home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

3

Docchi czekał nieopodal kopuły portu. Nie ukrywał się, niemniej starał się nie rzucać w oczy wśród starannie pielęgnowanych zarośli. Roślinom nie udawało się stwarzać iluzji ziemskiego krajobrazu – częściowo dlatego, że niektóre pochodziły z Wenus albo z Marsa – ale przynajmniej dodawały tlenu do atmosfery asteroidy.

— Dobra robota — pochwalił. — Wiedziałem, że Nona potrafi.

Jordan czuł, jak się rozluźnia, obserwując wydarzenia.

— Cud mechaniki — zgodził się. — Ale możemy o tym pogadać później. Powinieneś już iść.

Docchi rozejrzał się dookoła, po czym ruszył śmiało przejściem łączącym główną kopułę z przyległą, znacznie mniejszą kopułą portu rakietowego. Normalnie w zamieszkałych obszarach asteroidy nigdy nie było całkiem ciemno, kontrolowany półmrok uważany był za bardziej sprzyjający drzemce podczas ciężkiej choroby. Dobrotliwa teoria Rady Medycznej mówiła, że nieco światła odpędza złe sny. To, co zastali pod kopułą portu, nie było w żadnej mierze półmrokiem. Odpowiadało to w pełni ciemnościom przestrzeni międzygwiezdnej.

Docchi zatrzymał się przed śluzą bezpieczeństwa wyglądającą okropnie solidnie.

— No, miejmy nadzieję... — powiedział. — Bo jeśli Nona nie zdołała jej wyłączyć z systemu, możemy dać sobie spokój.

— Wydawała się wszystko rozumieć, nie uważasz? Czego jeszcze byś chciał?

Jordan wyminął go i sięgnął ręką. Wielka płyta lekko przesunęła się na prowadnicach. Przejście było otwarte.

— Kłopot z tobą jest taki, że brakuje ci zaufania, do siebie i do talentu.

Docchi nie odpowiedział. Nasłuchiwał usilnie, starając się zinterpretować słabe odgłosy dochodzące z przodu.

— Okej, słyszę to — szepnął Jordan. — Wejdźmy, zanim się zbliży.

Docchi ostrożnie, starając się wyczuć drogę, wszedł w ciemność kopuły portu. Gdyby się zachwiał i upadł, nigdy nie zdołałby wstać w porę. Spróbował wzbudzić luminescencję na twarzy. Był w stanie w pewnym stopniu kontrolować swój zmieniony metabolizm, a teraz nadeszła chwila, gdy tego potrzebował.

Denerwował się i to szkodziło jego sprawności. Nie miał pewności, czy blask jest na tyle jasny, żeby go można było zauważyć, ale nie na tyle, żeby wyraz twarzy był rozpoznawalny. Zapytałby Jordana, ale ten był w miejscu, z którego nie mógł nic zobaczyć.

Kroki zbliżyły się, a wraz z nimi przekleństwo, obszerne w słowach, ale raczej skromne w swym imaginacyjnym symbolizmie. Docchi rozświetlił twarz tak jasno, jak tylko mógł, po czym natychmiast zmniejszył intensywność.

Kroki ucichły.

— Docchi?

— Nie. To tylko mała samotna żarówka na wieczornym spacerze.

Śmiech pilota pojazdów rakietowych nie całkiem zabrzmiał przyjaźnie.

— Jasne, że to ty. Poznałbym cię nawet na dnie morza. Pytałem, co tu robisz?

— Zobaczyłem, że zgasło światło w kopule portowej. Śluza wejściowa była otwarta, więc wszedłem. Pomyślałem sobie, że mogę w czymś pomóc.

— Światła zgasły całkowicie. Wszystkie. Nawet rezerwowe. Pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się, że nawet ręczne reflektory nie działają. — Pilot podszedł bliżej. W reku trzymał mały morderczy miotacz. — Dzięki, ale nie możesz nic pomóc. Lepiej idź stąd. Regulamin zabrania pacjentom tu wchodzić. Mógłbyś ukraść rakietę, albo co.

— Co się stało? — Docchi zignorował broń. — Uderzył szybki meteor?

— Byłoby słychać — burknął pilot.

— I nic nie słyszałeś.

— Nic. — Pilot wpatrywał się intensywnie w ledwo widoczną sylwetkę Docchiego. — No cóż, widzę, że robisz się ostatnio zgrabniejszy. Powinieneś tak zawsze... nosić swoje ręce. Wyglądasz w ten sposób lepiej, nawet jeśli nie możesz ich używać. Dwa razy lepiej, prawie... — głos mu się załamał.

— Prawie jak człowiek? — zapytał uprzejmym tonem Docchi. — Nie jak, powiedzmy, para nóg z bardzo dobrym, chociaż trochę zużytym kręgosłupem i świecącą głową robala na górze? Nie to miałeś na myśli?

