroda jest wciąż płynna, wciąż elastyczna, a materiał plastyczny. Jej wola rozwidla się, swawoli nieustannie, i w ten sposób każde stworzenie jest inne.

— No dobrze, ja to wszystko rozumiem — odpowiedział Maskull, wysłuchawszy z uwagą — ale jednego nie chwytam, jeśli żywe stworzenia swawolą tu tak energicznie, jak to się dzieje, że ludzkie istoty mają tu takie same kształty jak w moim świecie?

— To też ci mogę wyjaśnić — powiedział Panawe. — Wszystkie stworzenia przypominające Shapinga muszą, siłą rzeczy, być podobne do siebie.

— Czyli ta swawola jest ślepą wolą upodobnienia się do Shapinga?

— Dokładnie.

— Cudownie — powiedział Maskull — braterstwo człowieka nie jest jedynie bajką wymyśloną przez idealistów, ale twardym faktem.

Joiwind spojrzała na niego i zmieniła kolor. Panawe powrócił do swych rozmyślań.

Uwagę Maskulla zwróciło nowe zjawisko. Kwitnący w kolorze jale kryształowy krzak wysyłał fale mentalne dające się wyraźnie odróżnić z pomocą brevisa. Do mnie, do mnie – nawoływał bezgłośnie. Maskull przyglądał się roślinie, gdy jakiś latający robak skierował się w powietrzu ku jednemu z kwiatów i zaczął wysysać nektar. Krzyk rośliny natychmiast ucichł.

Dotarli na grzbiet i popatrzyli w dół. Nieckę w kształcie krateru wypełniała woda. Obramowanie z drzew zasłaniało częściowo widok, niemniej można było zobaczyć, że szerokie na niemal ćwierć mili jezioro jest prawie okrągłe. Brzeg jeziora znajdował się jakieś sto stóp pod nimi.

Widząc, że jego gospodarze nie kwapią się do schodzenia na dół, Maskull poprosił ich, by poczekali, a sam zsunął się na brzeg jeziora. Będąc już na dole, stwierdził, że woda jest absolutnie nieruchoma i przezroczysta. Wszedł na nią, położył się i spojrzał w głąb. Woda była dziwnie czysta. Widoczność w dół nie miała ograniczeń, ale dna nie zobaczył. Niemal poza zasięgiem wzroku poruszały się jakieś ciemne, niewyraźne obiekty. Nagle wydało mu się, że z ogromnej głębi przez gnolową wodę dociera na górę jakiś bardzo słaby i tajemniczy dźwięk. Było to jakby bicie w bębny: cztery uderzenia równej długości z akcentem na trzecie. Trwało to jakiś czas, a potem ucichło.

Dźwięk wydawał się przynależeć do świata innego niż ten, po którym podróżował. Ten ostatni był jak ze snu – mistyczny i nieprawdopodobny – a bębny były jak bardzo przytłumione odgłosy świata rzeczywistego. Przypominały tykanie zegara w hałaśliwym pomieszczeniu, w którym tylko sporadycznie daje się je uchwycić.

Gdy wrócił do Panawe i Joiwind, nie powiedział im nic o tym zjawisku. Pomaszerowali brzegiem na drugą stronę krateru. Urwiska, podobne do tych okalających pustynię, tworzyły tutaj granicę płaskiego, rozległego wrzosowiska, którego rozmiarów nie dało się ogarnąć okiem. Teren był solidny, tyle że Maskull nie był w stanie znieść dominującego w nim koloru. Było to jakby przezroczyste szkło, jednakże nie błyszczało w słońcu. Nie było widać żadnych obiektów, z wyjątkiem wijącej się w oddali rzeki, a za nią – jeszcze dalej na horyzoncie – pasmo ciemnych gór o dziwnych kształtach. Zamiast być okrągłe, stożkowe czy poszarpane, te wysoczyzny zostały wyrzeźbione przez naturę w imitację murów zamkowych z bardzo wysokimi blankami.

