home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

Rozdział 14

Polecrab

Dzień przemijał powoli. Maskull szarpnął się konwulsyjnie kilka razy, po czym otworzył oczy. Usiadł, mrugając. Las wyglądał sennie i cicho. Dziwne światło zgasło, muzyka ucichła. Dreamsinter zniknął. Maskull pogłaskał się po brodzie posklejanej krwią Tydomin i głęboko się zamyślił.

Według Panawe i Catice'a w tym lesie byli jacyś mędrcy. Być może jednym z nich był Dreamsinter. Być może ta wizja, którą właśnie miał, była przejawem ich mądrości. To było prawie jak odpowiedź na jego pytanie. Nie powinien był pytać o siebie, lecz o Surtura. Otrzymałby inną odpowiedź. Czegoś by się dowiedział. Może by go zobaczył.

Przez jakiś czas siedział cicho i apatycznie.

Nie mogłem znieść tego okropnego blasku – rozpamiętywał. Rozsadzał moje ciało. Był również ostrzeżeniem. Tak więc Surtur rzeczywiście istnieje i moja podróż ma jakiś sens. Dlaczego jednak jestem tutaj? I co mogę zrobić? Kim jest Surtur? Gdzie go szukać?

W jego oczach pojawiło się coś dzikiego.

Co ten Dreamsinter miał na myśli, mówiąc: „Nie ty, Nightspore?” – zastanawiał się. Ja jestem postacią drugoplanową? On jest ważny, a ja nie? Gdzie jest Nightspore? Co robi? Mam czekać, aż mu się coś zachce? Niczego nie mogę sam rozpocząć?

Wciąż siedział, wyciągnąwszy nogi.

Powinienem zdawać sobie sprawę z tego, że ta podróż jest dziwna i czekają mnie tutaj najdziwniejsze rzeczy. Nie ma sensu niczego planować, bo nie da się niczego przewidzieć – wszystko jest tajemnicą. Jedno jest oczywiste: jedynie najdziksza zuchwałość pozwoli mi przez to przejść, a wszystko inne powinienem w tym celu poświęcić. A zatem, jeśli Surtur znów się pokaże, pójdę mu na spotkanie, nawet jeśli to oznacza śmierć.

Mroczne, ciche przestrzenie lasu znów wypełniły się odgłosem bębnów. Dźwięki były bardzo odległe i bardzo słabe. Brzmiały jak ostatni pomruk pioruna po ciężkiej burzy. Maskull słuchał, nie wstając. Bębny słychać było coraz słabiej, po czym całkowicie zamilkły.

Uśmiechnął się krzywo i głośno powiedział:

— Dzięki ci, Surtur! Uznaję to za omen.

Gdy miał już wstawać, zobaczył, że pomarszczona skóra jego trzeciej ręki kołysze się kłopotliwie przy każdym ruchu ciała. Porobił paznokciami otwory dookoła niej, jak najbliżej klatki piersiowej, po czym ostrożnie ją ukręcił. Był przekonany, że w tym świecie szybkiego wzrostu i zaniku kikut wkrótce zniknie. Potem wstał i wpatrzył się w ciemność.

Las w tym miejscu opadał dość stromo, więc nie myśląc wiele, obrał kierunek w dół zbocza, nie wątpiąc, że dokądś go to zaprowadzi. Gdy tylko ruszył, poczuł się ponury i przygnębiony – był wstrząśnięty, zmęczony, brudny i osłabiony z głodu. Zdał sobie sprawę, że nie będzie to najkrótszy spacer. Bez względu na wszystko obiecał sobie, że nie usiądzie już więcej, dopóki cały ten posępny las nie zostanie z tyłu.

Szedł, mijając jedno za drugim cieniste, podobne domom drzewa. Daleko przed sobą wciąż widział jaśniejącą niewielką łatę nieba. Gdyby nie to, nie miałby pojęcia, jaka jest pora dnia. Kontynuował swoją wędrówkę w dół stoku, pokonując wiele podmokłych, śliskich mil – czasami wręcz bagien. Kiedy w końcu zmrok wydał mu się jaśnieć, zrozumiał, że otwarty teren jest już niedaleko. Las stał się bardziej szary i namacalny; widział teraz lepiej jego majestat. Pnie drzew były jak okrągłe wieże, a odstępy między nimi takie, że przypominały naturalne amfiteatry. Nie był w stanie określić koloru kory. Wszystko, co widział, zdumiewało go, lecz jego podziw był raczej czymś w rodzaju skąpego pomrukiwania. Różnica oświetlenia między lasem z tyłu i z przodu stała się tak znacząca, że nie miał już wątpliwości, iż jest na skraju.

