home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

Rozdział 8

Równina Złudzeń

Maskull obudził się przed nimi. Wstał, przeciągnął się i wyszedł na słońce. Wspiął się na krawędź krateru i spojrzał ku Ifdawn Marest. Branchspell już zachodził. Poświata Alppaina zniknęła całkowicie. Góry wyglądały na dzikie i potężne. Robiły na nim wrażenie jak prosta fraza muzyczna, której nuty są bardzo odległe na skali. Duch niefrasobliwości, śmiałości i żądzy przygód wydawał się go tam wzywać. To w tym momencie w jego sercu pojawiło się postanowienie, żeby pójść do Ifdawn Marest i eksplorować tamtejsze niebezpieczeństwa.

Wrócił do jaskini pożegnać się z gospodarzami.

Joiwind popatrzyła na niego swoim śmiałym i uczciwym wzrokiem.

— Czy kieruje tobą egoizm, Maskull? — zapytała. — A może przyciąga cię coś silniejszego od ciebie?

— Bądźmy rozsądni — odpowiedział z uśmiechem Maskull. — Przecież nie mogę osiedlić się w Poolingdred, zanim nie dowiem się czegoś o tej waszej zdumiewającej planecie. Pamiętaj, jak długą drogę przebyłem. Ale najprawdopodobniej tu wrócę.

— Obiecujesz?

Maskull zawahał się.

— Poproś o coś łatwiejszego, wciąż nie znam jeszcze swoich możliwości.

— To nie jest nic trudnego, a ja tego pragnę. Obiecaj mi, że nigdy nie podniesiesz ręki na żywe stworzenie, nie uderzysz, nie wyrwiesz, nie zjesz, dopóki nie wspomnisz jego matki, która będzie cierpieć z tego powodu.

— Chyba tego nie obiecam — powiedział powoli Maskull — ale zobowiążę się do czegoś bardziej uchwytnego. Nigdy nie podniosę ręki na żywe stworzenie, nie wspominając pierw ciebie.

Joiwind nieco zbladła.

— No wiesz, gdyby Panawe wiedział, że może takim być, mógłby być teraz zazdrosny.

— Nie powinnaś mówić takich rzeczy w obliczu Shapinga — powiedział Panawe, kładąc jej łagodnie rękę na ramieniu.

— Nie powinnam. Wybacz! Jestem jakaś nieswoja. To chyba krew Maskulla w moich żyłach... Pożegnajmy się z nim. Pomódlmy się, żeby gdziekolwiek się znajdzie, dokonywał tylko honorowych czynów.

— Odprowadzę go — powiedział Panawe.

— Po co? — sprzeciwił się Maskull. — Droga jest prosta.

— Ale rozmowa skraca podróż.

Maskull odwrócił się w kierunku wyjścia.

Joiwind delikatnie obróciła go ku sobie.

— Nie będziesz myślał źle o kobietach z mojego powodu?

— Błogosławiona dusza z ciebie — odpowiedział.

Odeszła w odległy kąt jaskini i zamyśliła się. Panawe i Maskull wyszli na świeże powietrze. W pół drogi do krawędzi klifu natknęli się na niewielki strumień. Woda była bezbarwna, przezroczysta i nasycona gazem. Maskull zaspokoił swoje pierwsze pragnienie i od razu poczuł się inny. Otoczenie stało się dla niego tak rzeczywiste w swojej żywotności i kolorystyce, i tak nierzeczywiste w swojej zjawiskowej tajemniczości, że schodził w dół jak ktoś, kto zapadł w sen zimowy.

Gdy wyszli na płaskowyż, zobaczył przed sobą nieskończony las wysokich drzew o niezwykle obcych kształtach. Liście były krystalicznie przejrzyste, tak że spojrzawszy w górę, miało się wrażenie spoglądania przez szklany dach. Promienie słoneczne wciąż docierały do nich – pod drzewami – białe, dzikie i oślepiające, ale pozbawione ciepła. Nietrudno było sobie wyobrazić, że wędrują po chłodnych, elfich polanach.

Droga, idealnie prosta i niezbyt szeroka, prowadziła przez las daleko, jak okiem sięgnąć.