— Ja tego nie powiedziałem. Przywykłem do ciebie. Nic nie poradzę, że jesteś przewrażliwiony. Choć nie uważam, że to twoja wina. — Podniósł głos. — W każdym razie, jak już powiedziałem, idź stąd. To nie jest miejsce dla ciebie.

— A ja nie chcę stąd pójść — powiedział Docchi. — Nie boję się ciemności. A ty? Szukam jakiegoś kąta, by go oświetlić. Mogę wnieść nieco światła w twoje życie?

— Docchi, mam zameldować o tej obłąkanej rozmowie. Niech mnie szlag, jeśli tego nie zrobię. Osobiście zawsze cię podejrzewałem. Wynoś się stąd, zanim chwycę cię za tę fałszywą rękę i wyrzucę.

— Teraz uraziłeś moje uczucia — powiedział z wyrzutem Docchi i zwinnie wycofał się.

— Nie mów tylko, że nie chciałeś mnie zdenerwować — warknął pilot, rzucając się za nim. To, co chwycił, nie było imitacją ręki, delikatnie ukształtowanej i pomalowanej na kolor skóry. Ręka, którą chwycił była prawdziwa, a jej mięśnie były nie gorsze niż jego. Zaskoczenie było takie, że aż krzyknął.

Docchi złożył się wpół i ciemna figura na jego grzbiecie wysunęła się zza jego głowy jak nóż z pochwy. Pilot został uniesiony i rzucony na podłogę.

— Jordan — wykrztusił.

— Tak, to ja — powiedział Jordan. Objął ręką gardło pilota i ścisnął. Drugą ręką wymacał trzymany przez niego miotacz, którego tamten nie zdążył użyć. Bez wysiłku wydarł mu go i uderzył kolbą, pozbawiając przytomności. W ostatniej chwili osłabił uderzenie, powstrzymując się od zmiażdżenia mu czaszki. Docchi bezskutecznie gotował się, by kopnąć przeciwnika, ale cała akcja była zbyt szybka, a on przecież nie miał rąk.

Pomoc nie była potrzebna Jordanowi.

— Poświeć mi — zażądał, gdy już skończył, a Docchi pojaśniał słabym, migotliwym światłem.

Jordan balansował na rękach. Miał silną głowę i masywne potężne barki oraz ramiona. Jego ciało kończyło się poniżej klatki piersiowej; niżej nie było już niczego. Obła metalowa kapsuła okrywała jego organy trawienne. Powypadkowi byli rzeczywiście zbudowani z fragmentów. Jordanowi brakowało jednego końca. Niemniej to, co pozostało, nadrabiało za resztę.

— Nie żyje? — Docchi spojrzał na pilota.

Jordan kiwnął się w przód i posłuchał serca pilota.

— Żyje — powiedział. — Chciałem rąbnąć go jeszcze raz, ale uświadomiłem sobie, że nie możemy nikogo zabić.

— Widzę — powiedział Docchi. Stłumił okrzyk; coś owinęło mu się wokół nogi. Skoczył do przodu wyrywając się.

— Robot naprawczy — zachichotał Jordan. — Jest tu ich jak pluskiew.

Docchi zamrugał zmieszany, a robot podtoczył się niezgrabnie ku niemu.

— Przyjacielska kreatura — skomentował Jordan. — On chyba chce pomajstrować przy twoim systemie oświetleniowym.

Docchi strząsnął karłowatą maszynę, która dotknęła jego skóry i zabrzęczała do siebie w zagadkowy sposób. Ta naprawa przekraczała jej umiejętności, a mimo to nie rezygnowała.

— Co z nim zrobimy? — zapytał, patrząc na pilota.

— Wymaga uwagi — powiedział Jordan — ale nie takiej, jaką ja mu mogę zapewnić.

Wyciągnął rękę i wypalił miotaczem małą dziurę w potworku na kółkach. Z boku maszyny wychynął manipulator i ostrożnie obmacał uszkodzony obszar. Po chwili schował się z powrotem, po czym znów pojawił z małym palnikiem. Urządzenie zabrało się do spawania dziury.

Tymczasem Jordan przyciągnął do siebie nieprzytomnego mężczyznę, oparł się o maszynę i podniósł bezwładne ciało ponad głowę, po czym położył łagodnie na płaskiej powierzchni robota. Reakcja była natychmiastowa. Pojawił się drugi manipulator, by zbadać ciało. Jordan zaspawał mu przeguby na stałe. Powtarzał to trzy razy, zanim pilot został bezpiecznie przymocowany do robota.