Bezpośrednio nad górami niebo było jaskrawo i intensywnie niebieskie. W cudowny sposób kontrastowało z błękitem pozostałych obszarów niebieskich. Wydawało się bardziej rozświetlone i promienne – po prostu jak poświata wspaniałego zachodu błękitnego słońca.

Maskull nie mógł się napatrzeć. Czym dłużej się wpatrywał, tym gwałtowniejsze były jego odczucia.

— Co to za łuna? — zapytał.

Panawe zrobił jeszcze surowszą minę niż zazwyczaj, a jego żona przywarła mu do ramienia.

— To jest Alppain, nasze drugie słońce — odpowiedział Panawe. — A góry… to Ifdawn Marest. Chodźmy teraz do naszego schronienia.

— Czy to moja wyobraźnia, czy to naprawdę tak na mnie działa? To światło przyprawia mnie o ból?

— Nie, to nie jest wyobraźnia. To jest rzeczywiste. Jak mogłoby być inaczej, gdy w tym samym czasie przyciągają cię dwa słońca o różnej naturze? Szczęśliwie nie patrzysz na Alppaina bezpośrednio. Stąd jest niewidoczny. Żeby go zobaczyć, musiałbyś iść przynajmniej do Ifdawn.

— Dlaczego mówisz: „szczęśliwie”?

— Bo cierpienie spowodowane przez te dwie przeciwstawne siły mogłoby się okazać dużo większe, niż możesz znieść. Chociaż… Bo ja wiem?

Na krótkim odcinku, jaki im jeszcze pozostał, Maskull szedł zamyślony i nieswój. Niczego nie rozumiał. Wszystko na czym zatrzymał wzrok, natychmiast zamieniało się w zagadkę. Cisza i spokój górskiego szczytu wydawały się tworzyć atmosferę zadumy, tajemniczości i oczekiwania. Zaniepokojony Panawe spojrzał na niego przyjaźnie i bez dalszej zwłoki poprowadził w dół wąską ścieżką trawersującą zbocze góry i kończącą się w wejściu do jaskini.

Był to dom Joiwind i Panawe. Wewnątrz panowała ciemność. Gospodarz wziął muszlę, napełnił ją płynem ze studni i niedbale spryskał piaszczystą podłogę. Zielonkawe fosforescencyjne światło stopniowo rozprzestrzeniło się po najdalszych kątach groty i odtąd oświetlało ją aż do końca pobytu. Mebli nie było. Trochę wysuszonych liści, jakby paproci, służyło za posłania.

Joiwind, gdy tylko weszła, padła wyczerpana. Jej mąż zajął się nią z czułą troskliwością. Obmył jej twarz, zwilżył wargi, podładował swoim magnem i w końcu położył spać. Widząc, jak ta szlachetna kobieta cierpi z jego powodu, Maskull poczuł się niewyraźnie.

— To prawda, że to była bardzo długa podróż w obie strony, ale dzięki temu, w przyszłości, wszystkie podróże Joiwind będą dla niej lżejsze. Taka jest już natura poświęcenia — starał się go zapewnić Panawe.

— Trudno mi pojąć, jak ja zdołałem przejść rano taką odległość — powiedział Maskull — a ona przecież pokonała ten dystans dwa razy.

— W jej żyłach płynie miłość zamiast krwi. Dlatego jest taka silna.

— Wiesz, że ona mi jej trochę dała?

— Bez tego nie mógłbyś nawet wyruszyć.

— Nigdy tego nie zapomnę.

Nieznośne nasilenie dnia na zewnątrz, oślepiająca jasność wejścia, chłodne ustronie wewnątrz z bladozielonym oświetleniem – wszystko to wywoływało u Maskulla senność. Ciekawość wzięła jednak górę nad znużeniem.

— Nie będziemy jej przeszkadzać, rozmawiając? — zapytał.

— Nie.

— A ty jak się czujesz?

