home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

Rozdział 16


Leehallfae

O północy, gdy Teargeld znalazł się na południu, rzucając cienie w kierunku morza i rozświetlając wszystko prawie tak jasno jak w dzień, Maskull zobaczył ogromne drzewo unoszące się na wodzie niezbyt daleko od niego. Drzewo wystawało z wody pionowo na trzydzieści stóp w górę i było żywe; jego korzenie musiały sięgać głęboko i być niezwykle rozległe. Dryfowało wzdłuż brzegu po wzburzonym morzu. Maskull przyglądał mu się przez kilka minut z ciekawością. Pomyślał, że dobrze byłoby zbadać jego naturę. Nie zastanawiając się dłużej nad niebezpieczeństwem, popłynął w kierunku drzewa, chwycił się najniższej gałęzi i wciągnął na górę.

Spojrzawszy wzwyż, zobaczył, że główny pień jest gruby do samego czubka i kończy się gałką przypominającą nieco ludzką głowę. Zaczął się w tamtym kierunku wspinać po niezliczonych konarach pokrytych twardymi, śliskimi liśćmi podobnymi do morskich wodorostów. Dotarłszy na koronę drzewa, stwierdził, że jest tam rzeczywiście coś w rodzaju głowy wyposażonej w rozmieszczone dookoła błony przypominające prymitywne oczy, co wskazywało na istnienie jakiejś formy niewielkiej inteligencji, .

W tym momencie drzewo, mimo że do brzegu był wciąż jeszcze pewien dystans, otarło się o dno i zaczęło mocno kołysać. Żeby złapać równowagę, Maskull wyciągnął rękę, a robiąc to, zakrył przypadkowo niektóre z błon. Drzewo, jak gdyby intencjonalnie, ruszyło w stronę przeciwną do brzegu. Gdy już przestało się kiwać, Maskull cofnął rękę. Drzewo podryfowało z powrotem w kierunku brzegu. To dało mu do myślenia, więc zaczął eksperymentować z oczopodobnymi błonami. Było tak, jak przypuszczał – oczy były stymulowane światłem księżyca, a drzewo wędrowało w kierunku skąd padało światło.

Dość przekorny uśmieszek pojawił się na twarzy Maskulla, gdy zrozumiał, że istnieje możliwość pożeglowania na tym ogromnym zwierzodrzewie co najmniej do Matterplay. Nie tracąc czasu wprowadził ten zamysł w czyn. Narwał długich, twardych liści i osłonił wszystkie błony oprócz tych skierowanych na północ. Drzewo natychmiast oddaliło się od wyspy i ruszyło zdecydowanie na pełne morze – prosto na północ. Płynęło nie szybciej niż cztery mile na godzinę, podczas gdy Matterplay leżało jakieś czterdzieści mil dalej.

Ogromne, wzburzone fale biły z potężnym łoskotem o pień, załamując się z sykiem na niższych gałęziach. Maskull, znajdując się wysoko, pozostawał suchy, ale bardziej niż trochę zaniepokojony powolnym postępem. Dostrzegł naraz prąd morski skierowany ku północnemu zachodowi i to podsunęło mu nowy pomysł. Zaczął ponownie manipulować błonami i wkrótce wmanewrował drzewo w szybko płynący nurt. Gdy tylko znaleźli się w jego środku, całkiem oślepił zwieńczenie drzewa i odtąd prąd działał w podwójnej roli – drogi i rumaka. Resztę nocy przespał, przywiązawszy się do gałęzi.

Gdy znów otworzył oczy, wyspy nie było już widać. Teargeld znikał w morzu na zachodzie. Wschodnie niebo jaśniało kolorami nadchodzącego dnia. Powietrze było chłodne i świeże; światło nad morzem było piękne, połyskliwe i tajemnicze. Ląd – prawdopodobnie Matterplay – leżał na wprost, może z milę od niego, ciągnąc się długą, ciemną linią niskich klifów. Prąd nie płynął już w kierunku lądu, lecz opływał wybrzeże nie zbliżając się do niego. Gdy Maskull zorientował się w tym, zaczął manewrować drzewem, by wyjść z nurtu i podryfować do brzegu. Wschodnie niebo rozbłysło nagle gwałtownymi kolorami, a zewnętrzny skrawek Branchspella wychynął z morza. Księżyc tymczasem zdążył już się schować.

Brzeg zbliżał się coraz bardziej. Z wyglądu przypominał wybrzeże Wyspy Swaylone'a – te same rozciągające się szeroko piaski, niewielkie klify, w głębi kopulaste wzgórza i brak roślinności. Niemniej w porannym słońcu wyglądał romantycznie. Gdy tylko drzewo dotknęło dna, Maskull, z zapadniętymi oczami, zły na wszystko, szybko zsunął się po gałęziach i wskoczył do wody. Zanim dopłynął do brzegu, ogromne białe słońce wzniosło się wysoko ponad horyzont.

Nie zastanawiając się specjalnie, przeszedł po piasku całkiem spory dystans, kierując się na wschód. Pomyślał, że może iść tak, dopóki nie natknie się na jakiś strumień lub dolinę i wtedy dopiero skręci w głąb lądu. Promienie słońca dodawały mu otuchy, sprawiając, że ciążący mu po nocy zły nastrój zaczął go opuszczać. Przeszedł w ten sposób wzdłuż plaży jakąś milę, gdy zagrodził mu drogę wpadający do morza szeroki strumień, wypływający ze swego rodzaju naturalnej bramy w barierze klifu. Wypełniona bąbelkami woda była w kolorze pięknej klarownej zieleni. Lodowato zimna, napowietrzona i tak zachęcająca, że rzucił się twarzą na ziemię i pociągnął spory łyk. Gdy w końcu wstał, oczy zaczęły mu sprawiać psikusy – na zmianę obraz mu się rozmazywał, to znów widział wyraźnie. Pewnie była to czysta wyobraźnia, ale wydało mu się, że w jego wnętrzu porusza się Digrung.