— Trochę potrwa, zanim się wyliże — powiedział Jordan — będzie się tak reperował, dopóki się kompletnie nie naprawi. Szczęśliwie potrafię sobie z tym poradzić. — Ustawił niedostrzegalnie wąski promień miotacza i zręcznie przeciął skrzynkę kontrolną, usuwając okrągły fragment. Włożył dłoń do wnętrza i rozerwał obwody. — Koniec z samo-naprawami — powiedział z zadowoleniem. — Docchi, musisz mi pomóc. Myślę, że dobrze by było posłać robota kilka razy wokół głównej kopuły, zanim dostarczy pilota do szpitala. Bez sensu ujawniać się, zanim będziemy gotowi.

Docchi pochylił się, by mu pomóc i, nie bez pewnych trudności, zaprogramowana została odpowiednia sekwencja. Robot stał bez ruchu, dopóki nowe, nie przewidziane komendy nie zostały wprowadzone do uszkodzonych, ale wciąż działających obwodów. W końcu zazgrzytał cicho i potoczył się chwiejnie do przodu.

— Właź mi na barana — powiedział z zaciekłością Docchi. — Musimy się spieszyć.

— Jesteś zmęczony — zaprotestował Jordan. — Pół g czy nie, nie możesz mnie dłużej nosić. Sięgnął szybko i uprząż utrzymująca go na plecach Docchiego spadła na podłogę. — Czekaj, słyszysz to? — warknął Jordan, gdy Docchi próbował wstać.

Docchi wytężył słuch.

— Ropy — powiedział.

— No — potwierdził Jordan. — Ciekawe kogo szukają. Musisz szybko zasuwać, by dostać się do rakiety.

— A co ja tam zrobię? Sam? Nic. Musisz mi pomóc.

— Mam wleźć ci na plecy i żaden z nas ma się tam nie dostać? — powiedział Jordan. — Później coś wymyślisz. Ruszaj.

— Nie zostawię cię tutaj — zaprotestował Docchi.

Wielka łapa zacisnęła się na jego potylicy.

— Słuchaj! — rzekł gwałtownie Jordan. — Razem okazaliśmy się lepsi niż pilot, twoje nogi i moje ręce. Teraz musimy się rozdzielić, ale wciąż możemy udowodnić, że jesteśmy lepsi niż Cameron i jego ropy.

— My nie chcemy niczego udowadniać — powiedział Docchi. — To kwestia nagłej potrzeby. Pojawili się ludzie, którzy mogą polecieć do gwiazd i to od nas zależy, czy reszta ludzkości się o tym dowie.

W ciemności rozbłysło jasne światło i omiotło kopułę portu, ujawniając belki i słupy konstrukcji.

— Może ty osobiście nie próbujesz niczego dowieść — powiedział Jordan — ale ja tak. I reszta z nas również. No bo inaczej to dlaczego mielibyśmy nie pozwolić im karmić się łyżką i kołysać co noc do snu? — Podciągnął się niecierpliwie po podłodze w kierunku słupa.

— Możesz się za nim schować — powiedział Docchi.

— Nie za nim, ale na nim. Bez nóg moje miejsce jest tam. — Chwycił wielkimi dłońmi stalową belkę i korzystając z niskiej grawitacji wspiął się szybko.

— Bądź ostrożny — zawołał Docchi.

— A z czym ja muszę być ostrożny? — w dół ażurowej konstrukcji spłynęła odpowiedź Jordana. Nie było go już bezpośrednio w górze. Poruszał się szybko wzdłuż belek łączących słupy. Wtajemniczeni znajdowali w górze niespodziewaną drogę. Jordan miał ją teraz wyłącznie dla siebie; ropy nigdy go tam nie znajdą.

Głupio się było podniecać taką trywialną rzeczą. Jordan jeszcze tam nie dotarł i to co zrobi, gdy już tam będzie, było problematyczne. Ale dla niego to był dowód – tak, swego rodzaju dowód. Ruszył szybciej, coraz szybciej, a w końcu pobiegł. Nie sądził, że to jest możliwe, ale dał radę zwiększyć dystans między sobą i ścigającymi go robotami.

Ale i tak nawet wtedy nie miał zbyt wiele czasu, by rozglądać się po dotarciu do rakiety. Pierwszy rzut oka na statek był zniechęcający. Śluzy, pasażerska i towarowa, były wciąż zamknięte. Nona albo nie zrozumiała w pełni poleceń, albo nie była w stanie ich wykonać. Prawdopodobnie to pierwsze. Bez żadnych narzędzi, tylko rękami, zepsuła obwody oświetlenia i kamer. Jej umiejętności obchodzenia się z maszynami, z których wcześniej nie zdawała sobie sprawy, były czasami niesamowite. Niemniej liczenie na to, że umożliwi im łatwe wejście do rakiety, byłoby przesadą.