Przed sobą zobaczył prawdziwe światło; oglądając się do tyłu, spostrzegł, że ma cień. Pnie drzew nabrały czerwonawego koloru. Przyśpieszył kroku. Po kilku minutach jasna łata przed nim stała się świetlista i żywa. Była w odcieniu błękitu. Wydało mu się także, że słyszy huk przyboju.

Cały las wokół niego nabierał żywych kolorów. Pnie drzew miały kolor głębokiej, ciemnej czerwieni; liście, wysoko nad głową, były ulfirowawe, a te co opadły na ziemię były w kolorze, którego nie potrafił nazwać. Wtedy właśnie odkrył do czego służy trzecie oko. Dodając do wzroku trzecie ujęcie, widział wszystkie obiekty bardziej przestrzennie. Świat był mniej płaski – bardziej realistyczny i wyrazisty. Otoczenie stało się bardziej atrakcyjne, a on wydawał się jakoś tracić swój egotyzm, by stać się wolny i życzliwy.

Teraz za ostatnimi drzewami ujrzał pełne światło dnia. Od granicy lasu dzieliło go mniej niż pół mili. Nie mogąc się doczekać tego, co jest dalej, rzucił się do biegu. Hałas przyboju stawał się coraz głośniejszy. Był to dziwny syczący dźwięk, który mógł pochodzić jedynie od wody, chociaż nie przypominał szumu morza. Wkrótce w zasięgu jego wzroku pojawił się bezkresny obszar roztańczonych fal, który, jak sądził, był Morzem Topielnym. Przeszedł w szybki marsz, wciąż mocno się wpatrując. Wiatr wiejący z przeciwka był gorący, świeży i słodki.

Gdy dotarł do skraju lasu przechodzącego płasko w szeroki pas piasku wybrzeża, oparł się plecami o wielkie drzewo i stojąc bez ruchu, napawał się tym, co leżało przed nim. Piaski ciągnęły się w prostej linii na wschód i na zachód przerywane jedynie gdzieniegdzie strumieniami. Ich kolor był jaskrawo pomarańczowy z łatami fioletu. Las zdawał się stać na straży wybrzeża na całej jego długości. Poza tym było jedynie niebo i morze – nigdy nie widział tyle wody. Półokrąg horyzontu był tak szeroki, że można by wyobrażać sobie, że jest to płaski świat, gdzie zasięg wzroku jest ograniczony jedynie jego siłą. Morze nie przypominało żadnego morza ziemskiego. Wyglądało jak ogromny ciekły opal. Na tle wspaniałej, głębokoszmaragdowej zieleni pojawiały się wszędzie i znikały czerwone, żółte i błękitne odblaski. Ruch fal był niezwykły. Ich wierzchołki rosły powoli, dopóki nie osiągnęły wysokości dziesięciu czy dwudziestu stóp, po czym gwałtownie zapadały się do dołu i na boki, tworząc podczas rozpadu serie koncentrycznych kręgów rozchodzących się daleko dookoła. Jak rzeki w morzu widać było szybko poruszające się prądy rozbiegające się od lądu; odznaczały się ciemniejszą zielenią i brakiem rozbryzgów. Tam gdzie morze dotykało lądu, fale wybiegały daleko na piasek z niemal złowieszczą szybkością, czemu towarzyszył niesamowity, syczący odgłos jakby spluwania. Zielone języki wody toczyły się bez piany.

Na wprost niego, w odległości, jak sądził, dwudziestu mil wystawała z morza niska, długa wyspa – czarna i nierozpoznawalnego kształtu. Wyspa Swaylone'a. Maskull był nią mniej zainteresowany niż poświatą zachodzącego za nią niebieskiego słońca. Alppain zaszedł, ale wciąż całe północne niebo było w tonacji minorowej – skąpane w jego blasku. Branchspell, w zenicie, był biały i obezwładniający. Dzień był bezchmurny i straszliwie gorący, ale tam, gdzie zaszło błękitne słońce, świat wydawał się być przesłonięty ponurym cieniem. Maskull miał poczucie jakiegoś rozpadu – jakby na komórki jego ciała działały jednocześnie dwie oddzielne, aktywne chemicznie siły. Ponieważ w ten sposób działała na niego poświata Alppaina, pomyślał sobie, że najprawdopodobniej nigdy nie będzie mógł stanąć twarzą do tego słońca i przeżyć. Wciąż jednak mogły mu się przydarzyć jakieś modyfikacje, które to umożliwią.