Poszedł brzegiem rzeczki w kierunku przerwy w skałach i tam po raz pierwszy zobaczył prawdziwe Matterplay. Dolina pojawiła się jak klejnot otoczony nagimi skałami. Wszystkie wzgórza dookoła były nagie i jałowe, a leżąca pomiędzy nimi dolina aż kipiała od życia. Nigdy jeszcze nie widział takiej bujności. Dolina wiła się wśród wzgórz i to, co widział, to był jej szeroki wylot. Jej dno rozciągało się wszerz na około pół mili. Płynąca środkiem rzeczka miała szerokość niemal sto stóp i była bardzo płytka – w niektórych miejscach nie głębsza niż kilka cali. Zbocza doliny wznosiły się na jakieś siedemdziesiąt stóp i były ostro nachylone; od samej góry do dołu pokryte były niskimi drzewami o błyszczących liściach, ale nie w różnych odcieniach jednego koloru – jak na Ziemi – lecz w szerokim wyborze różnych barw, w większości jaskrawych i zdecydowanych.

Dno sprawiało wrażenie czarodziejskiego ogrodu. O miejsce walczyły gęsto pomieszane drzewa, krzaki i pasożytnicze pnącza. Ich formy były dziwne i groteskowe, a każda wydawała się inna; kolor liścia, kwiat, organy rozrodcze i łodygi były równie osobliwe – występowały tu chyba wszystkie kombinacje pięciu podstawowych kolorów Tormance, co u Maskulla skutkowało migotaniem w oczach. Zarośla były tak gęste, że miał problem z przedzieraniem się przez nie i został zmuszony, by pójść łożyskiem strumienia. Kontakt z wodą powodował u niego dziwne łaskotanie, jak gdyby łagodne wstrząsy elektrycznym prądem. Nie było żadnych ptaków, chociaż ponad doliną polatywało między wzgórzami kilka dziwnie wyglądających niewielkich skrzydlatych gadów. Szykując się do kąsania, zbierały się wciąż nad nim roje latających owadów. Do kąsania jednak nie dochodziło, gdyż w końcu zawsze okazywało się, że jego krew jest dla nich niezdatna. Na brzegach strumienia mrowiły się miriady wstrętnych pełzających stworzeń przypominających stonogi, skorpiony, węże i tym podobne, niemniej gdy je mijał wchodząc do wody, nie próbowały zrobić użytku ze swych broni na jego gołych łydkach i stopach. Gdy był już na środku strumienia napotkał szkaradne monstrum wielkości kucyka, kształtem przypominające – o ile mogło w ogóle coś przypominać – morskiego skorupiaka. Zatrzymał się. Wpatrywali się w siebie – bestia złymi oczami, a Maskull z opanowaniem i uwagą. Gdy tak patrzył, przydarzyło mu się coś osobliwego.

Znów mu się rozmazał obraz. Po minucie czy dwóch, gdy zamglenie minęło i zaczął widzieć wyraźnie, okazało się, że jego sposób widzenia zmienił swój charakter. Widział na wskroś przez ciało zwierzęcia i mógł odróżnić jego wewnętrzne narządy. Zewnętrzny pancerz i wszystkie zwarte tkanki zrobiły się mgliste i półprzezroczyste, natomiast połyskliwa sieć krwawoczerwonych żył i tętnic była zdumiewająco wyraźna. Zwarte części po chwili zniknęły całkiem, pozostawiając goły system krwionośny. Nie pozostał nawet skrawek ciała. Widoczna była jedynie naga krew płynąca tu i tam jak ognisty, ciekły szkielet o kształcie stwora. Nagle i to zaczęło się zmieniać. Zamiast ciągłego, ciekłego strumienia Maskull dostrzegał teraz składające się na niego miliony pojedynczych punktów. Czerwony kolor był złudzeniem wynikającym z ich szybkiego ruchu; widział wyraźnie, że w swojej roziskrzonej jasności przypominają one mikroskopijne słońca. Sprawiały wrażenie płynącego w przestrzeni podwójnego strumienia gwiazd. Jeden z nich płynął w kierunku stałego punktu w środku, a drugi w przeciwnym kierunku. Maskull rozpoznał ten pierwszy jako żyły bestii, a ten drugi jako tętnice; stały punkt był sercem.

Wpatrywał się w to zatracony w podziwie, gdy nagle gwiaździsta sieć rozpłynęła się jak gasnący płomień. W miejscu skorupiaka nie było teraz niczego. Chociaż… ta „nicość” przesłaniała mu widok. Było tam coś, co pochłaniało światło, mimo że nie posiadało kształtu, koloru ani substancji. Obiekt, którego nie można już było dostrzec oczami, stał się dla niego wyczuwalny emocjonalnie. Cudowne, wiosenne uczucie wzbierających soków, przyśpieszających rytmów miłości, przygody, tajemnicy, piękna i kobiecości wzięło w posiadanie całe jego jestestwo, a wiązał to – co było dość dziwne – z tym potworem. Całkowicie opanowany przez to uczucie nie zastanawiał się, w jaki sposób to niewidzialne bydlę sprawiało, że czuł się młody, seksowny i zuchwały. Czuł się tak, jakby ciało, kości i krew zostały odrzucone, a on stanął twarzą w twarz z samym Życiem w nagiej postaci i to Życie powoli przenikało do jego ciała.

Wrażenie rozwiało się. Nastąpiła krótka przerwa, po której płynący, gwiaździsty szkielet znów się wyłonił z przestrzeni. Przemienił się w system krwionośny. Tkanki zwarte pojawiły się, stając się coraz bardziej wyraźne, a jednocześnie zniknęły naczynia krwionośne. W końcu wewnętrzne części zostały całkiem przesłonięte pancerzem i całe stworzenie stanęło przed Maskullem w swojej uprzedniej cudownej brzydocie – namacalne, barwne i solidne.