Jego sprawą było, żeby tam wejść. Jeśli miał kiedykolwiek dostać się do rakiety, musiał to zrobić własnym wysiłkiem. Przez chwilę żałował, że nie ma miotacza zabranego pilotowi, ale porzucił tę myśl, zanim się sformułowała do końca. Miotaczem może by udało mu się roztopić wewnętrzne rygle włazu. Ta myśl ukazywała, jak jego umysł przeciwstawia się rzeczywistości – nie miał rąk i nie był w stanie posłużyć się miotaczem. Dobrze, że to Jordan wziął broń. Dla niego miała swoją wartość.

Docchi gorączkowo oglądał skomplikowaną instalację, próbując zorientować się w jej działaniu. Musiał być jakiś sposób otwierania pojazdu w przypadku, gdy wewnątrz nie było nikogo, jakieś urządzenie mogące wysłać impuls uruchamiający rygle. Gdyby udało mu się tego użyć, miałby szczęście, ale szczęście się go nie trzymało.

Jeśli był tam jakiś zewnętrzny manipulator, nie udało mu się go znaleźć. Zbliżające się światła oznaczały, że jego szanse maleją. To, że zostało mu jeszcze trochę czasu, było błędem Camerona. Ropy były zdolne do szybszego pościgu, ale miały polecenie, żeby dokładnie sprawdzać wszystko po drodze. Zrobił błąd i mógł zrobić kolejny.

Po dobiegających odgłosach, Docchi domyślił się, że Jordan jest wciąż na wolności, być może w pobliżu. Czy lekarz wiedział o tym? Chyba nie – wyraźnie nie doceniał powypadkowych.

Docchi zszedł do płytkiego zagłębienia w doku. To miejsce niespecjalnie nadawało się na kryjówkę. Ściany były gładkie, pokryte zielonkawą substancją, bez jakichkolwiek drzwi czy wnęk. Musiał jednak zbliżyć się bardziej do statku i to było najlepsze, co mógł osiągnąć. Oddalanie się od niego nic nie dawało – Cameron mógł ustawić roboty na straży wokół statku i nie byłoby mowy o przedostaniu się z powrotem. Musiał się ukryć gdzieś tutaj.

Oparł się o zespół dysz rufowych, czując metal twardo napierający na cienką warstwę ciała pokrywającą jego plecy. Minęły sekundy, zanim zorientował się, że dysze są rozwiązaniem. Odwrócił się, by się im przyjrzeć. Mały chłopiec mógł się wspiąć do środka i wczołgać w niewidoczne miejsce. Dorosły mężczyzna bez rąk i ramion mógł się również wcisnąć w wąski cylinder.

Dostać się tam nie było łatwo. Schylił się i spróbował wsadzić głowę w niższą dyszę. Wił się i popychał nogami, dopóki nie wsunął się w nią prawie cały. Stopy miał wciąż na zewnątrz, więc zgiął nogi w kolanach, uzyskując lepsze podparcie i wcisnął się dalej. Nie przestawał, dopóki nie upewnił się, że nie zobaczy go nikt, kto nie zajrzy specjalnie do dyszy.

Czekał, nasłuchując. Ropy z hałasem zeszły do doku. Brak innych dźwięków upewnił go, że są najprawdopodobniej kontrolowane przez radio. Roboty wspinały się wokół, przeszukując. Hałasy osłabły wkrótce, ale było oczywiste, że ropy nie mają zamiaru nigdzie pójść. Miały tu zostać i pilnować doku.

Docchi nie mógł wyjść. Został złapany w pułapkę. Zaczął zwalczać ogarniającą go klaustrofobię. Nie było tu się czego bać, ratunek (i pochwycenie) mógł sobie zapewnić, krzycząc. Roboty wyciągnęłyby go natychmiast.

Ale to nie była jedyna możliwość. Dysza rozszerzała się do przodu jak również i do tyłu. Wewnętrzny koniec kończył się komorą spalania otwieraną podczas usuwania nagaru. Statek nie był używany od miesięcy i istniało znaczne prawdopodobieństwo, że dysze będą otwarte z tamtej strony. Mógłby się tą drogą przedostać.

Wstrzymał oddech. Metal dobrze przewodził dźwięki, niemal wzmacniając je. W przerwie między oddechami usłyszał charakterystyczne skwierczenie, jakby się coś smażyło, dźwięk jaki wydawał promień miotacza, trafiając na metal. A potem zrobiło się głośno.

— Łapcie go — rozległ się krzyk Camerona. — Jest tam.

Pojawił się Jordan i udało mu się unieruchomić ropa. Cameron się przekona, że niełatwo go złapać. Dywersja nadeszła akurat, gdy Docchi jej potrzebował.