Maskull miał ochotę porozmawiać ze swoim towarzyszem, ale jakoś nie wiedział, jak zacząć. Panawe zerkał na niego, uśmiechając się z nieodgadnionym wyrazem twarzy – surowym, ale czarującym i na pół kobiecym. W pewnej chwili przerwał ciszę, w dość dziwny sposób, gdyż Maskull nie był w stanie określić czy jest to mowa czy śpiew. Z jego ust wydobywał się cichy melodyjny recytatyw, zupełnie jak urzekające adagio na basowym instrumencie strunowym. Była jednak pewna różnica. Zamiast powtórzeń i wariacji jednego lub dwóch motywów, jak w muzyce, motyw Panawe był przedłużany – nigdy się nie kończył i zarówno pod względem rytmu jak i melodii przypominał raczej rozmowę. Jednocześnie nie był to jednak recytatyw, gdyż nie była to deklamacja, tylko długi, spokojny strumień czułych emocji.

Maskull słuchał urzeczony i wstrząśnięty. Pieśń, o ile można to nazwać pieśnią, wydawała się zawsze być akurat w tym miejscu, w którym ma stać się jasna i zrozumiała – nie na poziomie słów, lecz w taki sposób, w jaki ktoś dzieli się z innym swoimi nastrojami i odczuciami – i Maskull czuł, że właśnie ma być wyrażone coś ważnego, wyjaśniającego wszystko, co zaszło dotychczas. I to było niezmiennie odkładane na później; nie mógł tego zrozumieć – a mimo to jakoś rozumiał.

Późnym popołudniem doszli do jakiejś polany i tam Panawe zakończył swój recytatyw. Zwolnił, a potem zatrzymał się jak człowiek, który chce dać do zrozumienia, że nie ma zamiaru iść dalej.

— Jak się nazywa ta okolica? — zapytał Maskull.

— Równina Złudzeń.

— Czy ta muzyka nie miała mnie skusić? Chcesz, żebym zawrócił?

— Swoją pracę masz przed sobą. Po co miałbyś wracać?

— Co to więc było? Jaką pracę masz na myśli?

— Powinna ci się wydać czymś akurat dla ciebie.

— To brzmiało jak muzyka Shapinga — powiedział z roztargnieniem Maskull i już w chwili, gdy wypowiadał te słowa, zastanawiał się czemu tak mówi, gdyż teraz wydawały się mu nie mieć znaczenia.

— Shapinga odnajdziesz wszędzie — powiedział Panawe, niczemu się nie dziwiąc.

— To jest sen czy jawa? — zapytał Maskull.

— Jawa.

Maskull zamyślił się głęboko.

— Będzie co będzie — powiedział, przytomniejąc. — Pójdę już. Gdzieś będę musiał się przespać tej nocy.

— Dojdziesz do szerokiej rzeki. Po niej będziesz mógł jutro dotrzeć do podnóża Ifdawn Marest. Ale wieczorem lepiej przenocuj w miejscu, w którym las dochodzi do rzeki.

— Żegnaj więc, Panawe! Chyba że chcesz mi jeszcze o czymś powiedzieć?

— Tylko to, Maskull, że gdziekolwiek pójdziesz, staraj się uczynić ten świat piękniejszym, a nie brzydszym.

— To więcej, niż ktokolwiek z nas może przedsięwziąć. Jestem prostym człowiekiem i nie mam ambicji, by upiększać życie, ale powiedz Joiwind, że będę starał utrzymać się w czystości.

Rozstali się raczej chłodno. Maskull stał wyprostowany w miejscu rozstania, obserwując Panawe, dopóki ten nie zniknął. Potem westchnął – więcej niż raz.

Ogarnęło go wrażenie, że coś się zaraz wydarzy. Było duszno. Niczym nie przesłonięte promienie późnopopołudniowego słońca zalewały jego ciało zmysłowym ciepłem. Niezmiernie wysoko nad jego głową ścigała się na niebie samotna chmura.

Gdzieś z tyłu, z bardzo daleka odezwała się pojedyncza nuta trąbki. W pierwszej chwili wydało mu się, że z odległości wielu mil, ale potem dźwięk powoli narastał, zbliżając się coraz bardziej, stając się coraz głośniejszy. Wciąż była to ta sama nuta, ale teraz brzmiała, jakby jakiś gigantyczny trębacz grał mu tuż nad głową. Potem dźwięk stopniowo przycichł i oddalił się do przodu. Zakończył się jako słaby i daleki.

