home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

5

Lekarz był na luzie i pewny siebie.

— Macie statek i schwytaliście mnie. Jak długo waszym zdaniem uda się wam to utrzymać?

Docchi potraktował go uprzejmie.

— Nie spodziewam się po panu aktywnej współpracy, ale wolałbym sądzić, że da pan słowo, iż nie będzie nam już przeszkadzał.

Cameron spojrzał na miotacz.

— Niczego nie będę obiecywał — oświadczył.

— Możemy go przywiązać do Anti — zasugerował Jordan. — To go powstrzyma od sprawiania dalszych kłopotów.

— Nie bój się, Cameron — powiedział Docchi. — Ona kiedyś była kobietą. Atrakcyjną kobietą.

— Możemy go ubrać w skafander i zablokować rękawy na plecach — powiedział Jordan. — Coś jak staromodny kaftan bezpieczeństwa.

— No to jazda. — Cameron roześmiał się głośno.

— Tym można spawać — powiedział Jordan, machnąwszy miotaczem. — Wsadźmy go do kabiny i zamknijmy drzwi, na stałe. Wytnę szparę do podawania jedzenia, bardzo wąską szparę.

— Wspaniale. Mamy rozwiązanie, Cameron, chce pan jeszcze raz rozważyć swoją decyzję?

Cameron wzruszył radośnie ramionami.

— Złapią was najpóźniej w jeden dzień — powiedział. — Nie skompromituję się tym przyrzeczeniem.

— Mnie to wystarcza — zadeklarowała Anti. — Słowo doktora jest równie dobre jak przysięga... Hipokratesa czy hipokryty?

— Nie bądź cyniczna, Anti — powiedział Docchi. — Lekarze, jak i inni ludzie, też mają zmysł ekonomiczny. Widzi pan — odwrócił się do Camerona — zanim Anti zrobiła się zbyt ciężka dla swojej struktury kostnej, lekarze uważali, że najlepiej jej będzie w stanie nieważkości. To było jeszcze zanim wynaleziono sztuczną grawitację. Wsadzili ją na statek międzyplanetarny i przenosili przed każdym lądowaniem. To było kłopotliwe i drogie. Wymyślili więc coś innego, asteroidę i zbiornik z kwasem. Nie będąc z natury stworzeniem wodnym, Anti nie była zadowolona ze zmiany. I wciąż nie jest.

— Nie obwiniaj mnie o to — powiedział Cameron. — Nie mam z tym nic wspólnego.

— Jasne, to było, zanim pan się pojawił — przyznał Docchi. Spojrzał na lekarza z zaciekawieniem. — Chciałem zapytać pana wcześniej, ale mieliśmy co innego do ustalenia. Niech mi pan powie, dlaczego się pan roześmiał, gdy Jordan zaproponował skafander?

Cameron uśmiechnął się radośnie.

— Bo to właśnie robiłem, gdy wy byliście zajęci robotem.

—  Ale co? Jordan...

Jordan gdzieś wybiegł. Nie było go jakiś czas, minuty mijały powoli.

— I co? — zapytał Docchi po jego powrocie. Pytanie było zbyteczne, twarz Jordana wyrażała wszystko.

— Pocięte na paski.

— Wszystkie? Nawet awaryjne?

— Również. Wiedział dobrze, gdzie co jest. Nic nie nadaje się do reperacji.

— No i co z tego? — zahuczała Anti. — Jeśli nic się nie zdarzy i nie będziemy musieli wyjść na zewnątrz, w otwarty kosmos, skafandry nie będą nam potrzebne.

— No właśnie, Anti. Tylko jak wymienimy uszkodzone dysze? Na zewnątrz, oczywiście. Niszcząc skafandry, Cameron upewnił się, że nie będziemy tego mogli zrobić.

— I przypuszczam, że chodziło panu wyłącznie o nasze zdrowie — powiedziała Anti, groźnie spoglądając na lekarza. — Mam rację, Cameron?

— Myśl sobie, co chcesz — powiedział Cameron, niewzruszony. — Zrobiłem i jeszcze zrobię. A teraz bądźcie rozsądni. Jesteśmy wciąż w pasie asteroid. Samo w sobie nie jest to niebezpieczne. Ale bez możliwości unikania zabłąkanych skał, może być bardzo nieprzyjemne. Moja rada jest, żebyście skontaktowali się natychmiast z Radą Medyczną. Wyślą statek i zabiorą nas stąd.