— Nie strzelać — polecił Cameron. — Światła na niego. Pogońcie go wyżej. Zagońcie w róg, wejdźcie na górę i złapcie.

Docchi nie miał racji; ropy były kontrolowane głosem, a nie przez radio. Sprawa byłaby prostsza, gdyby był na statku. Tylko czy da radę się tam dostać. Musi się pospieszyć. Jordan nie może ich zwodzić bez końca.

Docchi zaniechał ostrożności. Robot z doku przyłączył się do innych, zmniejszając obawę wykrycia. Za to przeciskanie stało się trudniejsze. Spodziewał się tego, ale nie sądził, że poruszanie się w coraz węższej dyszy będzie aż tak trudne.

To nic, że nogi mu się ślizgały, po trochu się posuwał do przodu. Krew szaleńczo w nim pulsowała, ale głowa wysunęła się w końcu z dyszy i zobaczył wnętrze statku.

Spojrzał tęsknie na pokrywę komory spalania kilka stóp przed sobą. Gdyby miał ręce, mógłby się jej chwycić i podciągnąć na zewnątrz. Gdyby jednak je miał, to nigdy by nie dotarł tak daleko. Zamknął oczy i przez chwilę odpoczywał, a potem znów zaczął się wić, wyginając plecy z całej siły. Prawie przeszedł i tylko jego nogi wciąż były wewnątrz. Wierzgnął raz, mocno... i upadł na podłogę.

Leżał dopóki nie ustąpił mu zamęt w głowie i nie uspokoił się oddech. Przetoczył się, zgiął kolana i wstał, po czym chwiejnym krokiem ruszył korytarzem do sterowni. Rakieta była jego, ale on jej nie potrzebował dla siebie, jak również nie mógł jej użyć samodzielnie.

Dokładnie przestudiował tablicę kontrolną. Mnóstwo czasu upłynęło od chwili, gdy ostatni raz prowadził statek. Mnóstwo czasu i dwie ręce temu. Gdy już się upewnił, że zrozumiał wszystko, schylił się i oparł brodę o pokrętło. Pracowicie kręcąc głową ustawił je w pozycji, którą potrzebował. Potem usiadł i kopnął przełącznik. Statek zakołysał się i uniósł kilka cali w górę.

Zakładał, że Cameron nie zauważy tego. Lekarz powinien być zajęty chwytaniem Jordana. Gdyby zobaczył, co się dzieje, miał trzydzieści sekund, by powstrzymać Docchiego. Zbyt mało. Sytuacja im sprzyjała.

— Lądowanie rakiety — powiedział Docchi, gdy te trzydzieści sekund już minęło. — Instrukcja awaryjna. Powtarzam instrukcja awaryjna. Przygotować się. — Technicznie statek był w locie, chociaż ledwo ledwo, a użyta częstotliwość zapewniała, że wiadomość będzie słyszana i zauważona. — Wzywam wszystkie aktywne ropy. To rozkaz nadrzędny, anulujący wszystkie poprzednie polecenia. Potrzebne dodatkowe wyposażenie na wypadek katastrofy przy lądowaniu. — Docchi wyliczył potrzebne wyposażenie, po czym usiadł i zachichotał.

Odczekał jeszcze kilka minut i włączył kolanem zewnętrzne światła. Wstał i poszedł do włazu pasażerskiego, ocierając się po drodze o przełącznik. Trap pasażerski opuścił się. Docchi śmiało stanął w wejściu i spojrzał. Cały rakietodrom był zalany światłem ze statku, belki i podpory ukazały się ze wszystkimi szczegółami. Robiło to teraz wrażenie, nawet piękne, chociaż pamiętał, jak je nienawidził, idąc tutaj.

— W porządku Jordan, możesz bezpiecznie zejść na dół — zawołał.

Jordan zahuśtał się w górze. Zsunął się do podpory i ześlizgnął na dół. Niezgrabnie ruszył po podłodze i w górę po trapie. Balansując na rękach spojrzał na Docchiego.

— No, potworze — uśmiechnął się. — Jak żeś to zrobił?

— Sam jesteś potworem — odpowiedział Docchi. — Przeczołgałem się przez dyszę rakiety.

— Widziałem, jak zaczynasz — powiedział Jordan — ale nie liczyłem, że ci się uda. Nawet wtedy, gdy statek uniósł się, nie byłem pewien, dopóki nie wyszedłeś. — Jordan podrapał się po policzku. — Ale nie o to mi chodziło; pytałem, jak pozbyłeś się Camerona?