Zdegustowany w jakiś sposób Maskullem, skorupiak odwrócił się i poruszając mozolnie i odrażająco, odmaszerował niezgrabnie na swoich sześciu nogach w kierunku drugiego brzegu strumienia.

Po tej przygodzie Maskulla opuściła apatia. Stał się podniecony i zaaferowany. Wyobraził sobie, że zaczyna widzieć rzeczy oczami Digrunga i że czekają go dziwne kłopoty. Gdy jego oczy kolejny raz zaczęły się mglić, zwalczył to siłą swojej woli i nic się nie wydarzyło.

Dolina wznosiła się zakosami w kierunku wzgórz. Znacznie się zwęziła, a jej lesiste zbocza po obu stronach stały się bardziej strome i wysokie. Strumień skurczył się do około dwudziestu stóp, ale zrobił się głębszy – płynął żywo, dźwięcznie bulgocząc. Wstrząsy elektryczne powodowane przez wodę stały się wyraźniejsze i prawie nieznośne – innej drogi jednak nie było. W ogłuszającym hałasie odgłosów niezliczonych stworzeń dolina jawiła się jako rozległa sala konwersatoryjna Natury. Życie było tu jeszcze bardziej płodne niż wcześniej; każda stopa kwadratowa przestrzeni była gmatwaniną ścierających się bytów, zarówno roślinnych jak i zwierzęcych. Dla przyrodnika byłby to raj; nie było nawet dwóch podobnych kształtów, a wszystkie były fantastyczne i całkowicie odmienne.

Wyglądało to tak, jakby Natura stwarzała je tak szybko, że brakowało dla nich miejsca. Jednym słowem zupełnie inaczej niż na Ziemi, gdzie setki nasion rozsiewa się po to, aby jedno z nich wykiełkowało. Tutaj młode formy wydawały się przeżywać, podczas gdy stare ginęły, by zrobić dla nich miejsce; gdzie nie spojrzeć więdły i umierały bez istotnej przyczyny – były po prostu zabijane przez nowe życie.

Niektóre stworzenia rozwijały się na jego oczach tak żywiołowo, że jawiły się jako odrębne „królestwa”. Na przykład owoc rozmiaru i kształtu cytryny, lecz z twardszą skórą, leżał na ziemi. Maskull podniósł go, mając zamiar skosztować miąższu; jednakże wewnątrz było w pełni uformowane młode drzewko, właśnie mające skruszyć swoją skorupę. Odrzucił je w górę strumienia. Popłynęło z powrotem w jego kierunku, ale zanim do niego dotarło, zatrzymało się i ruszyło pod prąd. Pochwyciwszy je, spostrzegł, że wypuściło sześć prymitywnych odnóży.

Maskull był daleki od wygłaszania peanów na temat tej wspaniałej, tłocznej doliny. Wprost przeciwnie, ogarnął go głęboki cynizm i przygnębienie. Pomyślał, że ta niewidzialna siła – bez względu na to, jak ją nazywać: Naturą, Życiem, Popędem czy Bogiem – tak gorączkowo prąca do przodu i opanowująca ten niewielki, nieistotny światek, nie mogła mieć wielkiego celu przed sobą i nie była wiele warta. Ocena, czy te nikczemne zmagania o godzinę czy dwie fizycznego istnienia mogłyby kiedykolwiek być zaliczone do głęboko zasadniczych i poważnych zjawisk, leżała poza jego rozumieniem. Atmosfera dusiła go, tęsknił za powietrzem i przestrzenią. Skręcił na skraj jaru i lawirując od drzewa do drzewa, zaczął się wspinać na strome zbocze.

Gdy dotarł na szczyt, Branchspell naparł na niego z taką brutalną intensywnością, że zrozumiał, iż nie może tu pozostać. Rozejrzał się, by zorientować się w okolicy. Znajdował się jakieś dziesięć mil od morza lotem ptaka. Nagie pofałdowane pagórki opadały w tamtym kierunku, a w dali błyszczała woda; na horyzoncie można było dostrzec Wyspę Swaylone'a. Od północy, tak daleko, jak dało się sięgnąć wzrokiem, teren cały czas się wznosił. Za grzbietem – czyli jakieś kilka mil dalej – widniała czarna linia fantastycznie ukształtowanych skał o całkiem innym charakterze. Najprawdopodobniej był to Threal. Za nim, z pięćdziesiąt, a może nawet ze sto mil dalej, na tle nieba widać było szczyty Lichstormu pokryte w większości zielonkawym błyszczącym w słońcu śniegiem.

Kontury gór były niesamowite i oszałamiająco wysokie. Większość z nich ukształtowana była stożkowato, ale na samych szczytach wielkie masy górskie piętrzyły się pod nieprawdopodobnymi kątami, zwieszając się bez widocznego podparcia. Ląd obiecujący coś nowego, nadzwyczajni mieszkańcy – pomyślał Maskull. Pojawiła się myśl, żeby się tam udać, iść najszybciej jak można; być może mógłby tam dotrzeć jeszcze przed zachodem słońca. Same góry interesowały go mniej niż leżąca za nimi kraina i możliwość zobaczenia błękitnego słońca, o którym sądził, że będzie największym cudem na Tormance.

Najprostsza droga prowadziła przez wzgórza, lecz to było poza dyskusją z uwagi na zabójczy upał i brak cienia. Doszedł jednak do wniosku, że doliną nie zboczy za bardzo z drogi, więc zdecydował się iść nią przez jakiś czas, choć również nie lubił i bał się jej. Zsunął się więc z powrotem do tej wylęgarni.