Teraz poczuł się dopiero sam na sam z Naturą. Jakiś błogi spokój ogarnął jego serce. Przeszłość i przyszłość została zapomniana. Las, słońce, dzień przestały dla niego istnieć. Przestał być świadom samego siebie – nie miał żadnych myśli ani żadnych uczuć. Jeszcze nigdy Życie nie wzniosło się dla niego na takie wyżyny.

Na ścieżce, na wprost niego, ukazał się mężczyzna stojący z rękami skrzyżowanymi na piersi. Jego ubiór okrywał tułów, pozostawiając gołe kończyny. Był raczej młody niż stary. Maskull zwrócił uwagę, że jego oblicze nie jest wyposażone w żaden z tych specjalnych organów z Tormance, do których jeszcze nie zdążył przywyknąć. Twarz mężczyzny pozbawiona była owłosienia, a cała postać emanowała nadmiarem żywotności jak powietrze drżące w gorący dzień. Spoglądał z taką siłą, że Maskull nie był w stanie spojrzeć mu w oczy.

Stojąc tak naprzeciw tego osobnika, Maskull czuł narastającą radość. Był przekonany, że przydarza mu się coś dobrego. Z trudem udało mu się wykrztusić jakieś słowa.

— Czemu mnie zatrzymujesz?

— Przyjrzyj mi się dobrze, Maskull. Kim jestem? — tamten zwrócił się do niego po imieniu.

Jego głos był niezwykły. Jakby dwutonowy. Pierwszy ton brzmiał, jakby dochodził z bardzo daleka, drugim były składowe harmoniczne – coś jak rezonansowe brzęczenie struny.

— Myślę, że jesteś Shapingiem.

— Jestem Surturem.

Maskull ponownie spróbował spojrzeć mu w oczy, ale się poczuł, jakby go źgnięto.

— Wiesz już, że ten świat jest mój. Jak myślisz, po co cię tu sprowadziłem? Chcę, żebyś mi służył.

Maskull zaniemówił.

— Nie umkną ci, którzy robią sobie żarty z mojego świata. — kontynuowała zjawa — Ci, którzy drwią z jego surowego, odwiecznego rytmu, z jego piękna i ze wzniosłości, która nie jest czymś powierzchownym, lecz ma niezmiernie głębokie korzenie.

— Ja nie drwię.

— Pytaj, a ja ci odpowiem.

— Nie mam pytań.

— Twoja służba dla mnie, Maskull, to konieczność. Nie rozumiesz tego? Jesteś moim sługą i pomocnikiem.

— Nie zawiodę.

— Mnie! Nie siebie.

Zanim jeszcze ostatnie słowa opuściły usta Surtura, Maskull zobaczył, jak rozrasta się on gwałtownie w górę i na boki. Patrząc na sklepienie niebieskie, ujrzał jak całe pole widzenia wypełnione zostaje jego ciałem – nie jakimś konkretnym człowiekiem, ale rozległym jak chmura wklęsłym wizerunkiem spoglądającym na niego i marszczącym brwi. Nagle obraz zniknął, jakby zgaszono światło.

Maskull stał nieruchomo, a serce mu waliło. Znów usłyszał samotną nutę trąbki. Tym razem dźwięk zaczął się słabo, w dużej odległości przed nim i zbliżał się powoli, narastając regularnie; minął go, przechodząc nad głową, gdy był najgłośniejszy, po czym cichnąc coraz bardziej – czarowny i uroczysty – oddalał się do tyłu, aż nuta wtopiła się w śmiertelną ciszę lasu. Dla Maskulla było to jak zakończenie wspaniałego i ważnego rozdziału.

Jednocześnie z zamierającym dźwiękiem niebiosa jakby otwarły się z szybkością błyskawicy, ukazując błękitne sklepienie o niezmiernej wysokości. Maskull odetchnął głęboko, przeciągnął się i rozejrzał z lekkim uśmiechem.