— Lekarze zwykle nie są zbyt dobrzy w sprawach technicznych — powiedział Docchi. — Cameron nie jest tu wyjątkiem. Nie pamiętał, że awaryjne lądowanie rakiety odwołuje wszystkie polecenia ustne. Podniosłem więc statek kilka cali do góry. Ropy nie są zbyt bystre, co zresztą nie ma znaczenia. Tak długo, jak statek jest w powietrzu, a ja zgłaszam, że ląduję, one muszą słuchać.

Jordan pokiwał głową z zadowoleniem.

— Biedny doktor — powiedział. — To nie to, że był tępy. Nic nie mógł zrobić, gdy go przechytrzyłeś.

— Powinien był to przewidzieć — powiedział Docchi. — Mógł przegrzać komorę generatorów grawitacji. To spowodowałoby powstanie sytuacji awaryjnej w głównej kopule, nieprawdziwej oczywiście, co przeważyłoby tę, którą wywołałem ja. Miałby wtedy pierwszeństwo, przede mną, i mógłby pokierować robotami z centrum grawitacji.

— Ja bym na to nie wpadł — powiedział Jordan. — No dobrze, ale jak skłoniłeś roboty, żeby stąd wyszły, zabierając ze sobą Camerona?

— Nic nie musiałem robić. Dopóki pilot lądującego statku zgłasza awarię, ropy mają rozkaz usuwać ze strefy zagrożenia wszystkich ludzi, czy oni tego chcą czy nie. Ciebie też by zabrały, gdyby mogły cię złapać, a to zadanie musiały porzucić, gdy zażądałem wyposażenia awaryjnego.

— Cieszy mnie to — powiedział Jordan. — Chciałbym słyszeć, co teraz mówi Cameron. Poza tym wewnątrz statku będzie bezpieczniej. — Wślizgnął się do wnętrza, poklepując czule kadłub i zerkając z dużą ciekawością wzdłuż korytarza. — Jest teraz nasz. A co z resztą? — zapytał. — Jak ich tu sprowadzimy?

— Anti się tym zajęła. Ropy nie są skonstruowane tak, żeby coś kwestionować, a na ich liście jest wymieniona jako wyposażenie na wypadek lądowania awaryjnego. Dostarczą ją tutaj. A Nona miała czekać wraz z nią. — Na twarzy Docchiego pojawił się niepokój. — Myślę, że wytłumaczyliśmy jej jasno, że ma tam być.

— A jeśli nie zrozumiała?

— Jestem pewien, że zrozumiała — powiedział Docchi. — To nie było skomplikowane. W międzyczasie może lepiej przygotuj się do wyprowadzenia statku.

Jordan zniknął, kierując się do sterowni. Docchi został przy śluzie pasażerskiej. Powiedział, że instrukcje nie były trudne do zrozumienia i nie były – dla wszystkich innych. Lecz dla Nony świat był postawiony na głowie; często nie rozumiała najprostszych rzeczy – i odwrotnie. Miał nadzieję, że jej się nie pomieszało.

Nie miał czasu na zastanawianie się nad tym. Ropy wracały. Najpierw je usłyszał, a w chwilę później zobaczył. Pojawiły się w polu widzenia, częściowo niosąc, a częściowo popychając wielki prostokątny zbiornik. Z inwencją niespodziewaną u robotów postawiły go na swoich czterech niewielkich pobratymcach, karłowatych robotach naprawczych, które posłużyły jako podpory tego ogromnego ciężaru.

Zbiornik był wypełniony niebieskim płynem. Z jego końców zwisały poskręcane rury – zostały wyrwane z podłoża, gdy został podniesiony z postumentu. Połamane rośliny wciąż pokrywały wąskie obramowanie, a wilgotna gleba oblepiała boki. Zniekształcony i pogięty zbiornik był jednak cały i nie przeciekał. Pięć ropów pchało go pośpiesznie w kierunku statku, z mechaniczną obojętnością traktując człowieka, który z rozwianym włosem, ogarnięty sfrustrowaną wściekłością, pokrzykiwał, próbując je powstrzymać.

— Jordan, otwórz śluzę towarową.

W odpowiedzi, statek uniósł się kilka cali i zawisł kołysząc. Fragment poszycia rufowego odchylił się na zewnątrz i opadł tworząc rampę. Statek był gotów na przyjęcie dostarczonego ładunku.

Docchi pozostał w wejściu dla pasażerów. Cameron był idiotą. Gdy ropy go uwolniły, powinien był zostać w głównej kopule. Tutaj jego obecność była niepożądana, bardziej niż to sobie mógł wyobrazić. Znów będą musieli się go pozbyć i na pewno to się uda.