Morze kusiło. Zdecydował się na kąpiel i ruszył od razu w stronę brzegu. Gdy tylko wyszedł z cienia leśnych drzew, oślepiające promienie słońca uderzyły z taką dziką siłą, że przez kilka minut czuł mdłości i kręciło mu się w głowie. Szybko przeszedł po piasku. Łachy zabarwione na pomarańczowo wydały mu się gorące niemal jak jedzenie z grilla, te fioletowe natomiast były jak żywy ogień. Wszedł na taką łachę nie zdając sobie z tego sprawy i natychmiast wyskoczył w górę wrzeszcząc zaskoczony.

Morze było zmysłowo ciepłe. Nie utrzymywało go na powierzchni, postanowił więc popływać. Przede wszystkim zdjął ubranie, wyprał dokładnie wodą i piaskiem, po czym położył na słońcu, aby wyschło. Następnie sam się wyszorował, najdokładniej jak się dało, oraz umył włosy i brodę. Potem wszedł do wody dość daleko, aż sięgnęła mu do piersi i popłynął, unikając rozbryzgów jak tylko to było możliwe. Nie znalazł w tym żadnej przyjemności. Woda nie wszędzie miała tę samą gęstość. W niektórych miejscach mógł płynąć, w innych ledwo mu się udawało nie utonąć, w jeszcze innych nie mógł się wcale zanurzyć poniżej powierzchni. Nie było żadnych zewnętrznych znaków pozwalających rozpoznać jaka woda znajduje się przed nim. Cała sprawa wydawała się być bardzo niebezpieczna.

Wyszedł z wody, czując się czysty i orzeźwiony. Przez jakiś czas chodził po piasku tu i tam, susząc się w gorącym słońcu i rozglądając. Był nagim cudzoziemcem w wielkim, obcym, tajemniczym świecie i w którą stronę by się nie obrócił, raziły w niego nieznane i niebezpieczne siły. Ogromny, biały i parzący Branchspell, straszliwy, przemieniający Alppain, piękne, śmiercionośne, zdradzieckie morze, mroczna i baśniowa Wyspa Swaylone'a, pozbawiający ducha las, z którego właśnie się wydostał – w jaki sposób mógł się przeciwstawić tym wszystkim potężnym siłom, by uniknąć całkowitego unicestwienia – on, słaby, nieświadomy podróżnik z małej planety po drugiej stronie kosmosu?… Uśmiechnął się do siebie. Jestem tu już od dwóch dni, pomyślał, i wciąż żyję. Mam szczęście – a z tym można się przeciwstawić całemu wszechświatowi. Tylko co to jest szczęście – jakieś słowne wyrażenie czy może coś rzeczywistego?

Gdy wkładał swoją skórę, która zdążyła już wyschnąć, w jego głowie pojawiła się odpowiedź. Surtur mnie tu sprowadził, pomyślał tym razem poważnie, i to Surtur mnie strzeże. To jest moim szczęściem… Tylko kim jest Surtur w tym świecie? W jaki sposób jest w stanie chronić mnie przed ślepymi i niesfornymi siłami przyrody? Jest silniejszy niż Natura?

Dręczył go głód, ale jeszcze bardziej był spragniony kontaktu z ludźmi, chcąc ich wypytać o te wszystkie sprawy. Zastanowił się, gdzie teraz powinien się skierować. Miał tylko dwie drogi do wyboru – na wschód lub na zachód – wzdłuż brzegu. Najbliższy strumień płynął na wschód od niego, przecinając piasek jakąś milę dalej. Poszedł w tamtym kierunku.

Niegościnna ściana lasu wznosiła się niezwykle wysoko. Była tak zdecydowanie skierowana ku morzu, że sprawiało to wrażenie celowej konstrukcji. Maskull poszedł wzdłuż niej, w cieniu drzew. Strumień, gdy do niego dotarł, okazał się być szeroki i z płaskimi brzegami. Nie był rzeką, ale głęboką zatoką. Jej spokojne, ciemnozielone wody tworzyły zakole i znikały w lesie za zakrętem. Drzewa po obu stronach przewieszały się nad wodą, zacieniając ją całkowicie.

