home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

Rozdział 11

Pod Disscournem

Zanim doszli do wylotu jaskini, blodsombre osiągnęło swoje maksimum. Przed nimi roztaczał się opadający w dół krajobraz – długi szereg górskich wysp na oceanie chmur. Za nimi, tysiąc stóp w górę lub wyżej, piętrzyły się oszałamiające, białe turnie Disscourna. Oczy Maskulla były zaczerwienione, a na twarzy zastygł głupi wyraz. Wciąż przytrzymywał kobietę za ramię. Tydomin nie próbowała nic mówić ani uciekać. Wydawała się być absolutnie spokojna i opanowana.

Przez dłuższą chwilę Maskull w milczeniu wpatrywał się w krajobraz.

— Gdzie jest to ogniste jezioro, o którym mówiłaś? — zwrócił się do kobiety.

— Po drugiej stronie góry. Dlaczego pytasz?

— Bo nic nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy się trochę przeszli. Ja się uspokoję, a o to mi chodzi. Chciałbym, żebyś zrozumiała, że to co się wydarzy, to nie będzie morderstwo, lecz egzekucja.

— Smakuje tak samo — powiedziała Tydomin.

— Gdy już opuszczę tę krainę, nie chciałbym mieć poczucia, że zostawiłem za sobą demona na wolności. To by nie było w porządku wobec innych. Musimy więc pójść do tego jeziora, a ono zapewni ci łatwą śmierć.

— Musimy poczekać, aż się skończy blodsombre— powiedziała Tydomin, wzruszając ramionami.

— Nie mamy czasu na luksusy. Bez względu na to, jak gorąco jest teraz, do wieczora oboje się ostudzimy. Musimy iść zaraz.

— Ty tu rządzisz, Maskull… Mogę nie zabierać Crimtyphona?

Maskull rzucił jej dziwne spojrzenie.

— Nikomu nie będę żałował pochówku — powiedział.

Tydomin z trudem podniosła ciało, wciągnęła je na swoje wąskie barki i wyszli na słońce. Żar uderzył w nich jak pałką w głowę. Maskull ustąpił z drogi, żeby ją przepuścić przodem. Najmniejszy okruch litości nie zagościł w jego sercu wciąż gnębionym złem, które ta kobieta mu wyrządziła.

Poszli podnóżem wielkiej piramidy, wzdłuż jej południowego zbocza. Droga była trudna, najeżona głazami, poprzecinana rozpadlinami i ciekami wodnymi; widzieli wodę, ale nie mogli się do niej dostać. Brakowało cienia. Na ich skórze pojawiły się pęcherze, a cała woda we krwi zdawała się wysychać.

Szukając zapomnienia o własnych mękach, Maskull wyładowywał swą złość na Tydomin.

— Zaśpiewaj mi coś — zażądał naraz. — Coś swoistego.

Tydomin odwróciła się i przez dłuższą chwilę przyglądała mu się w osobliwy sposób, a potem bez żadnego protestu zaczęła śpiewać. Głos miała niski i niesamowity. Pieśń była tak niezwykła, że aż musiał przetrzeć oczy, żeby się upewnić, że nie śpi ani nie śni. Powolne zaskakujące tony groteskowej melodii zaczęły działać na niego w okropny sposób; słowa były całkowicie bez sensu, a może ich znaczenie było dla niego zbyt głębokie.

— Kobieto, do wszystkich diabłów, skądeś to wzięła? — zapytał.

Tydomin obdarzyła go smętnym uśmiechem, a ciało spoczywające na jej lewym barku zachwiało się z koszmarnym szarpnięciem. Utrzymała je w pozycji z pomocą swoich obu lewych ramion.

— Szkoda, Maskull, że nie mogliśmy spotkać się jako przyjaciele. Pokazałabym ci tę stronę Tormance, której teraz prawdopodobnie nigdy nie zobaczysz. Dziką, szaloną. Ale teraz jest już za późno i bez znaczenia.

Okrążyli grzbiet i ruszyli trawersem po zachodniej stronie góry.

— Jak najprędzej można się wydostać z tego nędznego kraju? — zapytał Maskull.

— Najłatwiej jest iść na Sant.

— Będzie go widać skądś po drodze?

— Tak, chociaż to jest daleko stąd.

— Byłaś tam?

— Jestem kobietą, mam zakaz.