Już na dole, trzymał się przez kilka mil krętej doliny, idąc w słońcu i w cieniu. Droga stawała się coraz trudniejsza. Klify zbliżały się do siebie, aż w końcu odległość między nimi zrobiła się mniejsza niż sto jardów, a jar jednocześnie został zablokowany głazami, wielkimi i małymi, w taki sposób, że niewielki potok, do którego rozmiarów zmniejszyła się rzeczka, przeciskał się jak mógł pomiędzy nimi. Formy życia stały się jeszcze dziwniejsze. Stuprocentowe rośliny i zwierzęta stopniowo zniknęły, a ich miejsce zajęły osobliwe stwory wydające się mieć pośredni charakter. Miały kończyny, twarze, wolną wolę i inteligencję, ale przez większość czasu pozostawały z wyboru zakorzenione w gruncie i pobierały pokarm jedynie z gleby i powietrza. Maskull nie zauważył u nich żadnych organów płciowych i nie mógł zrozumieć, skąd się biorą młode.

Nagle zobaczył zdumiewającą rzecz. Duże i dojrzałe roślino-zwierzę wychynęło przed nim niespodziewanie z niczego. Nie mógł uwierzyć własnym oczom; przez dłuższy czas gapił się w zdumieniu na stwora. Stworzenie zaczęło spokojnie poruszać się i zagrzebywać przed nim, jak gdyby było tam od zawsze. Maskull zrezygnował z rozwiązywania tej zagadki i podjął dalszą wędrówkę w górę wąwozu, od skały do skały, a wtedy – spokojnie i bez ostrzeżenia – to samo zjawisko wystąpiło ponownie. Nie mógł już dłużej wątpić, że widzi cuda – że Natura dostarcza swoje twory na świat bez pośrednictwa procesów rozrodczych. Żadne inne rozwiązanie problemu nie przychodziło mu do głowy.

Potok również zmienił swój charakter. Z zielonej wody promieniowało drżące iskrzenie, jakby jakaś uwięziona siła wyrywała się na wolność. Od jakiegoś czasu szedł suchym brzegiem, ale teraz wszedł do wody, by sprawdzić to zjawisko. Poczuł nowe życie wstępujące w jego ciało, od stóp w górę; przypominało to raczej powoli narastającą tkliwość niż wyłącznie ciepło. Uczucie to było dla niego całkiem nowym doświadczeniem, chociaż instynktownie wiedział, co to takiego. Energia emitowana przez strumień wstępowała w jego ciało nie jako przyjaciel czy wróg, ale po prostu dlatego, że było jej po drodze do celu znajdującego się gdzieś indziej. I chociaż nie miała wrogich intencji, mogła się łatwo okazać nieprzyjemnym towarzyszem; rozumiał dobrze, że jej przejście przez jego ciało groziło jakąś fizyczną transformacją, o ile nie uda mu się temu zapobiec. Wyskoczywszy szybko z wody, oparł się o skałę, naprężył mięśnie i natężył się, oczekując zbliżającego się ataku. W tym momencie jego wzrok znów dosięgło zmętnienie i w czasie, gdy się z tym zmagał, jego czoło pokryło się całą galaktyką nowych oczu. Sięgnął ręką i naliczył sześć w dodatku do swoich własnych.

Niebezpieczeństwo minęło i Maskull roześmiał się, gratulując sobie, że wyszedł z tego tak łatwo. Zaciekawiło go, do czego mu posłużą te nowe organy – czy to dobrze, czy źle, że je posiada. Nie uszedł dalej nawet dziesięciu kroków, gdy wszystko stało się jasne. Akurat zeskakiwał z głazu, gdy jego sposób widzenia zmienił się. Odruchowo stanął. Odbierał teraz dwa światy równocześnie. Własnymi oczami widział wąwóz taki jak przedtem – skały, potok, roślino-zwierzęta, blask słońca i cienie. Nowymi oczami natomiast widział co innego. Wszystkie szczegóły doliny były widoczne, ale światło jakby przygasło i wszystko wydawało się niewyraźne, ciężkie i bez koloru. Słońce było przesłonięte masą chmur zakrywających całe niebo. Kłębiły się gwałtownymi, prawie żywymi ruchami. Opary te stanowiły grubą warstwę, choć dość rzadką, ale istniały też miejsca różniące się znacznie gęstością, w których cząsteczki zostały ściśnięte lub rozrzedzone ruchem. Zielone iskry ze strumienia – teraz, jeśli się dobrze przypatrzył, mógł je zobaczyć pojedynczo – polatywały w górę, w kierunku chmur, ale w chwili, w której już w nie wpadły, zaczynały się jakby straszliwe zmagania. Iskry starały się uciec powyżej chmur, a te zagęszczały się na ich drodze, próbując utworzyć na tyle gęstą pułapkę, żeby uniemożliwić dalszy ruch. O ile Maskull mógł to stwierdzić, większości iskier udawało się w końcu przedrzeć po szaleńczych staraniach, niemniej zaobserwował jedną, która została schwytana. Chmury otoczyły ją pełnym kręgiem i iskra – pomimo gwałtownych skoków i rzucania się we wszystkich kierunkach jak schwytane w sieć żywe, dzikie stworzenie – nie mogła znaleźć wyjścia. Gdzie by nie poleciała, ciągnęła za sobą otaczającą ją materię chmur. Opary wciąż nie przestawały zbierać się wokół niej, aż w końcu zaczęły przypominać czarne, skompresowane masy niebieskie przed ciężką burzą. Wówczas zielona iskra, która była wciąż widoczna wewnątrz, zaprzestała wysiłków i przez jakiś czas zachowywała się całkiem biernie. Chmury nie przestawały się zagęszczać, aż stały się niemal sferyczne; robiąc się coraz grubsze i bardziej nieruchome, zaczęły opuszczać się powoli na dno doliny. Gdy znalazły się naprzeciw Maskulla, tylko o kilka stóp od ziemi, ich ruch zanikł. Spokój trwał przynajmniej przez dwie minuty. Nagle, jak uderzenie błyskawicy, wielka chmura implodowała, stała się mała, wklęsła i kolorowa, po czym już jako roślino-zwierzę zaczęła chodzić na nogach i ukorzeniać się w glebie w poszukiwaniu jedzenia. Finalny etap tego procesu Maskull zobaczył już swoimi normalnymi oczami. Poznał sposób cudownego pojawiania się stworzeń z niczego.