Poszedł do zakrętu, za którym ukazało się następne zakole. Na wąskiej półce brzegu z nogami w wodzie siedział mężczyzna. Ubrany był w siermiężny, kiepsko uszyty strój, okrywający jedynie tułów. Był niski, gruby i silny, miał krótkie nogi i długie, silne ręce zakończone niezwykle dużymi dłońmi. Był już nie pierwszej młodości. Jego twarz, otwarta, płaska i bez wyrazu była pomarszczona i orzechowa w kolorze. Zarówno twarz, jak i głowa były łyse, a skóra twarda, skórzasta. Wydawał się być jakiegoś rodzaju wieśniakiem lub rybakiem; na jego twarzy nie było widać śladu troskliwości czy delikatności uczuć. Miał troje oczu w różnych kolorach – nefrytowej zieleni, niebieskie i ulfire.

Na wodzie przed nim unosiła się przycumowana do brzegu prymitywna tratwa wykonana z gałęzi drzew powiązanych niezgrabnie linami.

— Czy jesteś jeszcze jednym z mędrców Lasu Wombflash? — zwrócił się do niego Maskull.

— Jestem rybakiem — odpowiedział tamten gburowatym, ochrypłym głosem, spoglądając w górę. — Nic nie wiem o żadnych mądrościach.

— Jak cię nazywają?

— Polecrab. A ciebie?

— Maskull. Jeśli jesteś rybakiem, to musisz mieć ryby. Zgłodniałem.

Polecrab chrząknął i milczał jakąś minutę.

— Jest dość ryb — odpowiedział. — Mój obiad gotuje się właśnie w piachu. Bez problemu dołożysz jeszcze trochę.

— Długo to zajmie? — zapytał Maskull. Bardzo mu się spodobało to, co tamten powiedział.

Mężczyzna złożył razem dłonie i wydał przenikliwy, drżący pisk. Wyjął nogi z wody i wdrapał się na brzeg. Po minucie lub dwóch dziwne małe stworzenie wyczołgało mu się do nóg, unosząc do góry pysk i spoglądając z uczuciem, jak pies. Było jakieś dwie stopy długie i w pewien sposób przypominało małą fokę, tyle że miało sześć nóg zakończonych silnymi pazurami.

— Arg, bierz rybę! — polecił chrapliwie Polecrab.

Zwierzę natychmiast zeskoczyło do wody. Popłynęło wdzięcznie na środek zatoki, obróciło się i dało nurka, pozostając pod wodą przez dłuższą chwilę.

— Prosty połów — zauważył Maskull. — A po co tratwa?

— Żeby wypływać na morze. Najlepsze ryby są w morzu. Te tutaj są zaledwie jadalne.

— Ten arg wydaje się być wysoce inteligentnym stworzeniem.

Polecrab znów chrząknął.

— Wytresowałem ich prawie setkę — powiedział. — Wielkogłowe są najbardziej pojętne, ale wolno pływają. Wąskogłowe pływają jak węgorze, ale nie można ich niczego nauczyć. Ostatnio zacząłem je krzyżować, ten jest jednym z nich.

— Mieszkasz tu sam?

— Nie. Z żoną i trzema synami. Moja żona gdzieś tu śpi, a chłopcy… Shaping wie.

W obecności tej nieskomplikowanej istoty Maskull poczuł się jak w domu.

— Ta tratwa jest całkiem wariacka — zauważył, przyglądając się. — Musisz mieć więcej ikry niż ja, jeśli wypływasz na tym daleko w morze.

— Byłem na niej w Matterplay — powiedział Polecrab.

Arg wynurzył się i popłynął do brzegu, ale tym razem dość niezgrabnie, gdyż pod powierzchnią wody ciągnął duży ciężar. Gdy wylądował u stóp swego pana, zobaczyli, że w każdej łapie trzyma pazurami rybę – razem sześć sztuk. Polecrab wziął je od zwierzęcia, podniósł ostro zakończony kamień, obciął nim rybie głowy i ogony, rzucił argowi, a ten pożarł je natychmiast, nie grymasząc.

Polecrab skinął, by iść za nim i niosąc ryby, pomaszerował ku plaży, tą samą drogą, którą przyszedł Maskull. Gdy tam doszli, pokroił ryby i usunął wnętrzności, po czym wykopał w fioletowym piasku płytki dołek, w którym umieścił i zakopał tuszki. Potem odkopał własny obiad. Nozdrza Maskulla zadrgały pod wpływem smakowitego zapachu, ale to jeszcze nie było przeznaczone dla niego.

Polecrab, trzymając w dłoniach pieczone ryby, odwrócił się i poszedł z powrotem.