— Rzeczywiście. Coś już słyszałem na ten temat.

— Nie pytaj już mnie o nic — powiedziała Tydomin, która zaczęła słabnąć.

Maskull zatrzymał się przy niewielkim strumieniu. Napił się sam, a potem złożył dłonie i podał wodę kobiecie, tak żeby nie musiała zdejmować swojego brzemienia. Woda gnolowa działała jak magia – wydawała się napełniać wszystkie komórki jego ciała, jak gdyby były wsysającymi płyn porami suchej gąbki. Tydomin odzyskała panowanie nad sobą.

Trzy kwadranse później minęli następny zakręt i zobaczyli w pełnej krasie północną ścianę Disscourna.

Przed nimi, sto jardów poniżej, zbocze góry gwałtownie kończyło się rozpadliną, nad którą unosił się jakiś zielony opar drgający mocno jak powietrze bezpośrednio nad paleniskiem.

— Jezioro jest w dole — powiedziała Tydomin.

Maskull rozejrzał się z ciekawością. Krajobraz za kraterem opadał nieprzerwanie w dal, aż do horyzontu. Z tyłu za nimi wiła się wśród skał wąska ścieżka prowadząca w górę na piętrzący się wierzchołek piramidy. Kilka mil dalej, w północno-wschodniej ćwiartce, wznosiła się wysoko ponad całą okolicę długa, płaska wyżyna – płaskowyż Sant. W tym momencie Maskull podjął decyzję – to będzie cel jego dzisiejszej wędrówki.

Tymczasem Tydomin powędrowała prosto do przepaści i ułożyła ciało Crimtyphona na skraju otchłani. Maskull dołączył do niej po minucie czy dwóch; dotarłszy na brzeg, natychmiast położył się jak długi na brzuchu i wyjrzał, ciekawy widoku jeziora ognia. Poryw pozbawiającego tchu, gorącego powietrza owionął mu twarz i wywołał kaszel. Mimo to nie wstawał, dopóki się nie napatrzył na ogromne morze zielonej, stopionej lawy, kotłującej się i wirującej niezbyt daleko w dole jak coś żywego.

Naraz usłyszał cichy dźwięk bębnów. Wsłuchał się, a wtedy jego serce przyśpieszyło i czarne troski opuściły jego duszę. Cały świat – i wszystkie na nim wydarzenia – wydał mu się w tym momencie nieprawdziwy, bez znaczenia…

Wstał rozkojarzony. Tydomin przemawiała do swego zmarłego męża. Wpatrywała się w jego ohydną twarz w kolorze kości słoniowej i głaskała jego fioletowe włosy. Gdy zobaczyła Maskulla, pośpiesznie pocałowała zwiędłe wargi i wstała z kolan. Podniosła ciało, chwytając je wszystkimi trzema rękami, podeszła do samej krawędzi krateru i po krótkim wahaniu pozwoliła mu spaść w lawę. Ciało zniknęło od razu, w całkowitej ciszy; z dołu doszedł metaliczny plusk. Taki był pogrzeb Crimtyphona.

— Jestem gotowa — powiedziała Tydomin.

Maskull popatrzył na nią bez słowa. Tuż za nią widział wyprostowaną i zbolałą postać. To była Joiwind. Twarz miała pobladłą, a w oczach widać było oskarżenie. Maskull wiedział, że to jest przywidzenie i że prawdziwa Joiwind jest o mile stąd, na Poolingdred.

— Odwróć się, Tydomin — powiedział zmienionym głosem — i powiedz mi, co widzisz za sobą.

— Nic nie widzę — odpowiedziała Tydomin, rozglądając się.

— A ja widzę Joiwind.

Gdy to mówił, zjawa zniknęła.

— Tydomin, daruję ci twoje życie. Ona sobie tego życzy.

Kobieta podrapała się po brodzie w zamyśleniu.

— Nigdy nie myślałam, że będę kiedykolwiek zawdzięczać życie komuś mojej własnej płci, ale niech będzie. A co takiego wydarzyło ci się w mojej jaskini?

— Widziałem Kraga. Naprawdę.

— No tak, jakiś cud tam się musiał wydarzyć. — Zadrżała nagle. — Chodź, opuśćmy to okropne miejsce. Nigdy więcej tu nie przyjdę.