Zjawisko wstrząsnęło nim. Cynizm opuścił go i został zastąpiony przez ciekawość i podziw. To jest dokładnie jak ucieleśnienie myśli – powiedział do siebie. Tylko czyjej? Jakiś wielki Żywy Umysł pracuje w tym miejscu. Jest inteligentny, bo przecież te wszystkie formy różnią się od siebie. I ma charakter, bo wszystkie są tego samego typu… O ile się nie mylę i jeśli to jest moc zwana Shapingiem lub Crystalmanem, to widziałem już dość, aby chcieć dowiedzieć się czegoś więcej o nim… Byłbym śmieszny szukając innych zagadek, nie rozwiązawszy wcześniej tej.

Z tyłu dobiegł go jakiś głos. Odwrócił się i w pewnej odległości w dole wąwozu zobaczył ludzką sylwetkę zmierzającą pospiesznie w jego kierunku. Postać wyglądała bardziej na mężczyznę niż kobietę. Dość wysokiego, zwinnego mężczyznę ubranego w czarne ubranie podobne do sukni od szyi do kolan. Jego głowa była owinięta turbanem. Maskull zatrzymał się, a gdy tamten podszedł bliżej, zrobił kilka kroków w jego kierunku.

I wtedy znów poczuł się zaskoczony, gdyż osoba ta, chociaż bez wątpliwości ludzka istota, nie była ani mężczyzną, ani kobietą, ani niczym pośrednim. Była to trzecia, całkowicie odmienna płeć – co było godne uwagi, choć trudne do zrozumienia. Żeby ubrać w słowa wrażenia związane z płcią tamtego, powstałe w umyśle Maskulla na widok fizycznych cech przybysza, konieczne staje się stworzenie nowego zaimka, gdyż żaden z używanych na Ziemi nie ma tu zastosowania. Zamiast „on”, „ona” czy „ono” będziemy więc używać „one”.

Z początku Maskull nie był w stanie pojąć dlaczego osobliwości cielesne tej istoty miałyby upewniać go w tym, że wynikają z płci, a nie z różnic rasowych, chociaż sam ten fakt nie budził w nim żadnych wątpliwości. Ciało, twarz i oczy nie były z pewnością ani męskie, ani kobiece, ale w jakiś sposób całkiem inne. Dokładnie tak samo jak można, bez względu nawet na kształt ciała, odróżnić na pierwszy rzut oka kobietę od mężczyzny po pewnych niezdefiniowanych różnicach w wyrazie twarzy i zachowaniu, tak samo przybysz odróżniał się wyglądem od obojga. Podobnie jak kobiety i mężczyźni całą postacią wyrażał utajoną zmysłowość nadającą figurze i twarzy specyficzny charakter. To musi być miłość, zdecydował Maskull. Tylko jaka? Do kogo? Nie była to ani wstydliwa namiętność mężczyzny, ani głęboko zakorzeniony instynkt kobiety poddającej się przeznaczeniu. Było to równie prawdziwe i nieodparte jak tamte, ale całkowicie inne.

Gdy tak wpatrywał się w te dziwne, nieprawdopodobnie stare oczy, intuicyjnie poczuł, że kochankiem tamtego jest nie kto inny, ale tylko sam Shaping. Zrozumiał, że charakter tej miłości nie ma na celu zapewnienia ciągłości rasie, ale nieśmiertelności jednostce na ziemi. Dzieci z tego nie będzie – to one było wiecznym dzieckiem. Co więcej one brało jak mężczyzna, ale dawało jak kobieta. Wszystko to było mętnie i myląco uzewnętrzniane przez tę niezwykłą istotę, wydającą się przybywać z innego czasu, gdzie procesy stwórcze były odmienne.

Ze wszystkich dziwnych osobowości, które Maskull spotkał na Tormance, ta jedna uderzyła go jako nieskończenie najbardziej obca – a właściwie najdalej oddalona od niego w duchowym charakterze. Nawet gdyby mieli żyć razem przez sto lat, nigdy nie mogliby zostać kumplami.

Maskull ocknął się z transu tej medytacji i przyglądając się przybyszowi dokładniej, spróbował ze zrozumieniem wykorzystać cudowne rzeczy podpowiadane mu przez intuicję. Szerokie ramiona, grube kości i brak kobiecego biustu – na tyle przypominało one mężczyznę. Ale kości były tak płaskie i kanciaste, że ciało miało w sobie coś z kryształu – gładkie powierzchnie w miejsce krzywizn. Ciało nie wyglądało na takie, któremu bezmiar czasu wygładził i zaokrąglił wszystkie regularności, ale na takie, co wyrosło już kanciaste i płaskie jako wynik pojedynczej, raptownej idei. Twarz również była pomarszczona i nieregularna. Maskull, ze swoimi uprzedzeniami rasowymi, widział w tym niewiele urody, chociaż uroda była, ale ani męska, ani kobieca. Posiadało jednak trzy jej najistotniejsze cechy: osobowość, inteligencję i wewnętrzny spokój. Skórę miało koloru miedzi, dziwnie błyszczącą, jakby podświetlaną, twarz była bez zarostu, ale włosy na głowie miało długie jak u kobiety i zaplecione w pojedynczy warkocz, opadający z tyłu prawie do kostek. I tylko dwoje oczu. Część turbanu osłaniająca czoło odstawała tak bardzo, że musiała zakrywać jakiś narząd.

Określenie jego wieku Maskull uznał za niemożliwe. Ciało wydawało się prężne, sprawne i zdrowe, skóra czysta i błyszcząca; oczy bystre i żywe – mogło być bardzo młode. Niemniej im dłużej Maskull się mu przyglądał, tym bardziej miał wrażenie niewiarygodnej starości – jego prawdziwa młodość wydawała się być tak odległa, jak widok obserwowany przez odwróconą lunetę.

