home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

Rozdział 10

Tydomin

Oceaxe usiadła beztrosko na kanapie z mchów i zabrała się do jedzenia śliwek.

— No i widzisz, Maskull, musiałeś go zabić — powiedziała dość żartobliwym tonem.

Maskull odszedł od nieboszczyka i spojrzał na nią. Wciąż był czerwony i ciężko dyszał.

— W tym nie ma nic śmiesznego — powiedział. — Zwłaszcza ty powinnaś siedzieć cicho.

— A dlaczego?

— Bo to był twój mąż.

— Uważasz, że powinnam okazywać żal. Nic takiego nie czuję.

— Kobieto, nie udawaj!

Oceaxe uśmiechnęła się.

— Po twoim zachowaniu można by sądzić, że oskarżasz mnie o jakieś zbrodnie.

Maskull dosłownie parsknął, słysząc te słowa.

— Co! Żyjesz z tym plugawym… w ramionach tego ohydnego potwora…

— Och, teraz rozumiem — powiedziała tonem całkowicie obojętnym.

— To dobrze.

— Słuchaj, Maskull — mówiła dalej po chwili — kto ci dał prawo do kierowania moim zachowaniem? Czyż nie jestem panią samej siebie?

Popatrzył na nią zdegustowany, ale nic nie powiedział. Znów przez jakiś czas milczeli.

— Nigdy go nie kochałam — powiedziała w końcu Oceaxe, spuszczając wzrok.

— To jeszcze gorzej.

— O co ci chodzi? Czego ty chcesz?

— Od ciebie nic. Dzięki bogu, absolutnie nic!

Oceaxe roześmiała się ponuro.

— Przyjeżdżasz tu z twoimi obcymi uprzedzeniami i oczekujesz, że pochylimy przed nimi głowy.

— Jakimi uprzedzeniami?

— Zamordowałeś Crimtyphona tylko dlatego, że jego zainteresowania są dla ciebie dziwne, a teraz chcesz zamordować mnie.

— Zainteresowania? To diaboliczne okrucieństwo?

— Och, jesteś sentymentalny! — orzekła z pogardą Oceaxe. — Czemu musisz robić taki raban wokół tego człowieka? Życie to życie – na całym świecie – i każdy jego wariant jest równie dobry jak inny. On miał jedynie przekształcić się w drzewo, takie jak miliony innych drzew. Jeśli one wytrzymują takie życie, to czemu on miał nie wytrzymać?

— I to ma być w Ifdawn moralnością!

— To ty masz jakieś osobliwe poglądy — mówiła z coraz większą złością Oceaxe. — Bredzisz na temat piękna roślin i kwiatów, uważasz, że są boskie, ale gdy pojawia się kwestia wykreowania tego boskiego, uroczego, nieskalanego piękna samemu, osobiście, natychmiast staje się to okrutnym i podłym zepsuciem. Moim zdaniem jest to jakaś dziwna zagadka.

— Oceaxe, jesteś piękną, dziką bestią bez serca i tyle. Gdybyś nie była kobietą…

— Tak? — powiedziała wydymając wargi. — No to posłuchajmy, co by się stało, gdybym nie była kobietą?

Maskull przygryzł paznokcie.

— Wszystko mi jedno. Ja nic ci zrobić nie mogę, chociaż pewnie nawet o włos nie różnisz się od swojego młodocianego męża. Możesz to uważać za moje „cudzoziemskie uprzedzenia”. Żegnaj!

Odwrócił się, by odejść.

— Dokąd idziesz, Maskull? — zapytała Oceaxe, spoglądając na niego przez swoje długie rzęsy.

— Nieważne! Gdzie bym nie poszedł, ty chodząca krynico zbrodni, to i tak będzie to zmiana na lepsze!

— Poczekaj. Coś ci powiem. Właśnie zaczyna się blodsombre, więc będzie lepiej jeśli zostaniesz tu do popołudnia. Jego ciało możemy szybko stąd usunąć, no a skoro tak bardzo mnie nie cierpisz, to jest tu wystarczająco dużo miejsca. Nie musimy rozmawiać, nie musimy nawet widzieć się wzajemnie.

— Nie życzę sobie oddychać tym samym powietrzem, co ty.

— Osobliwy z ciebie człowiek! — Oceaxe siedziała wyprostowana i nieruchoma jak piękna statua. — A co z twoją cudowną rozmową z Surturem i wszystkimi tymi rzeczami, które postanowiłeś dokonać?

— Nie zaliczasz się do tych, z którymi będę o tym rozmawiał. — Popatrzył na nią w zadumie. — Ale skoro wciąż tu jestem, to może mi powiesz, jakie znaczenie ma ten grymas na twarzy nieboszczyka?

— Maskull, czy to jest kolejna zbrodnia? Wszyscy nieboszczycy tak wyglądają. Uważasz, że nie powinni?

— Słyszałem kiedyś, że to się nazywa „twarz Crystalmana”.

— Dlaczego nie? Wszyscy jesteśmy córkami i synami Crystalmana. To jest bez wątpienia podobieństwo rodzinne.

— Powiedziano mi też, że Surtur i Crystalman to jedno i to samo.

— Masz mądrych i wiarygodnych znajomych.

— No to w jaki sposób ten, którego spotkałem, mógł być Surturem? — zapytał Maskull bardziej samego siebie niż Oceaxe. — Ta zjawa wyglądała zupełnie inaczej.

Oceaxe przestała udawać urażoną i prześlizgnąwszy się niepostrzeżenie ku niemu, delikatnie ujęła go za rękę.

— No widzisz? Musimy porozmawiać. Siądź tu obok mnie i zadawaj pytania. Nie jestem szczególnie bystra, ale spróbuję ci pomóc.

Lekko się opierając, Maskull pozwolił się pociągnąć w dół. Oceaxe nachyliła się ku niemu, niby konfidencjonalnie, chcąc, żeby jej słodki, chłodny, kobiecy oddech owiał jego policzki.

— Maskull — zapytała — czyż nie jesteś tu po to, żeby zło zamienić w dobro? Co za różnica więc, kto cię przysłał?

— Co ty możesz wiedzieć o dobru i złu?

— A ty instruujesz tylko zaawansowanych?

— Kimże ja jestem, żeby kogokolwiek instruować? Chociaż, masz całkowitą rację. Chciałbym robić to, co mogę… Nie żebym miał kwalifikacje, ale dlatego, że tu jestem.