— Potrzebuję trochę snu. Wszelako ważniejsze jest, żebyś dowiedział się co nieco o swoim nowym życiu. Nie ze wszystkim jest ono tak niewinne i idylliczne jak tutaj. Jeśli masz zamiar przez nie przejść, powinieneś dowiedzieć się czegoś o niebezpieczeństwach.

— Och, tyle to ja już wiem. A jak to zrobimy? Mam zadawać pytania czy może powiesz mi to, co uważasz za najważniejsze?

Panawe popchnął Maskulla na stos liści paproci, a sam położył się, podparł ręką i wyciągnął nogi.

— Opowiem ci o pewnych wydarzeniach z mojego życia. Pozwoli ci to zorientować się w jakim miejscu się znalazłeś.

— Będę wdzięczny — powiedział Maskull, przygotowując się do słuchania.

Panawe milczał przez chwilę lub dwie, po czym zaczął opowiadać spokojnym, miarowym, a jednak przyjemnym tonem.

Historia Panawe

Moje pierwsze wspomnienie pochodzi z okresu, kiedy miałem trzy lata (jest to równe twoim piętnastu, ale my tutaj rozwijamy się znacznie wolniej) i mój ojciec i matka zabrali mnie na spotkanie z Broodviolem, najmądrzejszym człowiekiem na Tormance. Broodviol mieszkał w Lesie Wombflash. Wędrowaliśmy trzy dni przez las, w nocy śpiąc. Im dalej byliśmy, tym drzewa były wyższe, aż w końcu ich wierzchołki znalazły się poza zasięgiem wzroku. Pnie były w kolorze ciemnej czerwieni, a liście w jasnym ulfire. Mój ojciec starał się powstrzymywać od myślenia. Gdy mu nikt nie przeszkadzał, mógł przez pół dnia pozostawać w świecie głębokiej abstrakcji. Moja matka pochodziła z Poolingdred i była całkiem innego typu. Była piękna, wspaniałomyślna i urocza, ale również pełna energii. Strofowała go. Doprowadzało to do wielu scysji między nimi, co powodowało, że czułem się nieszczęśliwy. Czwartego dnia szliśmy przez tę część lasu, która graniczyła z Morzem Topielnym. Jest ono pełne dziur z lekkiej wody, które nie są w stanie utrzymać człowieka, a ponieważ te miejsca niczym się nie różnią z wyglądu od pozostałych, chodzenie po nim jest niebezpieczne. Ojciec wskazał ciemną smugę na horyzoncie i powiedział, że to jest Wyspa Swaylone'a. Ludzie czasami zaglądają tam, ale nikt nigdy z niej nie wrócił. Wieczorem tego dnia znaleźliśmy Broodviola stojącego w lesie w głębokim, błotnistym dole otoczonego ze wszystkich stron przez trzystustopowe drzewa. Był gburowatym starcem – wielkim, krzepkim, sękatym i pomarszczonym. Miał wtedy sto dwadzieścia naszych lat, czyli około sześciuset waszych. Jego ciało było trójstronne: miał trzy nogi, trzy ręce i trzy pary oczu rozmieszczone równomiernie dookoła głowy, co czyniło z niego człowieka o wielkiej spostrzegawczości i przenikliwości. Przebywał w czymś w rodzaju transu. Dużo później usłyszałem przypisywane mu powiedzenie: „Leżeć to spać, siedzieć to śnić, a stać to myśleć”. Mój ojciec się tym zaraził i również pogrążył w medytacji. Moja matka ostrożnie wybudziła ich obu. Broodviol zezłościł się okropnie i  z wrzaskiem domagał się wyjaśnienia, czego chce. Wtedy to, po raz pierwszy, dowiedziałem się, jaki jest cel naszej podróży. Otóż byłem wybrykiem natury – to znaczy, nie miałem płci. Moi rodzice martwili się tym i chcieli zasięgnąć porady najmądrzejszego z ludzi.

Twarz starego Broodviola wypogodziła się.