W końcu jednak odezwał się do przybysza, chociaż było to tak, jakby rozmawiał z kimś we śnie.

— Jaka jest twoja płeć — zapytał.

Głos, który usłyszał w odpowiedzi, nie był ani męski, ani kobiecy, ale miał dziwnie sugestywne, mistyczne brzmienie leśnego rogu słyszanego z dużej odległości.

— W obecnych czasach są kobiety i mężczyźni, ale dawno temu świat był zaludniony przez „phaeny”. Wydaje mi się, że jestem ostatnim z tych wszystkich istot, które przewinęły się przez umysł Faceny'ego.

— Faceny'ego?

— To ten, którego teraz fałszywie nazywa się Shapingiem lub Crystalmanem. Banalne imiona nadane mu przez banalne istoty.

— A ty, jak masz na imię?

— Leehallfae.

— Jak?

— Leehallfae. A ty jesteś Maskull. Czytam w twoim umyśle, że wydarzyły ci się właśnie cudowne przygody. Wydajesz się posiadać niesamowite szczęście. Jeśli to potrwa wystarczająco długo, być może uda mi się to wykorzystać.

— Uważasz, że moje szczęście jest dla twojej korzyści?… Zresztą, dajmy sobie z tym spokój. Interesuje mnie twoja płeć. W jaki sposób zaspokajasz swoje żądze?

— Przy pomocy tego. — Leehallfae wskazał narząd ukryty powyżej brwi. — Kolekcjonuję życie ze strumieni płynących we wszystkich stu dolinach Matterplay. Strumienie biją wprost z Faceny'ego. Spędziłom całe życie próbując go odnaleźć. Polowałom tak długo, że gdybym powiedziało ci, ile to lat, to byś pomyślał, że kłamię.

Maskull spojrzał przeciągle na phaen.

— Spotkałem w Ifdawn kogoś z Matterplay – młodego człowieka imieniem Digrung. Wchłonąłem go.

— Nie masz się czym chwalić.

— To była straszna zbrodnia. Coś z tego wyniknie?

Leehallfae zmarszczyło się w zagadkowym uśmiechu.

— W Matterplay będzie ci się wiercił w środku, bo wyczuwa tutejszą atmosferę. Już masz jego oczy… Znałem go… Ale uważaj na siebie, bo może ci się przydarzyć coś jeszcze bardziej zdumiewającego. I trzymaj się z dala od wody.

— Ta dolina wydaje mi się straszna, wszystko się tu może wydarzyć.

— Nie zawracaj sobie głowy Digrungiem. Ta dolina właściwie należy do phaenów. Ludzie są tutaj intruzami. Dobrze by było usunąć ich stąd.

— Oczywiście, ale widzę, że powinienem być ostrożny — skonkludował Maskull. — A co masz na myśli, mówiąc, że moje szczęście może być dla ciebie użyteczne?

— Twoje szczęście szybko słabnie, ale wciąż może być wystarczające, żebym mogło je spożytkować. Razem poszukamy Threalu.

— Poszukamy Threalu? A dlaczego? Tak trudno go znaleźć?

— Mówiłom ci już, że całe moje życie spędziłom na poszukiwaniach.

— Ale mówiłoś o Facenym.

Phaen zmierzyło go swoimi dziwnymi, starymi oczami i znów się uśmiechnęło.

— Ten strumień, Maskullu, jak wszystkie strumienie życia w Matterplay, ma swoje źródło w Facenym. Ale wszystkie te strumienie wypływają z  Threalu, to w Threalu musimy szukać Faceny'ego.

— A co ci przeszkadza w znalezieniu Threalu? Z pewnością jest to bardzo znana kraina.

— Ta kraina leży pod ziemią. Niewiele jest przejść do świata na górze i nikt, z kim kiedykolwiek rozmawiałem, nie wie, gdzie one są. Schodziłom już wzgórza i doliny. Byłom u samych bram Lichstormu. Jestem tak stare, że wasi starcy przy mnie wydaliby się noworodkami i wciąż jestem tak samo daleko od Threalu, jak wtedy, gdy byłom żółtodziobem, żyjącym w tłumie phaenów.

— W takim razie, jeśli ja mam szczęście, to ty go nie masz wcale. A co zrobisz, gdy już znajdziesz Faceny'ego?

Leehallfae popatrzyło na niego w milczeniu. Uśmiech spełzł mu z twarzy, a jego miejsce zajął wyraz takiej nieziemskiej boleści i smutku, że Maskull już o nic nie pytał. Phaen było opanowane żalem i tęsknotą za kochankiem na wieczność odseparowanym od kochającego; za kochankiem, którego woń i ślady są cały czas obecne. Ta pasja odcisnęła się na jego naturze dzikim, surowym, duchowym pięknem daleko przewyższającym piękno jakiejkolwiek kobiety czy mężczyzny.

To wrażenie zniknęło nagle i gwałtowny kontrast ukazał Maskullowi prawdziwe Leehallfae. Jego zmysłowość była niepowtarzalna, lecz pospolita – coś jak heroizm samotnika o zwierzęcych pragnieniach i niespożytym uporze.

Spojrzał na phaen sceptycznie i poklepał się po udach.

— No dobrze — powiedział — pójdziemy razem. Może coś znajdziemy. Tak czy owak nie będę żałował rozmowy z taką niezwykłą osobą jak ty.

— Muszę cię jednak ostrzec, Maskull, że ty i ja jesteśmy różnymi stworzeniami. Ciało phaenów zawiera całość życia, a ciało mężczyzny tylko połowę; druga połowa należy do kobiety. Faceny może być zbyt mocny do przełknięcia i twoje ciało może tego nie wytrzymać… Nie będziesz się czuł z tym źle?