— Masz rację — powiedział Maskull. — Cuchnie tu śmiercią i umieraniem. Tylko gdzie iść, co robić? Zaprowadź mnie na Sant! Muszę się wydostać z tego piekielnego kraju.

Tydomin stała nieruchomo, otępiała i z pustym wzrokiem. Nagle roześmiała się gorzko.

— Nasza wspólna podróż składa się z osobliwych etapów. Bo chyba raczej pójdę z tobą, niż bym miała zostać tu sama. Ale wiesz… jeśli tylko postawię tam nogę, to oni mnie zabiją.

— Pokaż mi przynajmniej, którędy iść. Chciałbym tam dotrzeć przed zmierzchem. Czy to możliwe?

— Jeśli chcesz podjąć się ryzyka w starciu z naturą, to czemu nie dzisiaj? Wciąż masz szczęście. Ale któregoś dnia cię opuści… to twoje szczęście.

— No to chodźmy — powiedział Maskull. — A co do mojego szczęścia, to jak na razie, nie ma się czym przechwalać.

Blodsombre minęło zanim ruszyli. Było wczesne popołudnie, ale upał był bardziej duszący niż kiedykolwiek. Nie starali się więcej rozmawiać – oboje pogrążeni w  swoich bolesnych myślach. Chociaż teren, począwszy od Disscourna, opadał we wszystkie strony, to w kierunku Santu wyraźnie się podnosił. Odległy, ciemny płaskowyż wciąż dominował nad otoczeniem i po jakiejś godzinie marszu wciąż nie wydawał się być bliżej. Powietrze było nieświeże i zastałe.

Wkrótce uwagę Maskulla przyciągnął pionowy obiekt w oczywisty sposób stanowiący dzieło człowieka. Był to osadzony w kamienistym gruncie, wciąż pokryty korą, smukły pień drzewa. Na samej górze sterczały trzy gałęzie, celując w niebo pod ostrym kątem. Obdarte były z liści i gałązek, a z bliska można było zobaczyć, że są sztucznie przymocowane w równej odległości od siebie.

Gdy tak się temu przyglądał, poczuł nagle dziwny napływ aroganckiej buty i samowystarczalności, ale trwało to tak krótko, że niczego nie mógł być pewien.

— Tydomin, co to może być?

— To Trójząb Hatora.

— Do czego służy?

— To drogowskaz na Sant.

— A co to jest, czy kto, ten Hator?

— Hator był założycielem Santu. Tysiące lat temu. Stworzył zasady, według których żyje tamtejsza społeczność. Ich symbolem jest trójząb. Gdy byłam mała, tata opowiadał mi o tym legendy, ale większość zapomniałam.

— Poczułaś oddziaływanie tego czegoś? — zapytał Maskull, wysłuchawszy jej z uwagą.

— A dlaczego miałabym poczuć? — powiedziała, krzywiąc się z pogardą. — Jestem tylko kobietą, a to są sprawy męskie.

— Na mnie spłynęła jakaś błogość — powiedział Maskull. — Ale może mi się tylko wydawało.

Poszli dalej. Otoczenie stopniowo zmieniało charakter. Stałe partie lądu stawały się bardziej rozległe, a szczeliny między nimi węższe i coraz rzadsze. Nie było już zapadlisk ani wyniesień. Osobliwa natura Ifdawn Marest zdawała się ustępować rzeczom o innym charakterze.

Trochę później napotkali stado unoszących się w powietrzu bladobłękitnych galaretek. Były to niewielkie zwierzęta. Tydomin chwyciła jedno w rękę i zaczęła jeść, tak jak się zjada zerwaną z drzewa smakowitą gruszkę. Maskull, który pościł od wczesnego rana, nie czekał z naśladowaniem jej. Jakiś rodzaj elektrycznego wigoru natychmiast wstąpił w jego kończyny i ciało, mięśnie odzyskały elastyczność, a serce zaczęło bić silnymi uderzeniami, mocno i powoli.

— Żywność i ciało wydają się doskonale pasować do siebie w tym świecie — zauważył z uśmiechem.

Tydomin popatrzyła na niego.

— Może wyjaśnienie leży nie w żywności, ale w twoim ciele — powiedziała.

— Ciało przywiozłem tutaj ze sobą.

— Duszę również przywiozłeś ze sobą, a jednak się szybko zmienia.