— Jesteś gigantem — Oceaxe zniżyła głos do szeptu — zarówno cieleśnie jak i duchowo. Możesz zrobić, co tylko zachcesz.

— Naprawdę tak myślisz czy tylko mi schlebiasz dla własnych celów?

Oceaxe westchnęła.

— Czy nie widzisz tego, że strasznie utrudniasz tę rozmowę? Porozmawiajmy o tym, co masz zrobić, a nie o nas.

Maskull nagle zauważył dziwne niebieskie światło rozświetlające niebo na północy. To blask Alppaina zabarwiał niebo, ale sam Alppain był za górami. Wpatrując się, poczuł napływ jakiegoś dziwnego samozaparcia niepokojącej natury. Spojrzał na Oceaxe i po raz pierwszy uderzyło go, że był wobec niej niepotrzebnie taki brutalny. Zapomniał, że jest kobietą – bezbronną kobietą.

— Zostaniesz? — niespodziewanie, całkiem otwarcie i szczerze zapytała Oceaxe.

— Tak, chyba zostanę — odpowiedział cicho. — I coś jeszcze, Oceaxe. Jeśli źle oceniłem twój charakter, to błagam, przebacz mi. Jestem popędliwym cholerykiem.

— Na świecie jest wystarczająca ilość lekkoduchów. Twarde szturchańce są dobrym lekarstwem na błędne serca. I wcale źle nie oceniłeś mojego charakteru, o ile w ogóle mogłeś go ocenić, gdyż każda kobieta ma więcej niż jeden charakter. Nie wiedziałeś?

Zamilkli oboje i wtedy w ciszy usłyszeli trzask patyków. Zaskoczeni, rozejrzeli się. Przez przesmyk oddzielający ich od stałego lądu zbliżała się powoli jakaś kobieta.

— Tydomin — mruknęła Oceaxe poirytowanym i wystraszonym tonem. Natychmiast odsunęła się od Maskulla i wstała.

Nadchodząca kobieta była średniego wzrostu, bardzo drobna i zgrabna. Nie sprawiała wrażenia zbyt młodej. Na twarzy znać było opanowanie kogoś, kto zna swoje miejsce w świecie. Była bardzo blada, a pod maską opanowania przebłyskiwało chwilami coś dziwnego i niebezpiecznego. Miała w sobie jakiś powab, chociaż niezupełnie była to uroda. Włosy jej chłopięcej fryzury były pozlepiane i sięgały tylko do szyi. Miały dziwny kolor indyga. Ubrana była w osobliwą tunikę i bryczesy uszyte z niebieskozielonych, kwadratowych łusek jakiegoś gada. Jej niewielkie, białe jak kość słoniowa piersi były odkryte. Sorb był czarny i ponury – raczej kontemplacyjny.

Nie spojrzawszy nawet na Oceaxe i Maskulla, podeszła, nie zatrzymując się, wprost do ciała Crimtyphona. Stanęła z założonymi rękami kilka stóp od niego i popatrzyła w dół.

Oceaxe odciągnęła Maskulla trochę dalej i wyszeptała:

— To jest druga żona Crimtyphona mieszkająca pod Disscournem. To bardzo niebezpieczna kobieta. Uważaj na to, co mówisz. Jeśli poprosi cię, żebyś coś zrobił, odmów kategorycznie.

— Ta biedaczka wygląda dość nieszkodliwie.

— Tak tylko wygląda! Ta biedaczka mogłaby połknąć nawet samego Kraga… I zachowuj się jak mężczyzna.

Ich szepty musiały zwrócić uwagę Tydomin, gdyż powoli odwróciła się w ich kierunku.

— Kto go zabił? — zapytała.

Jej głos był tak miękki, cichy i dystyngowany, że Maskull z trudem mógł wychwycić słowa. Dźwięki jednakowoż dudniły mu w uszach i – co było dosyć ciekawe – zamiast cichnąć, wydawały się być coraz mocniejsze.

— Nic nie mów, zostaw to mnie — szepnęła Oceaxe, po czym obróciła się, żeby spojrzeć Tydomin prosto w twarz i powiedziała głośno: — Ja go zabiłam.

Słowa Tydomin wciąż dzwoniły Maskullowi w głowie jak rzeczywiste dźwięki. W żaden sposób nie był w stanie tego zignorować. Musiał wyznać otwarcie, co zrobił, bez względu na konsekwencje. Łagodnie ujął Oceaxe za ramię, przesunął do tyłu i powiedział cichym, ale całkowicie słyszalnym głosem:

— To ja zabiłem Crimtyphona.

Oceaxe, choć spoglądała butnie, wyglądała na wystraszoną.

— Maskull tak mówi, żeby mnie ochronić — powiedziała. — On tak myśli. Maskull, ja nie potrzebuję ochrony. To ja go zabiłam.

— Wierzę ci Oceaxe. Ty go zamordowałaś. Nie własną ręką, lecz ściągnęłaś w tym celu tego mężczyznę.

Maskull postąpił kilka kroków w kierunku Tydomin.

— To nie ma większego znaczenia, kto go zabił, gdyż uważam, że lepiej, gdy jest martwy niż żywy. Wciąż jednak to ja to zrobiłem. Oceaxe nie przyłożyła ręki do tej sprawy.

Tydomin jakby go nie słyszała, w zamyśleniu przyglądała się stojącej za nim Oceaxe.

— Nie przyszło ci do głowy, gdy go mordowałaś, że przyjdę tu zobaczyć, co się stało?

— Ani razu nie pomyślałam o tobie — odpowiedziała Oceaxe, złośliwie się śmiejąc. — Wyobrażasz sobie, że ja cały czas myślę tylko o tobie?

— Gdyby ktoś zamordował tutaj twojego ukochanego, to co byś zrobiła?

— Kłamliwa hipokrytka. — Oceaxe splunęła. — Nigdy nie kochałaś Crimtyphona. Zawsze nienawidziłaś mnie i teraz uważasz, że jest doskonała okazja, by wyrównać… teraz, po odejściu Crimtyphona… Bo obie wiemy, że gdybym go poprosiła, to zrobiłby z ciebie podnóżek. Ubóstwiał mnie, a z ciebie się wyśmiewał. Uważał, że jesteś brzydka.