— Już zobojętniałem na te różne uczucia. Muszę uważać na to, na co mogę, a resztę brać na los szczęścia. — Maskull schylił się, chwycił rąbek cienkiej, szorstkiej togi phaen, oddarł od niej szeroki pas i owinął sobie kilka razy czoło. — Pamiętam o twojej radzie, Leehallfae. Nie chciałbym wyruszyć w drogę jako Maskull, a wrócić jako Digrung.

Phaen skrzywiło się w uśmiechu i ruszyli w górę strumienia. Droga była uciążliwa. Musieli skakać z głazu na głaz, co okazało się męczące. Od czasu do czasu pojawiały się trudniejsze przeszkody, które dawało się pokonać jedynie wspinaczką. Przez dłuższy czas nie rozmawiali ze sobą. Maskull, o ile to było możliwe, trzymał się rady swego towarzysza i unikał wody, chociaż tu i tam był zmuszony zamoczyć stopę. Za drugim czy za trzecim razem poczuł nagły ból w ramieniu, tym skaleczonym przez Kraga. Oczy zaświeciły mu radośnie, strach zniknął i zaczął z rozmysłem wchodzić do strumienia.

Leehallfae podrapało się po brodzie i zaczęło obserwować go spod oka, próbując zrozumieć, co się dzieje.

— O co chodzi, Maskull — zapytało — czy twoje szczęście przemówiło do ciebie?

— Słuchaj, masz prastare doświadczenie, więc kto jak kto, ale ty musisz to wiedzieć. Co to jest Muspel?

Twarz phaen nie zmieniła wyrazu.

— Nie znam tej nazwy — odpowiedziało.

— To coś w rodzaju jakiegoś innego świata.

— Niemożliwe. Jest tylko jeden świat, świat Faceny'ego.

Maskull podszedł i chwycił go za rękę.

— Cieszę się, Leehallfae — powiedział — że jestem tu z tobą, gdyż ta dolina i wszystko, co się z nią łączy, wymaga mnóstwa wyjaśnień. Na przykład w tym miejscu pozostało niewiele form organicznych; dlaczego one zniknęły? Nazywasz ten strumień „strumieniem życia”, a przecież czym bliżej jesteśmy jego źródeł, tym mniej życia się w nim pojawia. Milę czy dwie w dole były te roślino-zwierzęta pojawiające się spontanicznie z niczego, a jeszcze niżej, w kierunku morza, rośliny i zwierzęta kłębiły się jedne na drugich. Teraz, jeśli połączyć to wszystko w ten czy inny sposób z twoim tajemniczym Facenym, wydaje mi się, że musi on mieć jakąś bardzo paradoksalną naturę. Jego siła stwórcza nie tworzy form, dopóki gruntownie nie osłabnie i nie namięknie… A zresztą, chyba oboje gadamy głupstwa.

— To wszystko się zazębia — Leehallfae potrząsnęło głową. — Strumień jest życiem i wyrzuca przez cały czas iskry życia. Gdy iskra zostaje przechwycona przez materię, staje się żywym organizmem. Im bliżej źródła strumienia, tym niewyobrażalnie większa jest jej żywotność. Sam zobaczysz, gdy dotrzemy już do krańca doliny, że nie występują tam już żadne formy życia. To oznacza, że nie ma tam takiej materii, która byłaby wystarczająco gęsta, żeby przechwycić i zatrzymać którąś z tych mocarnych iskier tam występujących. Niżej, w dole strumienia, większość iskier jest wystarczająco szybka, żeby uciec w górne warstwy atmosfery, ale niektóre z nich są zatrzymywane dość nisko i te natychmiast oblekają się ciałem. Ja właśnie jestem tego typu. Jeszcze dalej w dół, ku morzu, strumień traci większą część swojej siły witalnej i iskry stają się leniwe i ospałe. Pryskają raczej na boki niż do góry. A materii, na tyle delikatnej, żeby nie była zdolna do przechwycenia tych słabowitych iskier, jest tam niewiele, więc są chwytane w wielkiej ilości, co skutkuje tym, że mogłeś zobaczyć te niezliczone formy życia. Ale to nie tylko dlatego; iskry przechodzą z jednego ciała do innego drogą prokreacji i nigdy nie należy oczekiwać końca ich bytu, dopóki nie zużyją się i nie rozpadną. Na samym dole jest Morze Topielne. Tam zdegenerowane i osłabione życie ze strumieni Matterplay ma dla swoich form cały przestwór wód. Ich siła jest jednak tak słaba, że zupełnie nie są w stanie wytworzyć jakiejkolwiek formy życia, chociaż w ujściach można zobaczyć nieustanne, bezowocne próby dokonania tego.

— Czyli powolny rozwój kobiet i mężczyzn jest spowodowany słabością ich zarodków życia?

— Dokładnie. Nie są one w stanie zaspokoić wszystkich żądz jednocześnie. Rozumiesz więc niezmierną wyższość phaenów, które wyrastają spontanicznie z bardziej naładowanych i żywotnych iskier.

— A skąd się bierze materia, która więzi te iskry?

— Gdy życie umiera, staje się materią. Sama materia też umiera, ale jej miejsce zajmuje nieustannie nowa materia.

— No, ale jeśli życie pochodzi od Faceny'ego, to jak może w ogóle umrzeć?

— Życie to myśli Faceny'ego i poza jego umysłem, gdy już go opuszczą, są niczym. Wyłącznie stygnącym popiołem.

— Niezbyt radosna filozofia — powiedział Maskull. — A kim jest, w takim razie, sam Faceny i po co w ogóle myśli?

Leehallfae ponownie skrzywiło się w uśmiechu.

— To również ci wyjaśnię. Faceny to tutejsza przyroda. Stawia czoło Nicości we wszystkich kierunkach. Nie ma tyłu, nie ma boków, cały jest twarzą, a ta twarz jest jego ciałem. Taki być musi, gdyż nic więcej nie może zaistnieć między nim a Nicością. Jego twarz to sam wzrok, którym nieustannie kontempluje Nicość. Stamtąd czerpie on swoje inspiracje; tylko w ten sposób czuje, że jest. Z tego samego powodu phaeny, a nawet ludzie, lubią przebywać w pustych miejscach i rozległych samotniach, gdyż każdy jest po trochu Facenym.