— To jest dla mnie, nie dla ciebie — powiedział, odchodząc. — Kiedy twoje będą gotowe, możesz przyjść i przyłączyć się do mnie… o ile potrzebujesz towarzystwa.

— Długo to potrwa?

— Około dwudziestu minut — odpowiedział rybak przez ramię.

Maskull schronił się cieniu lasu i czekał. Kiedy upłynął przybliżony czas, odkopał jedzenie, a chociaż jedynie powierzchnia piasku była tak intensywnie gorąca, poparzył sobie palce podczas tej operacji. A potem wrócił do Polecraba.

W ciepłym, spokojnym powietrzu, w rozkosznym cieniu skrywającym zatokę, zjedli w milczeniu, patrząc to na jedzenie, to na płynącą leniwie wodę. Z każdym kęsem Maskull czuł powracające siły. Skończył wcześniej niż Polecrab, który jadł jak człowiek, dla którego czas nie ma znaczenia.

— Chodź, napijemy się — zaproponował ochrypłym głosem Polecrab, wstając po jedzeniu.

Maskull spojrzał na niego zaintrygowany. Mężczyzna zaprowadził go niezbyt daleko do lasu i podszedł do jakiegoś drzewa. Na wygodnej wysokości w pniu znajdowała się dziura zatkana kołkiem. Polecrab wyciągnął kołek i przyłożył usta do otworu, ssąc przez dłuższy czas jak dziecko z piersi matki. Przyglądając się temu, Maskull odniósł wrażenie, że oczy tamtego błyszczą coraz mocniej.

Kiedy nadeszła jego kolej, stwierdził, że sok drzewa smakiem przypomina nieco mleko kokosowe i jest napojem wyskokowym. Było to upojenie całkiem nowego rodzaju, gdyż ani jego wola, ani emocje nie zostały pobudzone, a jedynie intelekt – i do tego tylko w pewien określony sposób. Jego myśli i wyobraźnia nie zostały uwolnione ani poluzowane, ale wprost przeciwnie, boleśnie zmobilizowane i pobudzone aż do osiągnięcia pełni piękna aperu, które rozpaliło jego świadomość, błysnęło i znikło. Zaraz potem cały proces rozpoczął się od nowa. Nie było w tym jednak chwili, w której nie byłby absolutnie chłodny i panujący nad swoimi zmysłami. Kiedy obaj napili się dwukrotnie, Polecrab zatkał otwór i powrócili na brzeg.

— Czy to już blodsombre? — zapytał Maskull, rozciągając się z zadowoleniem na ziemi.

Polecrab siadł w tej samej wyprostowanej pozycji co przedtem, zanurzając nogi w wodzie.

— Właśnie się zaczyna — odpowiedział chrypliwie.

— Muszę więc tu przeczekać… Może porozmawiamy?

— Czemu nie — odpowiedział tamten bez entuzjazmu.

Maskull spojrzał na niego przez przymknięte powieki, zastanawiając się, czy Polecrab jest rzeczywiście tym, za kogo się podaje. Wydało mu się, że widzi w jego oczach błysk wysokiej inteligencji.

— Dużo podróżowałeś, Polecrab? — zapytał.

— Nie w sposób, który ty nazwałbyś podróżowaniem.

— Mówiłeś, że byłeś w Matterplay. Co to za kraina?

— Nie wiem. Byłem tam tylko po krzemień.

— A za Matterplay, co tam jest dalej?

— Dalej na północ leży Threal. Mówią, że to kraina mistyczna… nie wiem.

— Mistyczna?

— Tak mi powiedziano… Jeszcze dalej na północ jest Lichstorm.

— Zbaczasz z tematu.

— Tam są góry… w sumie musi to byś niebezpieczne miejsce, zwłaszcza dla pełnokrwistych ludzi, takich jak ty. Uważaj na siebie.

— To raczej przedwczesne, Polecrab. Skąd wiesz, że tam pójdę?

— Skoro przybyłeś z południa, to przypuszczam, że pójdziesz na północ.

— No cóż, chyba masz rację — powiedział Maskull, wpatrując się w niego. — Tylko skąd wiesz, że przyszedłem z południa?

— Nie wiem, może nie przyszedłeś… Ale jest wokół ciebie jakaś aura Ifdawn.

— Jaka aura?

— Taka tragiczna — powiedział Polecrab. Przez cały czas bez mrugnięcia okiem wpatrywał się w to samo miejsce na wodzie i nawet nie spojrzał na Maskulla.