Tydomin uśmiechnęła się delikatnie do Maskulla.

— Musisz koniecznie tego słuchać? — zapytała.

Maskull, bez słowa, czując, że tak należy postąpić, odszedł poza zasięg głosu.

Tydomin podeszła do Oceaxe.

— Być może moja uroda przygasa i nie jestem już młoda — powiedziała — dlatego tym bardziej był mi potrzebny.

— No cóż, Tydomin, teraz jest martwy i tyle — odwarknęła Oceaxe. — I co teraz zrobisz?

Tydomin uśmiechnęła się nieznacznie i raczej żałośnie.

— Co tu można jeszcze zrobić? Można jedynie opłakiwać zmarłego. Nie odmówisz mi tej ostatniej posługi?

— Chcesz tu zostać?--- zapytała podejrzliwie Oceaxe.

— Tak, droga Oceaxe, chcę być sama.

— Co, w takim razie, chcesz, żebyśmy zrobili?

— Pomyślałam sobie, że ty i twój kochanek… Jak on się nazywa?

— Maskull.

— Pomyślałam, że może poszlibyście oboje pod Disscourn i spędzili Blodsombre w moim domu.

— Pójdziesz ze mną teraz pod Disscourn? — zawołała Oceaxe głośno do Maskulla.

— Jeśli chcesz — odpowiedział Maskull.

— Idź przodem, Oceaxe. Muszę zadać twojemu przyjacielowi kilka pytań na temat śmierci Crimtyphona. Nie będę go zatrzymywać.

— Dlaczego mnie ich nie zadasz? — zapytała Oceaxe, spoglądając ostro.

Na twarzy Tydomin pojawił się cień uśmiechu.

— Za dobrze się znamy — powiedziała.

— Tylko bez żadnych numerów — powiedziała Oceaxe i odwróciła się by odejść.

— Ty chyba śpisz — powiedziała Tydomin. — W tę stronę! Chyba nie masz zamiaru zejść z klifu po ścianie?

Ścieżka wybrana przez Oceaxe wiodła przez przesmyk. Kierunek, wskazany jej przez Tydomin, prowadził ku krawędzi urwiska i w przepaść.

— Och, na Shapinga! Chyba już mi się miesza w głowie — wykrzyknęła ze śmiechem Oceaxe i posłusznie poszła we wskazanym kierunku.

Szła prostu ku przepaści znajdującej się dwadzieścia kroków dalej. Maskull tarmosił swoją brodę, zastanawiając się, co ona robi. Tydomin stała wciąż, obserwując ją i wskazując palcem. Oceaxe, bez wahania i nie zwalniając ani na chwilę, maszerowała do przodu, a gdy już znalazła się na krawędzi, zrobiła jeszcze jeden krok.

Maskull zobaczył, jak zatrzepotała rękami, będąc już za krawędzią. Gdy jej ciało znikało, doszedł go straszny krzyk.

Iluzja, która ją zaślepiła, ustała chwilę za późno. Maskull otrząsnął się ze stuporu, rzucił do krawędzi klifu, położył dość nierozważnie i wyjrzał. Oceaxe zniknęła.

Dziko wpatrywał się w przepaść przez kilka minut, a potem zaczął łkać. Wstał, gdy podeszła do niego Tydomin.

Czerwieniał i bladł na przemian. Upłynęło nieco czasu, zanim był w stanie w ogóle coś powiedzieć. W końcu z trudnością wykrztusił:

— Zapłacisz za to, Tydomin. Ale najpierw chcę wiedzieć, dlaczego to zrobiłaś?

— A nie miałam powodu? — zapytała, spuściwszy oczy.

— A czy nie była to czysta złośliwość?

— To było z powodu Crimtyphona.

— Ona nie miała nic wspólnego z tą śmiercią. Mówiłem ci.

— Ty jesteś lojalny w stosunku do niej, a ja jestem lojalna w stosunku do Crimtyphona.

— Lojalna? Popełniłaś okropną pomyłkę. Nie była moją kochanką. Zabiłem go z całkiem innego powodu. Ona absolutnie nie miała w tym udziału.

— Nie była twoją kochanką? — zapytała cicho Tydomin.

— Popełniłaś okropną pomyłkę — powtórzył Maskull. — Zabiłem go, bo był dziką bestią. Była tak samo niewinna jego śmierci jak ty.

Tydomin spojrzała na niego surowo.

— W takim razie to ty jesteś winien obu śmierciom.

Nastąpiła przerażająca cisza.

— Czemu nie możesz mi uwierzyć? — zapytał Maskull, blednąc i pocąc się nieprzyjemnie.

— A kto ci dał prawo, by go zabijać? — zapytała surowo Tydomin.

Nie odpowiedział, a może nie usłyszał jej pytania.

Tydomin westchnęła dwa czy trzy razy i zaczęła się niespokojnie kręcić.

— Zamordowałeś go — powiedziała — więc teraz musisz pomóc mi go pochować.

— Co muszę? To jest straszliwa zbrodnia.

— Tyś jest najstraszliwszym z ludzi. Czemuś tu przybył i czynisz takie rzeczy? Kim my jesteśmy dla ciebie?

— Nieszczęście w tym, że masz rację.

Znów zamilkli.

— Nie ma sensu tak stać tutaj — powiedziała Tydomin. — Nic już nie da się zrobić. Musisz iść ze mną.

— Iść z tobą? Dokąd?

— Pod Disscourn. Po drugiej stronie jest ogniste jezioro. Zawsze chciał być w nim pochowany po śmierci. Możemy to zrobić po blodsombre, a w międzyczasie musimy zabrać go do domu.

— Jesteś bezduszną, nieczułą kobietą. Dlaczego on musi być pochowany, a ta biedna dziewczyna pozostawiona bez pochówku?

— Dobrze wiesz, że ten problem jest bezprzedmiotowy — odpowiedziała spokojnie Tydomin.

Maskull z podnieceniem rozejrzał się wokół niewidzącym wzrokiem.

— Idę — mówiła dalej Tydomin — mamy coś do zrobienia. Chyba nie chcesz zostać tu sam?

— Nie. Nie mógłbym tu zostać. Po co zresztą miałbym chcieć tu zostać? Chcesz żebym poniósł ciało?

— Sam się nie poniesie. To ty go zamordowałeś. Może ci ulży, jeśli go poniesiesz.