— To brzmi wiarygodnie — powiedział Maskull.

— Myśli płyną nieustannie z twarzy Faceny'ego do tyłu. A ponieważ jego twarz jest ze wszystkich stron, płyną do wnętrza. Ciąg myśli płynie więc bez przerwy z Nicości do wewnątrz Faceny'ego, który jest światem. Myśli stają się ciałami i zaludniają świat. Ten zewnętrzny świat zatem, ten, który rozciąga się wokół nas, nie jest wcale na zewnątrz, jak na to wygląda, ale wewnątrz. Widzialny wszechświat jest jak gigantyczny żołądek, a prawdziwego zewnętrza świata nigdy nie zobaczymy.

Maskull przez chwilę zastanawiał się głęboko.

— Leehallfae, wciąż nie udało mi się zrozumieć, czego ty osobiście oczekujesz, będąc jedynie odrzuconą, umierającą myślą?

— Nigdy się nie kochałeś z kobietą? — zapytało chłodno phaen.

— Przypadkiem zdarzało mi się.

— A gdy się kochałeś, nie miałeś chwil uniesienia?

— Pytasz o to samo, tylko innymi słowami.

— W tych chwilach byłeś blisko Faceny'ego. Gdybyś mógł zbliżyć się jeszcze bardziej, nie zrobiłbyś tego?

— Zrobiłbym, bez względu na konsekwencje.

— Nawet gdybyś osobiście niczego nie oczekiwał?

— Przecież oczekiwałbym właśnie tego.

Leehallfae szło dalej w milczeniu.

— Mężczyzna jest połową życia — odezwało się nagle — a kobieta drugą połową, natomiast phaen jest całym życiem. Co więcej, gdy życie rozpada się na połówki, coś jeszcze odpada od niego – coś, co należy tylko do całości. Twojej miłości nie można porównywać z moją. Skoro nawet twoja ospała krew ciągnie cię do Faceny'ego, to pomijając już tego efekty, jak myślisz, co się dzieje ze mną.

— Ja nie kwestionuję prawdziwości twojej namiętności — odpowiedział Maskull. — Żałuję tylko, że nie widzisz sposobu zabrania tego na tamten świat.

Leehallfae uśmiechnęło się niewyraźnie, wyrażając w ten sposób bóg wie jakie emocje.

— Mężczyźni myślą to, co chcą, a phaeny są tak skonstruowane, że widzą świat takim, jakim jest on naprawdę.

To kończyło dyskusję.

Słońce stało wysoko na niebie. Wyglądało na to, że zbliżają się do krańca wąwozu. Jego ściany wciąż się zbliżały do siebie i jeśli nie liczyć tych chwil, kiedy Branchspell był dokładnie z tyłu, szli cały czas w głębokim cieniu; niemniej wciąż było spokojnie i nieznośnie gorąco. Życie zanikło całkowicie. Powierzchnia skał, kamienisty grunt, głazy blokujące jar na całej szerokości, wszystko to stwarzało piękną, fantastyczną scenerię. Śnieżnobiałe wapienie poprzecinane były gęstą siatką błyszczących, jasnoniebieskich żył. Rzeczka nie była już zielona, lecz kryształowo przezroczysta. Szumiała melodyjnie i wszystko razem wyglądało uroczo i romantycznie. Leehallfae wydawało się jednak widzieć w tym coś jeszcze – jego rysy coraz bardziej się wyostrzały i wzbierały bólem.

Jakieś pół godziny po tym, gdy zniknęły ostatnie formy życia, na ich oczach zmaterializowało się kolejne roślino-zwierzę. Było wysokie jak Maskull i miało wspaniały, pełen wigoru wygląd, jaki powinno mieć stworzenie przybyłe wprost z kuźni przyrody. Stwór ruszył z miejsca, ale ledwo to zrobił, eksplodował bezgłośnie. Nic z niego nie zostało – całe ciało zmieniło się błyskawicznie w tę samą niewidzialną mgłę, z której powstało.

— To potwierdza to, co mówiłeś — skomentował Maskull, nieco zbladłszy.

— Tak — odrzekło Leehallfae — wkraczamy w rejon potężnego życia.

— No to skoro w tym masz rację, to powinienem uwierzyć we wszystko, co powiedziałeś.

Gdy wypowiadał te słowa, mijali właśnie zakręt jaru. Przed nimi wyłoniło się pionowe urwisko zbudowane z białej skały mające prawie trzysta stóp wysokości. To był początek doliny i koniec ich drogi.

— W zamian za moje mądrości — powiedziało phaen — użyczysz mi teraz swojego szczęścia.

Podeszli do podstawy urwiska. Maskull popatrzył na nie z zadumą. Można było się wspiąć na górę, ale byłoby to trudne. Strumień, obecnie bardzo wątły, tryskał z dziury w skale kilka stóp powyżej. Oprócz jego melodyjnego szumu panowała całkowita cisza. Dno jaru znajdowało się w cieniu, ale od połowy wysokości w górę ściana była oświetlona słońcem.

— Co chcesz, żebym zrobił? — zapytał Maskull.

— Wszystko jest w twoich rękach. Ja nie mam żadnych sugestii. Teraz musi nam pomóc twoje szczęście.

Maskull przez chwilę gapił się do góry.

— Leehallfae, odłóżmy to lepiej na popołudnie. Prawdopodobnie będę musiał się wspiąć na szczyt, ale na razie jest zbyt gorąco, a poza tym jestem zmęczony. Muszę złapać kilka godzin snu. Potem zobaczymy.

Leehallfae wydawało się być tym poirytowane, ale nie zgłosiło sprzeciwu.


Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Download:Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)