— Obejdzie się — odparła szorstko Anti. — Nie lubię „Nieba Niepełnosprawnych” tak samo jak pana. Może jestem głupia — odwróciła się do Docchiego — ale co jest niebezpiecznego w poruszaniu się w kosmosie bez skafandra?

— Zimno, próżnia i brak tlenu.

— I to wszystko? Nic więcej?

Mówiła zbyt głośno, jakby chciała go ogłuszyć.

— A to ci nie wystarczy — zapytał.

— Chyba nie. Ale chciałam się upewnić. — Skinęła na Nonę i razem ruszyły w kierunku, gdzie trzymano skafandry. — Nie róbcie nic drastycznego, dopóki nie wrócę — dodała i wyszła.

Cameron skrzywił się zaintrygowany i ruszyłby za nimi, gdyby Jordan nie machnął mu przed nosem miotaczem.

— Dobra, dobra, widzę — warknął lekarz, zatrzymując się i pocierając brodę. — Nic nie może zrobić. Wiecie to równie dobrze jak ja.

— Czy ja wiem? — mruknął Docchi. — No cóż, przynajmniej raz jestem skłonny zgodzić się z panem. Chociaż z Anti nigdy nic nie wiadomo. Czasami potrafi zaskoczyć w zdumiewający sposób. Ona nie ma doświadczenia naukowego, ale jest bardzo inteligentna. Jej umysł jest tak dobry, jak kiedyś dobre było jej ciało.

— A jak dobre było? — zapytał ironicznie Cameron.

— Niech pan zajrzy do swoich akt — odparł krótko Jordan. — My sobie tego nie opowiadamy.

*

Kobiety nie wracały przez dłuższy czas, a kiedy w końcu przyszły, Cameron nie był pewien czy niesamowita kreatura wpływająca do sterowni z Noną to rzeczywiście Anti. Gdy przyjrzał się lepiej, zobaczył ze zdumieniem, co ze sobą zrobiła.

— Tobie przydałaby się psychoterapia — powiedział zgryźliwie. — Zarekomenduję to, gdy tylko wrócimy. Nie dociera do ciebie, jak głupio ryzykujesz?

— Spokój — warknął Jordan. — Anti, wyjaśnij nam, co masz na sobie. Nie jestem pewien, czy możemy ci pozwolić to zrobić.

Każde ciśnienie działa na tyle, na ile pozwala zewnętrze ciała — odpowiedziała Anti, zdejmując hełm. — Mechaniczny nacisk jest równie wystarczający, co nacisk powietrza. Wzięłam Nonę, żeby powycinała ze skafandrów paski i owinęła mnie nimi bardzo ciasno. To powstrzyma mnie przed rozbryźnięciem się. Potem znalazłam hełm, który po odcięciu uszkodzonych części pasuje na moją głowę. Nie trzyma za dobrze ciśnienia, nawet po przyklejeniu taśmą uszczelniającą do mojej skóry. Ale nie musi, o ile będzie to czysty tlen.

— Na razie brzmi sensownie — przyznał Docchi. — A co z temperaturą?

— Nie sądzisz chyba, że przejmę się zimnem? — zapytała Anti. — Ja? Pod taką masą ciała? Tymi zwałami?

— Wystarczy — powiedział Cameron, stając przed nią. — Teraz posłuchaj mnie. Skończ z tym wariactwem i zdejmij ten infantylny strój. Nie pozwolę ci zrujnować mojej kariery wymyślnym samobójstwem.

— Ty i twoja śmierdząca kariera — powiedział z niesmakiem Jordan. — Nie wiesz, co to jest sukces i co to znaczy zrezygnować z niego. Nie wtrącaj się. Nie musimy prosić cię o jakiekolwiek pozwolenia. — Cameron wycofał się przed miotaczem, a Jordan zwrócił się do Anti. — Anti, czy ty rozumiesz, jakie jest ryzyko? Zdajesz sobie sprawę, że to może w ogóle nie zadziałać?

— Przemyślałam to — odpowiedziała Anti. — Ale pomyślałam też o asteroidzie. Nie chcę tam wracać.

— Musimy mieć kamery na zewnątrz — powiedział Docchi. — Jedną bezpośrednio na rufie i po jednej z każdej strony. Przynajmniej będziemy wiedzieli, co się dzieje.