Chwilę potem ruszył w dalszą podróż. Umysł miał wciąż otępiały i oszołomiony, ale zaczynała w nim dominować jedna myśl, ogromna, bezkształtna i potężna, jak pomysł rodzący się w duszy kreatywnego artysty – zawrotna myśl, że jest człowiekiem przeznaczenia.

Czym dłużej się zastanawiał nad tym wszystkim, co wydarzyło się od jego przybycia do tego nowego świata – a nawet przed opuszczeniem Ziemi – tym oczywistsze i bardziej bezsporne się stawało, że nie znalazł się tutaj dla własnych celów i że musi tu pozostać do końca. Czym jednak miałby być ten koniec, nie był w stanie sobie wyobrazić.

Między drzewami dojrzał zachodzącego w końcu Branchspella. Słońce wyglądało jak ogromna kula czerwonego ognia; mógł się mu już spokojnie przyjrzeć.

Droga skręciła nagle w lewo, po czym zaczęła łagodnie opadać w dół. Przed nim pojawiła się szeroko rozlana rzeka o czystej, ciemnej wodzie – trafił bez trudu. Rzeka płynęła z północy na południe. Leśna ścieżka zaprowadziła go wprost na brzeg. Stanął i w zadumie zaczął się przyglądać płynącej z pluskiem wodzie. Las ciągnął się dalej na przeciwnym brzegu. Na południu, mile stąd, dało się odróżnić Poolingdreda. Na północnym horyzoncie rysowały się góry Ifdawn Marest – wysokie, dzikie, piękne i niebezpieczne. Nie były dalej niż jakieś dwanaście mil.

Jak pierwsze pomruki burzy – pierwsze słabe podmuchy zimnego wiatru – w sercu Maskulla zawirowało podniecenie. Pomimo cielesnego zmęczenia zapragnął wypróbować na czymś swoją siłę. To pragnienie przypisywał turniom Ifdawn Marest. Wydawały się być dla niego taką samą magiczną atrakcją jak magnes dla żelaza. Gryzł paznokcie z niecierpliwości, spoglądając w tamtym kierunku i zastanawiając się, czy dałby radę wejść na górę jeszcze tego wieczoru. Ale gdy spojrzał do tyłu na Poolingdred, przypomniał sobie Joiwind i Panawe, i to go trochę uspokoiło. Zdecydował się spać w tym miejscu i wyruszyć wcześnie o świcie, gdy tylko się obudzi.

Napił się wody z rzeki, umył i ułożył na brzegu do snu. Jak do tej pory, przy tej postępującej obsesji zupełnie nie dbał o nocne niebezpieczeństwa i wierzył w swoją gwiazdę.

Branchspell zaszedł, zrobiło się ciemno i nadeszła noc ze swą okropną siłą ciężkości – a Maskull wszystko przespał. Długo przed północą obudziła go jednak karmazynowa poświata na niebie. Otworzył oczy, zastanawiając się, gdzie jest. Czuł ciężar i ból. Czerwony blask okazał się zjawiskiem naziemnym; rozchodził się spomiędzy drzew. Maskull wstał i poszedł w kierunku światła.

Opodal rzeki, nie dalej niż sto stóp, prawie nastąpił na ciało śpiącej kobiety. Na ziemi, kilka jardów od niej leżał przedmiot wysyłający karmazynowe światło. Wyglądał jak mały klejnot emitujący świecące na czerwono iskry. Maskull nie poświęcił mu jednak zbyt dużo uwagi.

Kobieta ubrana była w wielką zwierzęcą skórę. Miała duże, gładkie i zgrabne kończyny, raczej muskularne niż otyłe. Jej magn nie był cienką macką, ale trzecią ręką zakończoną dłonią. Jej twarz, zwrócona do góry, była dzika, mocna i niezwykle urodziwa. Maskull zauważył ze zdziwieniem, że na czole, w tym samym miejscu, gdzie powinien być brevis, ma jeszcze jedno oko. Wszystkie trzy oczy były zamknięte. Koloru jej skóry – w karmazynowym świetle – nie dało się odróżnić.

Ostrożnie dotknął ją ręką. Obudziła się spokojnie i spojrzała na niego, nie mrugnąwszy okiem. Patrzyła wszystkimi trzema oczami, ale te dwa niższe wyglądały na otępiałe i puste – wyłącznie zmysły wzroku. To środkowe, na czole, wyrażało jej wewnętrzną naturę. Jego wyniosły, nieugięty blask miał w sobie coś kuszącego i uwodzicielskiego. Maskull poczuł w nim kobiecą siłę woli, wyzywającą i władczą, i instynktownie zesztywniał.