— Ulży? — zdziwił się dość głupio Maskull.

— Na wyrzuty sumienia jest tylko jeden sposób – pokuta.

— A ty nie masz wyrzutów sumienia? — zapytał, wbijając w nią wzrok.

— To twoje zbrodnie, Maskull — powiedziała cicho, ale ostrym głosem.

Zbliżyli się do ciała Crimtyphona i Maskull zarzucił je sobie na barki. Ciało ważyło więcej niż myślał. Tydomin nie zaoferowała swojej pomocy w ułożeniu tego strasznego brzemienia. Ruszyła przez przesmyk, a Maskull za nią.

Droga prowadziła w słońcu i w cieniu. Branchspell żarzył się na bezchmurnym niebie, było nieznośnie gorąco – strumienie potu spływały mu po twarzy, a ciało nieboszczyka wydawało się być coraz cięższe. Tydomin cały czas szła przodem. Maskull szedł, nie rozglądając się na boki, ze wzrokiem utkwionym w białych, kobiecych łydkach. Twarz mu spochmurniała. Po dziesięciu minutach pozwolił, żeby brzemię ześlizgnęło się nagle z jego ramion na ziemię i legło z członkami rozłożonymi na wszystkie strony. Zawołał Tydomin.

Obejrzała się szybko.

— Pozwól tutaj — roześmiał się. — Właśnie to do mnie dotarło. Dlaczego to ja mam nieść tego nieboszczyka? I po co w ogóle mam iść z tobą? A najbardziej mnie dziwi, że wcześniej mi to nie przyszło do głowy.

Tydomin natychmiast podeszła do niego.

— Przypuszczam, że jesteś zmęczony — powiedziała. — Usiądźmy. Być może za dużo dzisiaj wędrowałeś?

— Och, nie, to nie może być zmęczenie. To tylko nagłe otrzeźwienie — roześmiał się, ale usiadł obok niej na ziemi. — Znasz jakiś powód, dla którego powinienem być twoim tragarzem?

Tydomin nie odpowiedziała ani nawet nie spojrzała na niego. Głowę zwróciła tak, żeby widzieć północne niebo, gdzie wciąż była widoczna poświata Alppaina. Maskull podążył za jej wzrokiem i również przez minutę czy dwie wpatrywał się bez słowa w ten blask.

— Czemu się nie odzywasz? — zapytał w końcu.

— Maskull, co ci się kojarzy z widokiem tego światła?

— Nie pytałem o to światło.

— Niczego ci to nie sugeruje?

— Może i sugeruje. Jakie to ma znaczenie?

— Żadnych poświęceń?

— Jakich poświęceń? — Maskull ponownie spochmurniał. — O co ci chodzi?

— Jeszcze nie dotarło do twojej głowy — powiedziała Tydomin, patrząc prosto przed siebie i mówiąc na swój taktowny, ale stanowczy sposób — że ta twoja przygoda najprawdopodobniej nie skończy się, dopóki się w jakiś sposób nie poświęcisz?

Nie odpowiedział, a ona nie dodała nic więcej. Po kilku minutach Maskull wstał i z własnej inicjatywy, lekceważąco, prawie ze złością zarzucił sobie ciało Crimtyphona na barki.

— Daleko jeszcze? — zapytał gburowato.

— Godzina marszu.

— No to chodźmy.

— Moim zdaniem, to wciąż nie jest poświęcenie — stwierdziła spokojnie Tydomin, wysuwając się do przodu.

Zaraz potem natrafili na trudniejszy grunt. Musieli wędrować z wierzchołka na wierzchołek, jak z wyspy na wyspę. W kilku przypadkach udało im się przejść lub przeskoczyć, ale w innych musieli korzystać z prymitywnych kładek lub zwalonych pni drzew. Ścieżka wyglądała na często uczęszczaną. Na powierzchni były błyszczące w słońcu, wesołe, barwne skały i chaotyczny gąszcz dziwnych roślin, a poniżej czarne, nieprzeniknione otchłanie. Wokół biegały nieprzeliczone ilości gadów, płazów i owadów. Te ostatnie były mocniej zbudowane niż na Ziemi – w konsekwencji jeszcze bardziej odpychające, a niektóre miały ogromne rozmiary. Jakiś potworny owad, rozmiaru konia, stanął im wprost na drodze, nie mając zamiaru ustąpić. Był pokryty pancerzem, miał szablaste szczęki, a na dole ciała las nóg. Tydomin spojrzała na niego złym wzrokiem i posłała z hukiem w przepaść.

— Co ja mam do zaoferowania oprócz życia? — niespodziewanie odezwał się Maskull. — I co ono jest warte? Nie przywróci już światu tę biedną dziewczynę.

— Poświęcenie jest nie po to, żeby coś uzyskać. To jest kara, którą musimy ponieść.

— Wiem.

— Problem w tym, czy ty możesz po tym, co się wydarzyło, cieszyć się życiem.

Tydomin zaczekała, aż Maskull dogoni ją i będzie szedł obok.

— Być może sobie wyobrażasz, że nie jestem wystarczająco ludzki… że skoro pozwoliłem biednej Oceaxe umrzeć za mnie…

— I umarła za ciebie — powiedziała Tydomin, spokojnie, ze współczuciem.

— I tu znów się mylisz — odpowiedział Maskull z przekonaniem. — Nie kochałem jej i nie kocham życia.

— Twoje życie nie jest niezbędne.

— No to ja już nic nie rozumiem. Czego ty chcesz? O czym ty mówisz?

— Maskull, mnie twoje poświęcenie nie jest potrzebne. To byłby kompromis korzystny dla ciebie, ale nie poświęcenie. Musisz sam poczuć, że nie pozostaje ci nic innego do zrobienia.

— To wszystko jest bardzo zagmatwane.

Rozmowa została gwałtownie przerwana przez przedłużający się przeraźliwy łoskot dochodzący z niedużej odległości przed nimi. Towarzyszyły mu gwałtowne wstrząsy gruntu, na którym stali. Zaskoczeni, spojrzeli akurat w odpowiednim momencie, by być świadkiem ostatecznego zniknięcia ogromnej masy porośniętego lasem lądu znajdującego się nie dalej niż dwieście jardów przed nimi. Kilka akrów drzew, zarośli, skał i gleby, wraz z całym rojącym się tam życiem zwierzęcym, zapadło się na ich oczach jak za sprawą czarów. Nowa przepaść pojawiła się jak wycięta nożem. Poza jej odległą krawędzią, ponad horyzontem, świeciła na niebiesko poświata Alppaina.