— Prawdopodobnie, nie będzie to takie trudne — powiedział. — Wyjaśnię wam ten cud. Każdy mężczyzna i każda kobieta wśród nas jest chodzącym mordercą. Jeśli jest mężczyzną, to walczył i zabił kobietę, która urodziła się wraz z nim w tym samym ciele; jeśli kobietą, to zabiła ona mężczyznę. A w tym dziecku ta walka wciąż jeszcze trwa.

— Ale jak ją zakończyć? — zapytała moja matka.

— Niech dziecko skieruje swoją wolę ku tym zmaganiom i wybierze tę płeć, która mu bardziej odpowiada.

— A ty, oczywiście, wolałbyś być mężczyzną? — moja matka z zapałem zwróciła się do mnie.

— I zabić twoją córkę? Popełnić zbrodnię?

Ton mojej wypowiedzi zwrócił uwagę Broodviola.

— Wielkodusznie powiedziane, bez egoizmu — stwierdził. — Tak mógł powiedzieć tylko mężczyzna. Nie macie się więc czym martwić. Zanim wrócicie do domu, to dziecko stanie się chłopcem.

Mój ojciec odszedł gdzieś dalej i zniknął nam z oczu. Moja matka przez jakieś dziesięć minut kłaniała się nisko Broodviolowi, a ten w tym czasie spoglądał na nią życzliwie.

Wkrótce potem, jak usłyszałem, Alppain zaczął wschodzić nad tą okolicą na kilka godzin dziennie. Broodviol popadł wówczas w depresję i umarł.

Jego proroctwo się sprawdziło. Zanim dotarliśmy do domu, wiedziałem już, co to wstyd. Często później zastanawiałem się nad jego słowami, próbując zrozumieć swoją naturę i doszedłem do wniosku, że chociaż był on najmędrszym z ludzi, to wciąż nie rozpoznał mojego przypadku. Między mną a moją bliźniaczą siostrą urodzoną w tym samym ciele, nigdy nie było walki, lecz wyłącznie instynktowny szacunek dla życia powstrzymujący nas oboje od zmagań o istnienie. Ona miała silniejszy charakter i  – mimo że nieświadomie – poświęciła się dla mnie.

Gdy to zrozumiałem, przysiągłem sobie nigdy nie zjeść ani nie zniszczyć niczego zawierającego życie. I nigdy tej przysięgi nie złamałem.

Mój ojciec umarł, zanim dorosłem. Matka umarła niedługo później. Znienawidziłem wszystkiego, co mi się kojarzyło z tamtą okolicą. Postanowiłem więc wyjechać do kraju mojej matki, gdzie, jak mi mówiła, przyroda jest najbardziej czczona i zindywidualizowana.

Pewnego upalnego dnia dotarłem do Grobli Shapinga. Nazywają to miejsce tak dlatego, że raz tędy szedł Shaping, a może ze względu na jego zdumiewający charakter. Jest to naturalna grobla, długa na dwadzieścia mil, łącząca góry leżące na granicy mojej ojczyzny z Ifdawn Marest. Po obu stronach są przepaście głębokie na osiem do dziesięciu tysięcy stóp. Ostrze noża grani ma zwykle nie więcej niż stopę szerokości. Grobla biegnie z północy na południe. Dolina po prawej była wówczas zanurzona w cieniu, a po lewej iskrzyła się w słońcu od rosy. Z duszą na ramieniu wędrowałem tą niebezpieczną ścieżką jakieś kilka mil. Daleko po wschodniej stronie dolinę ograniczał wysoki płaskowyż łączący dwa łańcuchy górskie, ale wyniesiony wyżej niż nawet najwyższe turnie. Płaskowyż ten nazywają Sant. Nigdy tam nie byłem, ale słyszałem dwie ciekawe rzeczy o jego mieszkańcach. Pierwsza głosi, że tam nie ma kobiet, a druga, że chociaż ludzie ci są uzależnieni od podróży do innych krain, to nigdy nie przyswajają sobie obyczajów ludzi, wśród których mieszkają.