Kobieta usiadła.

— Potrafisz mówić moim językiem? — zapytał. — Nie zadawałbym takiego pytania, gdyby nie to, że inni potrafili.

— A co ty sobie wyobrażasz, że twój umysł jest tak bardzo złożony, że nie potrafię go odczytać?

— No nie, ale nie masz brevisa.

— No to co? Mam za to sorb, coś znacznie lepszego — oznajmiła, wskazując oko na czole.

— Jak się nazywasz?

— Oceaxe.

— Skąd idziesz?

— Z Ifdawn Marest.

Jej pogardliwe odpowiedzi zaczęły go irytować. Chociaż jeśli chodzi o tembr, to jej głos był fascynujący.

— Pójdę tam jutro — zauważył.

Roześmiała się, jakby wbrew swojej woli, ale tego nie skomentował.

— Nazywam się Maskull — mówił dalej. — Jestem tu obcy. Z innego świata.

— Powinnam się była domyślić. Wyglądasz absurdalnie.

— Może powinniśmy ustalić to od razu — powiedział bez ogródek Maskull. — Zostaniemy, czy może nie zostaniemy przyjaciółmi?

Ziewnęła i przeciągnęła się, ale nie wstała.

— A dlaczegóż to mielibyśmy zostać przyjaciółmi? Gdybym uważała cię za mężczyznę, to mógłbyś zostać moim kochankiem.

— Musisz sobie poszukać kogoś gdzie indziej.

— I niech już tak zostanie, Maskull! A teraz idź już sobie i zostaw mnie w spokoju.

Położyła się z powrotem na ziemi, lecz nie zamknęła oczu.

— A co robisz tutaj? — dopytywał się Maskull.

— Och, my ludzie z Ifdawn Marest czasami przychodzimy tutaj spać, gdyż tam dość często zdarza się noc, po której nie ma dla nas dnia.

— Jeśli to takie straszne miejsce, to widząc, że jestem całkiem obcy, mogłabyś z czystej uprzejmości ostrzec mnie przed niebezpieczeństwami, które mogą tam na mnie czekać.

— Jest mi całkowicie i do głębi obojętne, co się stanie z tobą — stanowczo odparła Oceaxe.

— Wracasz rano? — nie zrażał się Maskull.

— Jak będzie mi się podobało.

— W takim razie pójdziemy razem.

Oceaxe uniosła się na łokciu.

— Ja, zamiast planować podróż innym, zrobiłabym coś, co będzie mi bardzo potrzebne.

— Och, błagam! Powiedz mi, co?

— No cóż, nie ma w zasadzie powodu, żebym ci tego nie powiedziała. Ja postarałabym się przekształcić moje kobiece narządy w męskie. Bo to jest kraina mężczyzn.

— A możesz wyrazić to prościej.

— Och, to jest całkiem proste. Próba przejścia przez Ifdawn bez sorbu, to samobójstwo. A ten twój magn jest również bardziej niż bezużyteczny.

— Pewnie wiesz, co mówisz. A jak mam to zrobić?

Kobieta wskazała niedbale leżący na ziemi klejnot.

— Tam masz rozwiązanie. Jeśli potrzymasz to drude przez dłuższą chwilę w pobliżu swoich organów, być może zainicjuje to ich przekształcenie, a natura do rana może zrobić resztę. Ale niczego nie obiecuję.

I teraz już naprawdę odwróciła się tyłem do Maskulla.

Przez kilka minut zastanawiał się, a potem podszedł do kamienia i wziął go w rękę. Był to otoczak rozmiaru kurzego jaja, świecący na karmazynowo – jak gdyby był rozgrzany do czerwoności – i wyrzucający nieustanny prysznic drobnych krwistoczerwonych iskierek.

Zdecydowawszy w końcu, że rada Oceaxe jest dobra, przycisnął drude najpierw do magna, a potem do brevisa. Poczuł pieczenie – tak jakby uczucie uzdrawiającego bólu.


Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Download:Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)