— Musimy to teraz obejść dookoła — powiedziała Tydomin, zatrzymując się.

— Posłuchaj mnie! — powiedział Maskull, przytrzymując ją swoją trzecią ręką — Spróbuję opisać to, co czuję! Gdy ujrzałem, jak to się zapada, rozbrzmiało mi w głowie wszystko to, co kiedykolwiek słyszałem o ostatecznym zniszczeniu świata. Miałem wrażenie, że jestem właśnie tego świadkiem, że świat rozpada się na kawałki. Tak więc tam, gdzie dotychczas był ląd, teraz mamy pustą, straszliwą otchłań – mówiąc inaczej, nie ma tam nic… I wydaje mi się, że nasze życie zmierza do tego samego – tam gdzie jest coś, nie będzie nic. Ten przerażający niebieski blask po drugiej stronie to właśnie oko przeznaczenia. Oskarża nas, pytając, co zrobiliśmy z naszym kończącym się życiem. Jest to jednocześnie wspaniałe i radosne. A radość polega na tym, że w naszej mocy jest oddać z własnej woli to, co później zostanie zabrane nam siłą.

Tydomin popatrzyła na niego z uwagą.

— Znaczy się, czujesz, że twoje życie jest bezwartościowe i robisz z niego prezent pierwszemu, który o to poprosi?

— Nie, to idzie daleko dalej. Czuję, że jedyną rzeczą dla której warto żyć, jest być tak wielkodusznym, żeby samo przeznaczenie się zdumiało. Zrozum, to nie jest cynizm ani gorycz, ani desperacja czy heroizm… Trudno to wytłumaczyć.

— No to teraz, Maskull, posłuchaj, jakie poświęcenie ja ci oferuję. Ciężkie, ale takie, jakiego, wydaje się, pragniesz.

— No i dobrze. W takim nastroju, w jakim jestem obecnie, nie może być zbyt ciężkie.

— W takim razie, jeśli tak tego chcesz, porzuć swoje ciało na moją rzecz. Teraz, po śmierci Crimtyphona, jestem już znużona byciem kobietą.

— Nie rozumiem.

— No to posłuchaj. Chciałabym zacząć nowe życie w nowym ciele. Chciałabym być mężczyzną. Widzę, że nie warto być kobietą. Moje ciało chciałabym poświęcić Crimtyphonowi. Połączę jego ciało i moje, robiąc dla nich wspólny pochówek w ognistym jeziorze. Takie poświęcenie ci proponuję. Jak już powiedziałam – jest ogromne.

— Prosisz mnie więc, żebym umarł. Nie mogę jednak zrozumieć, w jaki sposób chcesz wykorzystać moje ciało.

— Nie. Nie proszę cię, żebyś umarł. Będziesz żył.

— Jak to jest możliwe? Bez ciała?

Tydomin popatrzyła na niego poważnie.

— Jest dużo takich istot. Nawet w twoim świecie. Nazywacie je duchami, zjawami, fantomami. W rzeczywistości są to żywe jaźnie, pozbawione materialnego ciała, pragnące cały czas działać i czuć, ale zupełnie niezdolne do tego. Jak myślisz, jesteś wystarczająco szlachetny, by zaakceptować taki stan?

— Jeśli to możliwe, zaakceptuję go — odpowiedział spokojnie Maskull. — I nie pomimo jego ciężkości, ale dlatego, że taki jest. Tylko, jak to jest możliwe?

— W naszym świecie niewątpliwie jest możliwych wiele rzeczy, o których ty nie masz pojęcia. Poczekajmy z tym, dopóki nie przyjdziemy do domu. Nie trzymam cię za słowo, gdyż jeśli to ma być poświęcenie z własnej woli, nie powinnam mieć z tym nic wspólnego.

— Nie jestem kimś, kto rzuca słowa na wiatr. Jeśli możesz zrealizować ten cud, masz moją zgodę raz na zawsze.

— Więc na razie tak to pozostawmy — powiedziała smutno Tydomin.

Ruszyli dalej. Z początku Tydomin wydawała się wątpić, czy dobrze idą, gdyż droga prowadziła w dół, ale zboczywszy dość daleko w bok, doszli w końcu na drugą stronę nowo powstałej rozpadliny. Trochę później, w wąskim zagajniku porastającym odizolowany wierzchołek, natknęli się na mężczyznę. Spoczywał oparty o drzewo i wyglądał na zmęczonego, zgrzanego i przygnębionego. Był młody. Jego gładka twarz promieniała niezwykłą szczerością i pod pewnym względem wyglądał na odważnego, pracowitego młodzieńca o zacięciu intelektualnym. Włosy miał bujne, lniane i krótko obcięte. Nie posiadał ani sorbu, ani trzeciego ramienia – prawdopodobnie nie pochodził z Ifdawn. Zamiast tego, jego czoło było zniekształcone czymś, co wyglądało jak przypadkowy zbiór oczu – w liczbie ośmiu – różnych rozmiarów i kształtów. Były rozmieszczone w parach, a te pary, które były w użyciu, odznaczały się specyficznym blaskiem. Reszta pozostawała bez wyrazu, dopóki nie nadeszła ich kolej. W dodatku do górnych oczu miał dwa dolne, które były jednak bezmyślne i bez życia. Ta dodatkowa bateria oczu, na przemian żywych i martwych, dawała młodemu człowiekowi wygląd niemal alarmującej aktywności umysłowej. Nie nosił żadnego ubrania, oprócz czegoś w rodzaju skórzanego kiltu. Jego twarz w jakiś sposób wydała się Maskullowi znajoma, chociaż z pewnością nigdy wcześniej jej nie widział.

Tydomin kazała położyć nieboszczyka na ziemi, po czym usiedli oboje, by odpocząć w cieniu.

— Przepytaj go, Maskull — powiedziała dość beztrosko Tydomin, kiwając głową w kierunku obcego.

Maskull westchnął.

— Jak się nazywasz i skąd przybyłeś? — zapytał głośno, nie ruszając się z miejsca.