— A co leży za Lichstormem? — zapytał Maskull po jakiejś minucie czy dwóch.

— Barey. Tam są już dwa słońca zamiast jednego. Ale to jedyne, co wiem na ten temat… Jeszcze dalej jest ocean.

— A po drugiej stronie oceanu?

— To już musisz sprawdzić sam, bo wątpię czy ktokolwiek powrócił, z tych co tam kiedykolwiek dotarli.

Maskull milczał przez krótką chwilę.

— Jak to się dzieje, że wasi ludzie są tacy zasiedziali? Mam wrażenie, że tylko ja podróżuję z ciekawości.

— Co masz na myśli, mówiąc: wasi ludzie?

— Prawda, Polecrab, ty nie wiesz, że ja nie jestem wcale z waszej planety. Przybyłem z innego świata.

— I czego tu szukasz?

— Przybyłem z Kragiem i Nightsporem na wezwanie Surtura. Musiałem zemdleć w chwili przybycia. Gdy się ocknąłem, była noc, a tamci zniknęli. Od tej pory podróżuję, gdzie nogi poniosą.

Polecrab podrapał się po nosie.

— I wciąż nie znalazłeś Surtura?

— Słyszę często jego bębny. Rano, w lesie byłem całkiem blisko niego. A dwa dni temu na Równinie Złudzeń miałem wizję istoty wyglądającej jak człowiek i nazywającej siebie Surturem.

— Kto wie, może to i był Surtur.

— Nie, to niemożliwe — odpowiedział, zastanawiając się, Maskull. — To był Crystalman. I to nie jest kwestia mojej podejrzliwości, ja to wiem.

— Skąd?

— Bo to jest świat Crystalmana, a świat Surtura jest czymś zupełnie innym.

— No tak, to dziwne — powiedział Polecrab.

— Od czasu jak wyszedłem z lasu — ciągnął Maskull na wpół do siebie — zmieniłem się i teraz widzę rzeczy inaczej. Wszystkie rzeczy tutaj wyglądają w moich oczach na tyle solidniej i realniej niż w innych miejscach, że nie mogę mieć żadnej wątpliwości co do ich istnienia. Ten świat nie tylko wygląda na prawdziwy, ale jest prawdziwy… dałbym za to głowę. A przy tym będąc prawdziwym, jest nieprawdziwy.

— Jak we śnie?

— Nie. Wcale nie jak we śnie. To właśnie chciałbym wyjaśnić. Wasz świat – a może, zresztą, również i mój – w żaden sposób nie sugeruje, że to jest sen lub złudzenie czy cokolwiek innego w tym rodzaju. Wiem, że naprawdę tu jest w tej chwili i że jest dokładnie taki, jakim go widzimy – ty i ja. A przecież jest nieprawdziwy. Jest nieprawdziwy, Polecrab, w tym sensie, że obok niego istnieje inny świat i ten inny świat jest tym prawdziwym, a ten jest całkiem nieprawdziwy i sfałszowany do cna. I z tego wynika dla mnie, że rzeczywistość i nierzeczywistość to dwa słowa na określenie tego samego.

— Być może jest taki inny świat — powiedział zachrypłym głosem Polecrab. — A ten inny świat również wydawał ci się rzeczywisty i nierzeczywisty?

— Bardzo rzeczywisty, ale nie nierzeczywisty i dlatego nic z tego nie rozumiem. Skoro jednak był on rzeczywisty, to nie mógł należeć do Surtura, bo on nie ma nic wspólnego z rzeczywistością.

— A dźwięki tych bębnów nie wydawały ci się rzeczywiste?

— Słyszałem je na własne uszy, więc dla mnie były rzeczywiste. Niemniej w jakiś sposób były inne i z pewnością pochodziły od Surtura. Jeśli coś źle usłyszałem, to moja wina, a nie jego.

Polecrab mruknął coś niezrozumiale, po czym powiedział:

— Jeśli Surtur wybiera taki sposób zwracania się do ciebie, to chyba próbuje ci dać coś do zrozumienia.

— Też mi się tak wydaje. A ty, Polecrab, co o tym myślisz? Powołuje mnie do życia po śmierci?

Starzec zakręcił się niespokojnie.

— Ja jestem rybakiem — powiedział po dłuższej chwili. — Żyję z zabijania, tak jak każdy. To życie wydaje mi się samym złem. Może wszelkie życie jest złem, a świat Surtura wcale nie jest światem żywych, ale czymś innym.