Bardziej jednak martwiła go Nona. Nie towarzyszyła robotom i nigdzie jej nie było widać. Nie wyglądało też na to, żeby Cameron ją znalazł i zdołał zamknąć w szpitalu. Wszystko działo się zbyt szybko; lekarz miał szczęście, że nadążał za ropami. Docchi ruszył niepewnie w dół trapu, po czym zawrócił. Nigdzie jej nie ma, stwierdził, a nie było już czasu, by pójść do głównej kopuły.

Tank został dopchnięty do statku i wepchnięty częściowo na rampę. Tu się zatrzymał, gdyż ropy przestały pchać. Zatrzymały się wszystkie, stając zdezorientowane.

Zbiornik potoczył się z powrotem. Ropy usuwały się z drogi, podrygując i brzęcząc, i  rozglądały się badawczo dookoła. Docchiego, jak się wydawało, dostrzegły jednocześnie. Ich intencje były oczywiste. Docchi uprzedził je, skacząc w tył na statek.

— Zamknij właz pasażerski — krzyknął.

W drugim końcu korytarza pojawił się Jordan.

— Jesteś pewien? — zapytał. — Co się dzieje?

— To Vogel, technik. Musiał zobaczyć ropy na podglądzie, gdy dotarły do głównej kopuły. Próbuje zrobić to, o czym powinien pomyśleć Cameron i nie pomyślał.

Jordan cofnął się, po czym trap pasażerski ociężale ruszył do góry i zamknął z metalicznym stukotem. Widząc, że niebezpieczeństwo minęło, Docchi pospieszył do sterowni.

— Teraz nic nie widzimy i nie wiemy, co robić — poskarżył się Jordan.

— No nie wiem — powiedział Docchi. — Spróbuj coś zobaczyć przez telekom.

Kamery były blisko kadłuba i krzywizna okrętu wypełniała większość ekranu. Trudno było zobaczyć coś pod kątem. Obracając nimi zdołali pochwycić widok rogu zbiornika. Było jasne, że pozostaje tam, gdzie go widziano ostatnim razem. Docchi nie był pewien, ale sądził że go nie ruszano.

— Nie jestem przekonany, czy powinniśmy wnieść go tutaj — powiedział nerwowo Jordan. — Może lepiej go zostawić. Damy radę sami.

— Odlecieć bez zbiornika? Nie ma mowy. Vogel nie ma jeszcze całkowitej kontroli nad robotami.

Wglądało na to, że Docchi ma rację. Roboty, prawie bez ruchu, jak sparaliżowane, zgromadziły się nieopodal statku, popatrując to na rakietę, to na zbiornik.

— Tak, ale zaraz będzie ją miał. Przyjrzyj się.

— Właśnie patrzę i dlatego sądzę, że ma problem. Daj mi pełną moc na radio awaryjne.

— A co to da? Dostał priorytet.

— Dostał, ale czy może im to przekazać? Myślę, że nie może, jest w takim miejscu, że jego sygnał jest za słaby. Mnóstwo stali dzieli go od robotów, osłabiając sygnał.

— Może ci się udać — zgodził się Jordan. — Najwyżej spalę instalację awaryjną. Jak się nie uda, to i tak nie będzie nam potrzebna. — Przerzucał przełączniki, dopóki światełka obok nich nie rozświeciły się jasno.

— Aktywne ropy są wzywane do pomocy. To jest sytuacja awaryjna. Wnieść zbiornik na statek. Natychmiast. Natychmiast.

Ropy nie były zaprojektowane tak, żeby filtrować sprzeczne polecenia o niemal tym samym priorytecie. Ich zdolność rozumowania była niewielka, ale mechanizm umożliwiający im myślenie był skomplikowany. Pod jednym względem przypominały ludzi: podejmowanie decyzji nie było łatwe. Statek w niebezpieczeństwie – asteroida zagrożona. Oba przypadki wymagały od robotów zniszczenia siebie w razie potrzeby. Wydawało się, że nic więcej nie da się zrobić.

— Więcej mocy — szepnął Docchi.

— Nie ma więcej — odpowiedział Jordan, ale w jakiś sposób zdołał wycisnąć jeszcze trochę z rezerw.

Marionetki. Zawsze tym były – lalki na niewidzialnych drutach. Teraz ten drut ciągnął w jedną stronę. Inny, sam w sobie ważniejszy, ale niespodzianie dużo słabszy, ciągnął gdzie indziej. Obwody w elektronicznych mózgach przegrzewały się. Mikroprądy oscylowały pod wpływem stresu. Nie wiedziały. Po prostu nie wiedziały.

Ale musiały coś wybrać.

Ruszyły sztywno i pochwyciły zbiornik. Jakość ich decyzji została naciągnięta. Więcej wysiłku kosztowało ich zmuszanie się do tego niż samo popychanie zbiornika, niemniej wielka pogięta konstrukcja cal za calem potoczyła się po rampie.