Mężczyzna przyglądał mu się przez dłuższą chwilę, najpierw pierwszą parą oczu, potem następną, a potem jeszcze inną. Później zwrócił swoją uwagę na Tydomin, której poświęcił nieco więcej czasu. W końcu odpowiedział suchym, nerwowym, męskim głosem:

— Nazywam się Digrung. Przybyłem z Matterplay.

Barwa jego skóry zmieniała się i Maskull nagle skojarzył, kogo mu tamten przypomina. Był podobny do Joiwind.

— Digrung, czy ty przypadkiem nie zmierzasz do Poolingdred? — zapytał z zainteresowaniem.

— Rzeczywiście, idę do Poolingdred. O ile uda mi się znaleźć wyjście z tej przeklętej krainy.

— I pewnie znasz Joiwind?

— To moja siostra. Idę teraz zobaczyć się z nią. A co, znasz ją?

— Spotkałem ją wczoraj.

— A jak się nazywasz?

— Maskull.

— Powiem jej, że cię spotkałem. To będzie nasze pierwsze spotkanie od lat. Wszystko z nią w porządku, jest szczęśliwa?

— O ile zdołałem się zorientować, to tak. Znasz Panawe?

— Jej męża? Tak. A ty skąd przybyłeś? Nigdy wcześniej nie widziałem nikogo takiego jak ty.

— Z innego świata. Słuchaj, a gdzie jest Matterplay?

— To jest ta kraina za Morzem Topielnym.

— I jak tam jest? Są tam jakieś rozrywki? Tak jak wszędzie morderstwa i nagła śmierć?

— Chory jesteś? — zapytał Digrung. — Kim jest ta kobieta? Czemu wleczesz się za nią jak niewolnik? Dla mnie ona wygląda na obłąkaną. Co to za ciało? Po co je ciągniesz za sobą po kraju?

Tydomin uśmiechnęła się.

— Słyszałam, co mówią o Matterplay. Jeśli posiać tam odpowiedź, to natychmiast kiełkują bogate plony pytań. Powiedz mi Digrung, dlaczego mnie atakujesz, skoro cię niczym nie sprowokowałam?

— Nie atakuję cię, kobieto. Przejrzałem cię. Wejrzałem w ciebie i ujrzałem obłęd. Nie ma to dla mnie znaczenia, ale nie podoba mi się, że taki inteligentny człowiek, jak Maskull został schwytany w twe plugawe sieci.

— Przypuszczam, że nawet utalentowani ludzie z Matterplay mogą czasami źle osądzić czyjś charakter. Niemniej nie zaprzeczam. Twoja opinia, Digrung, nic dla mnie nie znaczy. Maskull, odpowiedz mu lepiej na jego pytanie. Nie chodzi o niego, ale twoja przyjaciółka z pewnością będzie ciekawa, dlaczego widziano cię niosącego nieboszczyka.

— Nic nie mów swojej siostrze, Digrung — wyrwało się natychmiast z ust Maskulla. — W ogóle o mnie nie wspominaj. Nie chcę, żeby wiedziała o naszym spotkaniu.

— Dlaczego?

— Nie życzę sobie. Czy to nie wystarczy?

Digrung wyglądał na niewzruszonego.

— Myśli i słowa — powiedział — które nie odpowiadają rzeczywistym wydarzeniom na świecie, są uważane w Matterplay za najbardziej hańbiące.

— Nie chcę, żebyś kłamał, po prostu nic nie mów.

— Ukrywanie prawdy jest specjalnym rodzajem kłamstwa. Nie mogę spełnić twego życzenia. Muszę powiedzieć Joiwind wszystko, co wiem.

Maskull wstał, a Tydomin poszła jego śladem.

— Ten nieboszczyk, to mój mąż, zamordowany przez Maskulla — powiedziała, kładąc Digrungowi rękę na ramieniu i patrząc na niego w dziwny sposób. — Rozumiem więc, dlaczego chce skłonić cię do milczenia.

— Domyślam się, że wiąże się z tym jakaś brudna gra — odpowiedział Digrung. — Wszystko jedno, nie mogę fałszować faktów. Joiwind musi się o tym dowiedzieć.

— Nie chcesz oszczędzić jej uczuć? — zapytał Maskull, blednąc.

— Uczucia rozkwitające na złudzeniach, rozwiewane w zetknięciu z rzeczywistością, nie są warte brania pod uwagę. Joiwind nie z tych.

— Jeśli odmawiasz mi tego, to przynajmniej wróć do domu, nie spotykając się z nią; twoja siostra będzie miała niewiele przyjemności ze spotkania, gdy usłyszy twoje wieści.

— Czy te relacje między wami nie są jakieś dziwne? — zapytał Digrung, wpatrując się w niego z nagle narosłą podejrzliwością.

Maskull odparł to spojrzenie z pewną dezorientacją.

— Dobry boże! — wykrzyknął. — Nie ufasz własnej siostrze? Joiwind to prawdziwy anioł!

— Nie znam Joiwind — podchwyciła delikatnie Tydomin — ale bez względu na to, kim ona jest i jaka jest, wiem jedno – ma większe szczęście do przyjaciół niż do brata. No więc, Maskull, jeśli rzeczywiście jej szczęście leży ci na sercu, musisz podjąć jakieś radykalne kroki, takie czy inne.

— Masz rację. Digrung, nie pozwolę ci pójść dalej.

— No, nie wątpię, że jesteś wystarczająco duży, by popełnić kolejne morderstwo.

Maskull odwrócił się do Tydomin i roześmiał.

— Zdaje mi się, że w tej podróży zostawię za sobą szlak usłany trupami.

— Dlaczego trupami? Po co go zabijać?

— Och, dzięki ci za to! — powiedział sucho Digrung. — Tylko co to za różnica, skoro i tak zostanie zaraz popełniona jakaś zbrodnia. Czuję to!

— To co mam w takim razie zrobić? — zapytał Maskull.

— No, to nie moja sprawa. I, prawdę mówiąc, nie jestem tym zainteresowana… Gdybym jednak była na twoim miejscu, Maskull, nie zastanawiałabym się zbyt długo. Nie umiesz wchłonąć stworzenia, które ci przeciwstawia swoją słabą, upartą jaźń?

— To będzie jeszcze większa zbrodnia — powiedział Maskull.

— Ktoś tak uważa? On będzie żył, tylko nie będzie nikomu niczego opowiadał.