W pewnym momencie zrobiło mi się niedobrze i ległem jak długi, obejmując rękami obie krawędzie. Przez dłuższy czas leżałem wpatrując się w ziemię szeroko otwartymi oczami. Kiedy mi już przeszło, poczułem się zupełnie innym człowiekiem – pewnym siebie i zadowolonym. W połowie drogi spostrzegłem kogoś nadchodzącego z przeciwnej strony. Strach znowu pojawił się w moim sercu, gdyż nie widziałem sposobu, żebyśmy się mogli wyminąć. Niemniej wciąż posuwałem się powoli naprzód i kiedy byliśmy już wystarczająco blisko, poznałem nadchodzącego. To był Slofork – zwany czarownikiem. Nigdy wcześniej go nie spotkałem, ale poznałem go po charakterystycznych dziwactwach jego postaci. Człowiek ten był koloru jaskrawocytrynowego i miał podobny do trąby, bardzo długi nos, który wprawdzie nie dodawał mu urody – przynajmniej tak jak ja rozumiem urodę – niemniej sprawiał wrażenie użytecznego narządu. Nazywano go „czarownikiem” ze względu na jego zdumiewającą umiejętność pączkowania nowych kończyn i organów. Mówią, że pewnego wieczoru tępym kamieniem odpiłował sobie powoli nogę, a następnie dwa dni leżał, cierpiąc, dopóki nowa noga mu nie odrosła. Nie miał opinii niezaprzeczalnie mądrego, ale zdarzały mu się czasami przebłyski wnikliwości i polotu, którym nikt nie był w stanie dorównać.

Usiedliśmy twarzą do siebie w odległości dwóch jardów.

— Który z nas przejdzie górą? — zapytał Slofork. Jego zachowanie było tak spokojne jak sam dzień, ale dla mojej natury straszne z powodu ukrytej grozy. Uśmiechnąłem się, ale nie życzyłem sobie tego upokorzenia. Siedzieliśmy tak, zachowując się przyjaźnie, przez wiele minut.

— Co jest większe od Przyjemności? — zapytał nagle.

Byłem w wieku, kiedy pragnie się, by uważano cię za równego w każdym przypadku, tak więc, ukrywając zdumienie, podjąłem konwersację, jak gdyby to było celem naszego spotkania.

— Ból — odpowiedziałem. — Ból pozbawia nas przyjemności.

— A co jest większe niż Ból?

Zastanowiłem się.

— Miłość. Bo zaakceptujemy ból od tych, których kochamy.

— A co jest większe niż Miłość?

— Nic, Slofork.

— A co to jest Nic?

— Ty mi to musisz powiedzieć.

— Powiem ci. Ten świat jest światem Shapinga. Ten, kto jest grzecznym dzieckiem, zna przyjemność, ból, miłość i zostaje wynagrodzony. Ale istnieje też inny świat, nie będący światem Shapinga, i tam tego wszystkiego nie znają, tam jest inny porządek rzeczy. Tamten świat nazywamy Nicość, niemniej to nie jest Nic, lecz Coś.

Zapadło milczenie.

— Podobno — przerwałem ciszę — jesteś dobry w odrastaniu i zanikaniu organów?

— Ale to mi nie wystarcza. Każdy organ opowiada mi tę samą historię. A ja chcę słyszeć różne historie.

— Czy to prawda, co mówią ludzie, że twoja mądrość przypływa i odpływa falami?

— Całkowita prawda — odpowiedział Slofork. — Tylko że ci, co to mówili, zapomnieli dodać, że zawsze mylą przypływ z odpływem.

— Moje doświadczenie mówi mi — powiedziałem sentencjonalnie — że mądrość jest cierpieniem.