Idąc przez zagajnik, minęli niskie rozłożyste drzewa bez liści, za to z mnóstwem gałęzi, cienkich i elastycznych jak macki kalmara. Niektóre z nich szybko się poruszały. Przypominające nieco żbika zwierzę futerkowe poruszało się pomiędzy nimi w dość niezwykły sposób. Po chwili Maskull ze zdziwieniem zorientował się, że stworzenie w ogóle nie skacze, tylko jest przerzucane z gałęzi na gałąź zgodnie z wolą drzewa, całkiem jak mysz przerzucana przez kota z łapy do łapy.

Przez chwilę obserwował to z chorobliwym zainteresowaniem.

— Co za makabryczna zamiana ról — powiedział.

— Wyglądasz na zdegustowanego — odrzekła Tydomin, powstrzymując się od ziewnięcia. — Jesteś po prostu niewolnikiem słów. Gdybyś nazywał tę roślinę zwierzęciem, uważałbyś to, co ona robi, za całkowicie naturalne i interesujące. No bo dlaczego miałbyś nie nazywać jej zwierzęciem?

— Tak, tak, wiem, że dopóki będę w Ifdawn Marest, wciąż będę wysłuchiwał takich wyjaśnień.

Wlekli się tak dalej przez jakąś godzinę, nie zamieniwszy ani słowa. Niebo się zachmurzyło, krajobraz zaczęła przesłaniać rzadka mgła, a słońce zmieniło się w ogromny czerwonawy dysk, w który można było spojrzeć bez szkody. Chłodny, wilgotny wiatr powiał im w twarz. Potem zrobiło się jeszcze ciemniej, a słońce zniknęło całkowicie. Maskull spojrzał na swoją towarzyszkę, potem na siebie i zauważył, że ich skóra i ubrania pokryły się czymś w rodzaju zielonego szronu.

Teren był teraz całkowicie stabilny. Około pół mili przed nimi na tle ciemnej mgły pojawił się ruchomy las wysokich, powoli wirujących trąb wodnych, poruszających się z wdziękiem to tu, to tam. Były zielone, świecące i wyglądały przerażająco. Tydomin wyjaśniła, że nie są to trąby wodne, lecz ruchome pioruny cylindryczne.

— To muszą być, w takim razie, niebezpieczne?

— Tak tutaj uważamy — odrzekła Tydomin, wpatrując się w błyskawice.

— Tam idzie ktoś, kto wydaje się mieć inny pogląd na tę sprawę.

Jakiś mężczyzna odwrócony tyłem do nadchodzących spacerował spokojnym i opanowanym krokiem całkowicie otoczony kolumnami piorunów. W jego wyglądzie było coś niezwykłego – cała postać sprawiała wrażenie nadzwyczaj wyraźnej, masywnej i rzeczywistej.

— Jeśli to jest niebezpieczne, powinniśmy go ostrzec — powiedział Maskull.

— Ten, kto zawsze chętnie uczy, niczego się nie nauczy — odpowiedziała chłodno Tydomin. Chwyciła Maskulla za rękę i powstrzymała, obserwując dalej tamtego.

Jedna z kolumn dotknęła mężczyznę podstawą. Nic mu się nie stało, jednak odwrócił się gwałtownie, jak gdyby po raz pierwszy uświadamiając sobie bliskość tych śmiertelnie niebezpiecznych tancerek. Potem wyprostował się na całą wysokość i wyciągnął obie ręce pionowo nad głowę, jak nurek. Wyglądało to, jakby zwracał się do piorunów.

Na ich oczach elektryczne walce rozładowały się w serii głośnych eksplozji. Obcy pozostał nietknięty. Opuścił ręce. W tym momencie dostrzegł Maskulla i Tydomin. Stanął i zaczekał, aż podejdą. W miarę jak się zbliżali, malowniczy splendor jego osoby stawał się coraz bardziej widoczny; jego ciało wydawało się być złożone z jakichś substancji cięższych i gęstszych niż stała materia.

Tydomin wyglądała na zakłopotaną.

— To musi być człowiek z Santu. Nigdy wcześniej nikogo takiego nie widziałam. To jest wyjątkowy dzień dla mnie.

— Musi być kimś ważnym — mruknął Maskull.