Digrung roześmiał się, ale zmienił kolor.

— Miałem rację — powiedział — potwór wychynął na światło dzienne.

— Masz wybór, a my nie żartujemy — powiedział Maskull, kładąc mu rękę na ramieniu. — Zrób, o co proszę.

— Nisko upadłeś, Maskull. Chodzisz we śnie i nic do ciebie nie dociera. A ty, kobieto, pławisz się w grzechu jak w miłej kąpieli.

— Maskulla i mnie łączą niezwykłe więzy, a ty jesteś tylko przechodniem, cudzoziemcem. Nie podobasz mi się.

— No i co z tego. Nie odstraszycie mnie od moich planów, słusznych i uczciwych.

— Rób, co chcesz — powiedziała Tydomin. — Jak dostaniesz za swoje, te przekonania, z których jesteś taki dumny, raczej nie będą się odnosić do rzeczywistych wydarzeń na tym świecie. Ale to nie moja sprawa.

— Nie zawrócę! Pójdę dalej! — wykrzyknął Digrung ze złością.

Tydomin rzuciła krótkie spojrzenie w kierunku Maskulla i uśmiechnęła się diabolicznie.

— Jesteś świadkiem — powiedziała — że próbowałam to wyperswadować temu młodemu człowiekowi. Teraz ty sam musisz podjąć szybką decyzję, co jest ważniejsze, szczęście Digrunga czy Joiwind. Digrung nie zgadza się na zachowanie jednego i drugiego.

— Digrung, ja się długo nie będę zastanawiał — powiedział Maskull. — Masz ostatnią szansę. Zdecyduj się.

— Dopóki starczy mi sił, będę szedł, by ostrzec moją siostrę przed jej zbrodniczymi przyjaciółmi.

Maskull znów chwycił go za ramię, ale tym razem z przemocą. Kierowany jakimś nowym i straszliwym instynktem, przycisnął chłopaka mocno do siebie wszystkimi trzema ramionami. Natychmiast ogarnęło go uczucie dzikiej, słodkiej przyjemności. Wówczas po raz pierwszy zrozumiał triumfalną rozkosz „absorpcji”. Zaspokajała głód woli dokładnie tak, jak jedzenie zaspokaja głód ciała. Digrung okazał się słaby – prawie się nie opierał. Powoli i równomiernie jego osobowość została wchłonięta przez jaźń Maskulla. Ta ostatnia stała się silna i zaspokojona. Ofiara stopniowo bladła i wiotczała. Maskull, cały drżący, wypuścił ciało. Popełnił swoją drugą zbrodnię. Zrazu nie poczuł różnicy w swojej duszy, ale…

Tydomin obdarzyła go uśmiechem smutnym jak zimowe słońce. Oczekiwał, że coś powie, ale się nie odezwała. Zamiast tego wskazała mu gestem, żeby podniósł ciało Crimtyphona. Posłuchał. Zdziwiło go, że twarz Digrunga nie przybrała okropnej maski Crystalmana.

— Dlaczego on się nie zmienił? — mruknął do siebie.

Tydomin usłyszała i trąciła Digrunga lekko swoją małą stopą.

— Dlatego, że on nie umarł — powiedziała. — Ten grymas czeka aż umrzesz.

— I ma odzwierciedlać mój prawdziwy charakter?

Tydomin roześmiała się miękko.

— Przybyłeś tutaj kształtować obcy świat, a teraz okazuje się, że sam jesteś kształtowany. Och, Maskull, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Nie musisz tak stać z rozdziawioną japą. Należysz do Shapinga, jak wszyscy. Nie jesteś ani królem, ani bogiem.

— A od kiedy ja należę do niego?

— A jakie to ma znaczenie? Może od chwili, w której nabrałeś w płuca powietrza Tormance… a może od pięciu minut.

Nie czekając na odpowiedź, ruszyła przez zagajnik i przeszła na następną wyspę. Maskull poszedł za nią, cierpiąc fizycznie i wyglądając na bardzo przygnębionego.

Szli tak przez następne pół godziny bez żadnych wydarzeń. Sceneria wokół nich powoli się zmieniała. Szczyty gór stawały się wynioślejsze i bardziej rozdzielone jeden od drugiego. Przerwy między nimi wypełnione były kłębiącymi się, białymi chmurami, oblewającymi stoki jak tajemnicze morze. Oddzielające je obszary zrobiły się tak szerokie, że przechodzenie z jednej wyspy na drugą stało się męczącym wysiłkiem. Tydomin znała drogę. Intensywne światło, niebieskofioletowe niebo, plamy żywych krajobrazów wyłaniające się z białego oceanu mgieł wywierały głębokie wrażenie na umyśle Maskulla. Widniejący przed nimi ogromny masyw Disscourna skrywał poświatę Alppaina.

Zielony śnieg pokrywający szczyt gigantycznej piramidy obecnie stopniał całkowicie. Potężne, czarne, złote i karmazynowe skały wznosiły się z przerażającą świetnością. Byli dokładnie u stóp głównego masywu góry odległej najwyżej o milę. Nie wyglądała na trudną do wspinaczki, Maskull nie był jednak pewien, z której strony leży cel ich podróży.

Góra od szczytu do samego dołu pocięta była rozpadlinami. Tu i tam, jak wąskie nieruchome pasemka, spływało kilka jasnozielonych wodospadów. Zbocza były nagie i surowe, pokryte pojedynczymi głazami i wielkimi, poszczerbionymi skałami wystającymi wszędzie jak żelazne zęby. Tydomin pokazała palcem małą czarną dziurę u podnóża, mogącą być jaskinią.

— Tam mieszkam — powiedziała.

— Samotnie?

— Tak.

— Dziwny wybór jak na kobietę. Przecież nie jesteś taka brzydka.

— Po skończeniu dwudziestu pięciu lat życie kobiety się kończy — odpowiedziała, wzdychając. — A ja jestem daleko starsza. Dziesięć lat temu to ja żyłabym po tamtej stronie, a nie Oceaxe. Wtedy to wszystko by się nie wydarzyło.

Kwadrans później stanęli u wejścia do jaskini. Otwór był na dziesięć stóp wysoki, a wnętrze nieprzenikliwie czarne.

— Połóż ciało w wejściu, z dala od słońca — poleciła Tydomin.