— Być może, młody człowieku, ale nigdy tego nie doświadczyłeś i nie doświadczysz. Dla ciebie świat wciąż będzie nosił szlachetne i groźne oblicze. Nigdy nie wzniesiesz się ponad mistycyzm… Ale bądź szczęśliwy na swój sposób.

Zanim się zorientowałem, co robi, zeskoczył spokojnie ze ścieżki prosto w przepaść. Runął w dół, spadając z coraz większą prędkością. Krzyknąłem, rzuciłem się na ziemię i zamknąłem oczy.

Często zastanawiałem się, która z moich nierozważnych młodzieńczych wypowiedzi spowodowała jego nagłą decyzję, by popełnić samobójstwo. Cokolwiek to mogło być, od tamtej pory przyjąłem ścisłą zasadę nigdy nie wypowiadać się dla własnej przyjemności, lecz jedynie po to, by pomóc innym.

W końcu dotarłem do Ifdawn Marest. Przez cztery dni ze zgrozą błąkałem się po tamtejszym labiryncie. Bałem się śmierci, ale jeszcze bardziej się bałem, że mogę utracić mój świątobliwy stosunek do życia. Gdy już byłem prawie na skraju i zaczynałem sobie gratulować, natknąłem się na trzecią z nadzwyczajnych postaci moich eksperiencji – okrutnego Muremakera. Zdarzyło się to w okropnych okolicznościach. Było popołudnie, pochmurne i burzowe, gdy ujrzałem mężczyznę, żywego, unoszącego się w powietrzu bez widocznej podpory. Wisiał wyprostowany naprzeciw klifu, a pod nogami miał ziejącą otchłań głęboką na tysiąc stóp. Podczołgałem się najbliżej, jak tylko mogłem i wyjrzałem. Zobaczył mnie i wykrzywił się jak ktoś, kto chce, żeby jego upokorzenie wzięto za zabawę. To widowisko tak mnie zdumiało, że nie byłem nawet w stanie zrozumieć, co się stało.

— Jestem Muremaker — krzyknął chrapliwym głosem, szokującym dla moich uszu. — Przez całe życie wchłaniałem innych, a teraz sam jestem wchłaniany. Nuclamp i ja pokłóciliśmy się o kobietę. A teraz Nuclamp trzyma mnie tutaj. Będę tak wisiał dopóki mu starczy sił; a kiedy się zmęczy – co nastąpi już niebawem – polecę w dół.

Gdyby to był ktoś inny, spróbowałbym go uratować, ale ten ludożerca był znany z tego, że spędził całe życie torturując, mordując i wchłaniając innych dla przyjemności. Odszedłem w pośpiechu i tego dnia już więcej się nie zatrzymywałem.

W Poolingdred spotkałem Joiwind. Chodziliśmy ze sobą i rozmawialiśmy przez jakiś miesiąc, po czym doszliśmy do wniosku, że za bardzo pokochaliśmy się wzajemnie, żeby się rozstać.

 

Panawe zamilkł.

— Fascynująca historia — stwierdził Maskull. — Zaczynam lepiej rozumieć, co mnie tu czeka. Ale zastanawia mnie jedna rzecz.

— Tak? Co takiego?

— Jak to możliwe, że ludzie tutaj nie znają narzędzi ani sztuki i nie ma żadnej cywilizacji, a mimo to wypracowali zasady współżycia społecznego i racjonalnego myślenia.

— A ty wyobrażasz sobie, że miłość i mądrość bierze się z narzędzi? Wiem skąd to u ciebie. W twoim świecie, mając znacznie mniej zmysłów i chcąc to jakoś wyrównać, jesteście zmuszeni odwoływać się do pomocy kamienia i metalu. To w żadnym wypadku nie jest oznaką wyższości.

— Też tak uważam — powiedział Maskull. — Myślę, że muszę się wielu rzeczy oduczyć.

Rozmawiali jeszcze przez jakiś czas, a potem stopniowo zasnęli. Joiwind otworzyła oczy, uśmiechnęła się i znów zapadła w sen.


Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Download:Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)