— Tak, ale czy śmierć zaprowadzi mnie do niego, czymkolwiek by on nie był?

— Pytaj umarłych — powiedział Polecrab — a nie żywego człowieka.

— W lesie — ciągnął Maskull — słyszałem muzykę i widziałem światło, które mogło nie należeć do tego świata. Okazały się zbyt mocne dla moich zmysłów i chyba zemdlałem na dłuższy czas. Miałem również wizję, w której zobaczyłem, jak zostaję zabity, podczas gdy Nightspore kroczy samotnie ku światłu.

Polecrab chrząknął po swojemu.

— Masz sporo do przemyślenia — powiedział.

Nastąpiła chwila ciszy, którą przerwał Maskull.

— Wrażenie nieprawdy w tym obecnym życiu jest u mnie tak silne, że może doprowadzić mnie do samobójstwa.

Polecrab milczał, pozostając bez ruchu. Maskull położył się na brzuchu i oparłszy twarz na rękach, przyglądał się rybakowi.

— Jak sądzisz, Polecrab — zapytał — znajdzie się jakiś człowiek, wciąż żywy, który miałby bliższy wgląd do tego innego świata ode mnie?

— Jestem człowiekiem nieuczonym, cudzoziemcze, więc ci tego nie mogę powiedzieć. Pewnie jest wielu takich jak ty, którzy się tą wiedzą cieszą.

— Gdzie oni są? Chciałbym się z nimi spotkać.

— Myślisz, że jesteś zrobiony z czegoś innego niż reszta ludzkości?

— Aż taki zarozumiały nie jestem. Pewnie wszyscy ludzie dążą do Muspelu – w większości przypadków nieświadomie.

— I w złym kierunku — dodał Polecrab.

— Jak to? — Maskull spojrzał na niego ze zdziwieniem.

— To nie jest moja wiedza — zastrzegł Polecrab — bo takiej nie posiadam. Ale właśnie przypomniało mi się, co powiedział mi raz Broodviol, gdy jeszcze byłem młody, a on był już starcem. Powiedział, że Crystalman stara się przemienić wszystkie rzeczy w jedność i że jakąkolwiek drogą, chcąc mu umknąć, jego formy by nie podążały i tak prędzej czy później znajdują się twarzą w twarz z Crystalmanem i zostają przemienione w nowe kryształy. Ten marsz form (my nazywamy to „różnicowaniem”) ma źródło w nieświadomym pragnieniu, żeby znaleźć Surtura, co jest kierunkiem przeciwnym do prawidłowego. Bo świat Surtura nie leży po tej stronie jedności, która jest początkiem życia, ale po przeciwnej i żeby się tam dostać musimy przejść przez jedność. A to można zrobić jedynie wyrzekając się naszej indywidualności i jednocząc się z całym światem Crystalmana. I gdy to zostanie dokonane, zakończy się jedynie pierwszy etap podróży; chociaż wielu porządnych ludzi wyobraża sobie, że jest to cała podróż… O ile pamiętam, Broodviol tak to właśnie powiedział, ale może będąc młodym i nieuczonym człowiekiem, opuściłem jakieś jego słowa, które mogłyby wyjaśnić sens tego lepiej.

Maskull, który wysłuchał tego wszystkiego z uwagą, zamyślił się.

— To jest wystarczająco jasne — powiedział — ale co on rozumiał przez połączenie się ze światem Crystalmana? Jeśli ten świat jest nierzeczywisty, mamy stać się również nierzeczywiści?

— Nie pytałem go o to, więc masz równie dobre kwalifikacje jak ja, by na to odpowiedzieć.

— Musiał rozumieć to w ten sposób, że każdy z nas żyje w nierzeczywistym, własnym, osobistym świecie, świecie snów, pragnień i przekłamanych obserwacji. Akceptując wielki świat z pewnością nie tracimy niczego z prawdy i rzeczywistości.

Polecrab wyciągnął nogi z wody, wstał, ziewnął i przeciągnął się.

— Powiedziałem ci wszystko, co wiem — rzekł stanowczo. — Pozwól mi się teraz przespać.

Maskull wciąż wpatrywał się w niego, ale nic nie powiedział. Starzec położył się sztywno na ziemi i zaczął przygotowywać do snu. Wciąż się układał według swoich upodobań, gdy z tyłu usłyszeli kroki dochodzące od strony lasu. Maskull obejrzał się i zobaczył zbliżającą się kobietę. Domyślił się od razu, że jest to żona Polecraba. Usiadł, natomiast rybak nawet się nie poruszył. Kobieta podeszła i stanęła przed nimi, spoglądając w dół ze sporej, jak się okazało, wysokości.