— Gdy znajdzie się w środku, podnieś rampę — powiedział Docchi, nie zdając sobie sprawy z tego, że ledwo go słychać.

Rampa towarowa zaczęła się podnosić. Zbiornik nabierał szybkości w miarę poruszania się w głąb statku.

— Ropy, zadanie skończone. Ratujcie siebie — krzyknął Docchi. Zobaczył wir metalowych ciał skaczących z rampy.

Jordan odetchnął głęboko.

— To załatwia sprawę — powiedział. — Nie sądzę, żeby mogli teraz nam coś zrobić.

— To jeszcze nie koniec. Uruchom komunikację statek-stacja, o ile mamy jeszcze jakieś radio.

— Zdziwiłbym się — mruknął Jordan, ale jego sceptycyzm nie miał podstaw. Radio wciąż działało. Dostroił je.

Docchi był konkretny.

— Vogel, wylatujemy na zewnątrz — powiedział. — Nie próbuj nas powstrzymywać. Daj nam wolną drogę i nie narażaj kopuły na uszkodzenie.

Odpowiedzi nie było.

— Blefuje — stwierdził Jordan. — Wie, że jeśli się przebijemy, śluzy w głównej kopule zamkną się automatyczne.

— Jasne — zgodził się Docchi. — Wszyscy w głównej kopule są bezpieczni. O ile są tam. Vogel, wiesz, gdzie jest Cameron? Jesteś pewien, że jakaś pielęgniarka czy powypadkowy nie zawędrowali tu zobaczyć, co się stało? Damy ci czas na przemyślenie tego.

Czekali i czekali. Każda sekunda była namacalną, cenną miarą trwania życia i wydarzeń – a ta miara była niezmiernie powolna. W tym czasie Jordan klikał telekom, przeszukując kopułę rakietodromu. Niczego nie zobaczył; nawet ropa nie było w zasięgu wzroku. Docchi obserwował ekran beznamiętnie; na jego twarzy nie odbijały się żadne myśli.

Technik systemu grawitacji wciąż nie odpowiadał.

— No dobrze. Daliśmy ci szansę — powiedział Docchi. Głos miał spięty. — Wiesz, co chcemy zrobić. Jeśli komukolwiek coś się stanie, odpowiedzialność spadnie na ciebie. — Odwrócił się od ekranu. — Jordan, zaczynaj. Uderz dziobem w powłokę kopuły.

Jordan chwycił manetki. Statek, ruszając do góry, silnie się zatrząsł i odleciał. Ryknął w powietrzu, po czym zrobiło się cicho, gdy wyleciał w przestrzeń. Cisza była gorsza niż wszelkie hałasy – wyobraźnia wypełniała ją sykiem powietrza uciekającego przez wielką dziurę w przezroczystej powłoce kopuły.

Jordan siedział u steru.

— Zrobił to? — zapytał.

— Musiał. Nie zaryzykowałby życia jakichś niewinnych osób.

— No, nie wiem — wątpił Jordan. — Gdybyś powiedział, że obawiał się uszkodzenia swojej cennej aparatury, to by było łatwiej uwierzyć.

— Niczego nie słyszałem. A powinno być słychać, gdybyśmy uderzyli.

— Było szybko. Co tu gadać, może Vogel chciał, żeby było bezpiecznie i usunął nam z drogi wewnętrzną powłokę, nawet jeśli nie wysłał nam automatycznego sygnału. W tym przypadku wszystko jest w porządku, gdyż zamknęła się zaraz, gdy tylko przelecieliśmy, nawet jeśli rąbnęliśmy w zewnętrzną powłokę. Całe powietrze by nie uciekło. — Jordan znieruchomiał na chwilę, w milczeniu rozpatrując swoje argumenty, po czym skręcił manetkę i statek skoczył do przodu.

— Cameron mnie nie obchodzi — dodał. — Miał czas, żeby wyjść i wiedział, co mamy zamiar zrobić. Myślę, że Nona mogła tam być.

— Otworzył — powiedział ostro Docchi. — Nie uderzyliśmy w kopułę. Niczego nie słyszałem. Nony tam nie było. — Twarz mu poszarzała i nie było żadnej luminescencji. — Daj spokój — dodał i wyszedł.

Jordan kiwnął się w przód i w tył. Półkula, stanowiąca to, co pozostało z jego ciała doskonale do tego służyła. Włączył automatycznego pilota i zredukował ciążenie do jednej czwartej g. Opuścił ręce i uniósł się do góry. Zręcznie chwycił poręcz i prześlizgnął się po niej.

To był czysty przypadek, że ruszając korytarzem za Docchim, spojrzał w kierunku rufy zamiast do przodu. Na drzwiach jednej z kabin mrugało światełko.

Kabina była zajęta.


Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Download:Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)