Maskull zrobił, jak kazała. Tydomin zmierzyła go pożądliwym wzrokiem.

— Wciąż trzymasz się swoich postanowień?

— A dlaczego miałbym się nie trzymać? Mój mózg to nie pióra.

— No to chodź ze mną.

Weszli razem do groty. W tym momencie obezwładniający hałas – jak głośny grom tuż nad ich głowami – wywołał gwałtowne bicie osłabionego serca Maskulla. Lawina głazów, kamieni i pyłu zsunęła się z góry tuż przed wejściem do jaskini. Gdyby zwlekali chwilę dłużej, zostaliby zabici.

Tydomin nawet się nie obejrzała. Wzięła Maskulla za rękę i ruszyła w ciemność. Zrobiło się lodowato zimno. Za pierwszym zakrętem światło zewnętrznego świata zniknęło, pozostawiając ich w absolutnej ciemności. Maskull wciąż się potykał na nierównym gruncie, ale Tydomin trzymała go mocno, ciągle popędzając.

Tunel wydawał się nie mieć końca. W którymś momencie jednak powietrze jakby się zmieniło, a przynajmniej takie wrażenie odniósł Maskull. Wyobraźnia podsunęła mu myśl, że wchodzą do większej komory. Tydomin zatrzymała się i pociągnęła go w dół, łagodnie napierając. Pomacał ręką i natrafił na kamień; obmacując go wyczuł, że było to coś w rodzaju kamiennej płyty lub leżanki, stopę lub półtorej nad podłożem. Kazała mu się położyć.

— Już teraz? — zapytał.

— Tak.

Położył się i czekał w ciemności, nie wiedząc co dalej. Poczuł jak chwyta go za rękę. W jednej chwili, bez uprzedzenia, stracił poczucie swojego ciała; nie czuł już ani kończyn, ani innych organów. Umysł miał wciąż aktywny i świadomy. Nic szczególnego wydawało się nie dziać.

I wtedy komora zaczęła się rozjaśniać, tak jakby zaczynało świtać. Nic nie widział, tylko siatkówki jego oczu reagowały na światło. Wydało mu się, że słyszy muzykę, ale gdy zaczął się wsłuchiwać, ucichła. Światło było coraz silniejsze, powietrze się ocieplało; słychać było wymieszane dźwięki odległych głosów.

Nagle Tydomin mocno ścisnęła go za rękę. Usłyszał, jak ktoś cicho jęczy, światło rozbłysło i zaczął widzieć wyraźnie.

Leżał na drewnianym łożu w dziwnie udekorowanej sali oświetlonej elektrycznością. Jego rękę ściskała nie Tydomin, ale człowiek odziany w cywilizowane ubranie; twarz tego człowieka była mu z pewnością znajoma, chociaż nie mógł sobie przypomnieć skąd. W tle stali inni ludzie – oni również byli mu skądś znajomi. Usiadł i zaczął się uśmiechać – bez specjalnego powodu – a potem wstał.

Zebrani wpatrywali się w niego z niepokojem – zastanawiał się dlaczego. Czuł przecież, że wszyscy są mu znajomi. Zwłaszcza dwaj z nich – mężczyzna w drugim końcu sali z twarzą naznaczoną surową, nieskalaną dostojnością, który chodził nieustannie w tę i z powrotem – oraz drugi, brodaty mężczyzna, którym był on sam. Tak – widział swojego sobowtóra. To było tak, jakby kryminalistę w średnim wieku skonfrontować nagle z jego własną fotografią gorliwego, idealistycznego młokosa.

Jego drugie ja przemówiło, zwracając się do niego. Słyszał dźwięk, ale nie zrozumiał sensu. Nagle drzwi otworzyły się gwałtownie i do środka wbiegł niski osobnik o brutalnym wyglądzie. Zachowując się dziwnie, obszedł zgromadzonych, po czym podszedł prosto do niego – do Maskulla – powiedział coś niezrozumiale, wykrzywił się okropnie i chwycił Maskulla za szyję parą owłosionych rąk. Maskull poczuł, jak tamten wykręca i łamie mu kości; wszystkie nerwy jego ciała przeszył straszliwy ból i ogarnęło go wrażenie nadchodzącej śmierci. Krzyknął i opadł na podłogę bezwładnie jak kupa szmat. Sala i zgromadzone towarzystwo zniknęli. Światło zgasło.

Znów znalazł się w jaskini, ale teraz leżał na podłodze. Tydomin wciąż była obok i trzymała go za rękę. Bolało go całe ciało, jednakże stanowiło to jedynie tło dla beznadziejnej udręki wypełniającej jego umysł.

— Czemu tak szybko wróciłeś? — Tydomin zwróciła się do niego tonem łagodnego wyrzutu. — Nie zdążyłam jeszcze. Musisz tam wrócić.

Chwycił ją i wstał. Tydomin jęknęła cicho, jakby z bólu.

— Maskull, co robisz? O co chodzi?

— Krag… — zaczął Maskull, ale wysiłek potrzebny do wypowiedzenia tego zdusił słowa, zmuszając go do przerwania.

— Krag? Co, Krag? Co się stało, mów szybko? I puść mnie.

Chwycił ją jeszcze mocniej.

— Widziałem go — powiedział. — Widziałem Kraga. I obudziłem się.

— Co? Obudziłeś się? Obudziłeś.

— Musisz umrzeć — powiedział Maskull przerażającym głosem.

— Dlaczego? Co się stało?

— Musisz umrzeć. Muszę cię zabić. A dlaczego? Dlatego, że się obudziłem. To jedyny powód, ty zdradliwa komediantko!

Tydomin przez chwilę ciężko oddychała, po czym jakby nagle odzyskała panowanie nad sobą.

— Chyba nie grozisz mi gwałtem w tej ciemnej jaskini?

— Nie. To nie jest morderstwo i zrobię to w świetle słońca. Wszystko upewnia mnie w tym, że musisz umrzeć… musisz odpokutować za swoje straszliwe zbrodnie.

— Już to mówiłeś, a widzę, że jesteś w mocy to zrobić… Uciekłeś mi! To bardzo ciekawe. No cóż, Maskull, wyjdźmy stąd. Nie boję się tego. Tylko proszę, zabij mnie z szacunkiem, bo ja też traktowałam cię z szacunkiem. O nic więcej nie proszę.


Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Download:Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)