Jej ubranie było podobne do tego, w co ubrany był jej mąż, tyle że kończyny miała bardziej zakryte. Była młoda, wysoka, szczupła i uderzająco postawna. Skórę miała lekko opaloną i wyglądała na silną, ale wcale nie jak chłopka. W całej jej postaci widać było wyrafinowanie. Piękna nie była – jak na kobietę jej twarz była zbyt wyrazista. Potrójne oczy promieniały blaskiem. Ciężka masa pięknych, żółtych włosów, zwinięta i spięta była tak niedbale, że całe pasma zwisały jej na plecy.

Jej głos – gdy się odezwała – był raczej słaby, ale pełen świateł i cieni oraz jakiejś głębokiej namiętności wydającej się nigdy jej nie opuszczać.

— Upraszam o wybaczenie, że słuchałam waszej rozmowy — powiedziała zwracając się do Maskulla. — Odpoczywałam wśród drzew i słyszałam wszystko.

— Jesteś żoną Polecraba? — Maskull wstał powoli.

— Jest moją żoną — powiedział Polecrab. — Na imię ma Gleameil. Siądź z powrotem cudzoziemcze. Ty, żono, również, skoro już tu jesteś.

Oboje posłuchali.

— Słyszałam wszystko — powtórzyła Gleameil. — Ale nie słyszałam, Maskull, gdzie się udasz, gdy nas opuścisz.

— Wiem o tym nie więcej niż ty.

— To posłuchaj. Jest tylko jedno miejsce, gdzie możesz pójść – Wyspa Swaylone'a. Przeprawię cię tam osobiście, zanim słońce zajdzie.

— I co tam znajdę?

— On może tam popłynąć — wtrącił chrapliwie starzec — ale tobie nie pozwolę. Sam go tam zabiorę.

— Nie! Zawsze mnie powstrzymujesz — powiedziała Gleameil nieco nerwowo. — Tym razem postanowiłam popłynąć. W nocy, gdy świeci Teargeld, a ja siedzę tutaj na brzegu, słuchając dochodzącej słabo przez morze muzyki Earthrida, czuję się jak na torturach… Nie mogę znieść tego… Tęsknię za tym od czasu, gdy postanowiłam dostać się na wyspę i sprawdzić, co to za muzyka. Jeśli jest zła, jeśli zabije mnie… Trudno.

— Gleameil, co ja mam zrobić z tym człowiekiem i jego muzyką? — zapytał Maskull.

— Myślę, że muzyka odpowie na wszystkie twoje pytania lepiej niż Polecrab i pewnie w sposób dla ciebie zaskakujący.

— Co to za muzyka, która może przebyć tyle mil na drugą stronę morza?

— To szczególny rodzaj muzyki; tak nam powiedziano. Nie jest przyjemna, lecz bolesna. A człowiek, który by potrafił zagrać na instrumencie Earthrida, mógłby wyczarować najbardziej zdumiewające ciała, które nie byłyby złudzeniem, ale rzeczywiste.

— Może i tak — warknął Polecrab. — Ja byłem na tej wyspie w dzień i co tam znalazłem? Kości ludzkie, nowe i stare. Ofiary Earthrida. Żono, ty tam nie popłyniesz.

— I ta muzyka będzie tej nocy? — zapytał Maskull.

— Tak — odpowiedziała Gleameil, przypatrując mu się uważnie. — Gdy wzejdzie Teargeld, nasz księżyc.

— Jeśli Earthrid przygrywa ludziom do śmierci, to wydaje mi się, że on też zasługuje na śmierć. Tak czy owak chciałbym usłyszeć te dźwięki na własne uszy. Natomiast co do tego, Gleameil, żebyś to ty zabrała mnie tam, to kobiety zbyt łatwo umierają na Tormance. Dopiero co zmyłem z siebie krew innej kobiety.

Gleameil roześmiała się, ale nic nie powiedziała.

— Prześpij się teraz — powiedział Polecrab. — Przeprawię cię tam, gdy nadejdzie pora.

Po czym położył się i zamknął oczy. Maskull poszedł za jego przykładem, natomiast Gleameil wciąż siedziała wyprostowana z podwiniętymi nogami.

— Maskull, kim była ta kobieta? — zapytała w końcu.

Maskull nie odpowiedział, udając, że śpi.


Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Download:Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)