Podeszli bliżej. Mężczyzna był wysoki, silny i brodaty, odziany w koszulę i spodnie ze skóry. Gdy odwrócił się plecami do wiatru, zielony nalot pokrywający jego twarz i kończyny zmienił się w spływającą wilgoć, spod której prześwitywał naturalny kolor jego skóry – kolor bladego żelaza. Nie miał trzeciej ręki. Twarz miał szorstką i pomarszczoną, a wystający podbródek wysuwał brodę do przodu. Na czole miał dwie płaskie błony, jakby szczątkowe oczy i żadnego sorbu. Błony nie miały wyrazu, ale w jakiś dziwny sposób wydawały się dodawać wigoru właściwym oczom poniżej. Gdy jego spojrzenie spoczęło na Maskullu, ten poczuł jak gdyby coś gruntownie przemierzało jego mózg. Wiek mężczyzny można było określić na średni.

Jego fizyczna odmienność wykraczała poza prawa natury. W porównaniu z nim, każdy obiekt w sąsiedztwie wyglądał mętnie i niewyraźnie. Postać Tydomin od razu zaczęła się wydawać słabo widoczna, jak szkic bez znaczenia, a z Maskullem, jak sam stwierdził, było nie lepiej. Za to w jego żyłach pojawił się jakiś dziwny, ożywczy ogień.

— Jeśli ten mężczyzna idzie na Sant — zwrócił się do Tydomin — dotrzymam mu towarzystwa. Możemy się więc rozdzielić. Pewnie uważasz, że to już najwyższa pora.

— Niech Tydomin też idzie — dotarły do nich słowa wypowiedziane w jakimś zgrzytliwym obcym języku, zrozumiałe jednak dla Maskulla tak samo, jakby były wyartykułowane po angielsku.

— Skoro wiesz, jak się nazywam — odpowiedziała spokojnie Tydomin — to znasz również moją płeć. Wejście na Sant oznacza dla mnie śmierć.

— To stare prawo. A ja jestem zwolennikiem nowego.

— Naprawdę! I oni to zaakceptują?

— Stara skóra pęka, a nowa skóra po cichu tworzy się pod spodem i nadchodzi czas wylinki.

Zaczęło zbierać się na burzę. Powiało zielonym śniegiem i zrobiło się bardzo zimno. Rozmawiając, żadne z nich nie zwróciło na to uwagi.

— Jak się nazywasz? — zapytał Maskull z bijącym sercem.

— Moje imię brzmi Spadevil. Ty, Maskull, podróżnik, który pokonał ciemny ocean kosmosu, staniesz się moim pierwszym świadkiem i uczniem. A ty, Tydomin, córko potępionej płci, będziesz drugim.

— Mówisz o nowym prawie? A co to jest?

— Co za sens usłyszeć, jeśli nie można zobaczyć?… Chodźcie do mnie, oboje!

Tydomin zbliżyła się bez wahania. Spadevil przyłożył rękę do jej sorbu i zamknąwszy oczy, trzymał tak przez kilka minut. Kiedy zabrał rękę, Maskull ujrzał, że sorb Tydomin przekształcił się w bliźniacze błony, takie same jak u Spadevila.

Tydomin sprawiała wrażenie oszołomionej. Rozglądała się spokojnie przez krótką chwilę, w oczywisty sposób testując swoje nowe narządy. Potem z jej oczu trysnęły łzy, chwyciła rękę Spadevila, pochyliła się i zaczęła pośpiesznie okładać ją pocałunkami.

— Byłam złą kobietą — wyznała. — Wielu zaznało krzywd ode mnie, a nikt dobrego. Zabijałam i gorzej. Ale teraz mogę to wszystko odrzucić i śmiać się. Nic nie może mnie zranić. Och, Maskull, jakimi byliśmy oboje głupcami!

— Nie żałujesz swoich zbrodni? — zapytał Maskull.

— Zostawcie w spokoju przeszłość — powiedział Spadevil. — Nie da się jej zmienić. Za to przyszłość jest nasza. Właśnie się rozpoczyna, w tej minucie, świeża i czysta. Czemu się wahasz, Maskull? Boisz się?

— Jak się nazywają te narządy i jaka jest ich funkcja?

— To są sondy, a także bramy do nowych światów.

Maskull przestał się ociągać i pozwolił Spadevilowi nakryć swój sorb.

Gdy żelazna ręka nakryła mu czoło, do jego świadomości – jak gładko płynący strumień czystej wody – zaczęło spokojnie przepływać nowe prawo potępiane wcześniej przez jego obskurancką wolę. Prawem była powinność.


Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Download:Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)