Jordan zaczął przerzucać przełączniki.

— Już są kamery i działają — oznajmił w końcu. — Anti, idź do śluzy towarowej. Uszczelnij swój hełm i czekaj. Wypuszczę powoli powietrze. Jeśli wszystko nie zadziała perfekcyjnie, powiedz mi przez radio w hełmie, przerwę to natychmiast. Gdy już znajdziesz się na zewnątrz, dam ci dalsze instrukcje. Narzędzia i wyposażenie znajdziesz w zasobniku na zewnątrz.

Anti, kołysząc, oddaliła się. Ogromna, choć nie większa od swojej determinacji.

Gdy tylko wyszła, Jordan skierował oczy w dół, na swoje beznogie ciało.

— Nienawidzę tego, ale musimy być realistyczni.

— To jest nasza jedyna szansa — odpowiedział Docchi. — Tylko Anti może to zrobić. I myślę, że ona to przeżyje.

Jordan wyregulował aparaturę.

— Lepiej dla Camerona, żeby to zrobiła — mruknął — bo jak nie, to wyślę go za nią.

Docchi spojrzał pospiesznie na ekran. Anti wisiała swobodnie w przestrzeni, owinięta paskami pociętego, prawdopodobnie bezużytecznego skafandra. Poza tym była zapakowana w więcej ciała niż jakikolwiek człowiek urodzony na Ziemi. Hełm na głowie miała beztrosko przyklejony taśmą, a na plecach butlę z tlenem. I żyła.

— Co z nią? — zapytał z niepokojem nieświadomy tego, że mikrofon jest włączony.

— W porządku — padła odpowiedź, słaba i świszcząca. — Powietrze jest rzadkie, ale czyste.

— Zimno?

— Nie wiem. Nie czuję jeszcze. W każdym razie nie może to być gorsze od kwasu. Co mam robić?

Jordan przekazał jej instrukcję, a pozostali przyglądali się. Znalezienie odpowiednich narzędzi i sprawdzenie dysz pod kątem uszkodzeń, poluzowanie, wyjęcie z gniazd i odrzucenie w przestrzeń wymagało sporego wysiłku. Jeszcze trudniejsza była wymiana ich w warunkach nieważkości, trzymając się kadłuba za pomocą magnesów.

Anti nigdy nie była technikiem jakiegokolwiek rodzaju. Cameron był tego pewien. Była ignorantką w zakresie najprostszej terminologii i najprostszych narzędzi. Nie powinna była dać sobie z tym rady. A przecież zrobiła to doskonale, choć sama nie wiedziała jak. Wyjaśnienie musiało leżeć w tym, iż wiedziała, że kiedyś, w odległej przeszłości, o czym jego całkowicie nie poinformowano, odbyła przeszkolenie przygotowujące ją do tego. To był jakiś absurd. Niemniej ruchy nabrały rytmu, ruchy gigantycznej bezkształtnej kreatury, której kości połamałyby się pod ciężarem własnego ciała, gdyby spróbowała stanąć przy ciążeniu połowy g.

Wieloryb płynący przez głębie i fale ma w sobie jakieś przyciągające piękno. Nie można oczekiwać, że w przypadku innych stworzeń w ich naturalnym środowisku będzie inaczej. Ludzka rasa wytworzyła nieoczekiwanie jednego nieprawdopodobnego osobnika, dla którego przestrzeń kosmiczna nie była obca. Anti znalazła się w końcu w swoim żywiole.

— Dobrze — powiedział Jordan, powstrzymując napięcie w swoim głosie i próbując opanować drżenie rąk. — Wróć do zewnętrznego przedziału narzędziowego. Znajdziesz obok niego dźwignię. Pociągnij ją. To wsunie głowice komór spalania na miejsce.

— Zrobione — powiedziała Anti po chwili.

— To wszystko. Wracaj.

Ruszyła nieśpiesznie wokół kadłuba w kierunku rampy towarowej, a Jordan chował kamery. Zanim jeszcze zewnętrzny właz został zamknięty i powietrze ze świstem wypełniło śluzę, on już czekał na nią przed włazem wewnętrznym.

— Wszystko jest w porządku? — zapytał szorstko.

Anti ściągnęła hełm. Na brwiach miała szron, ale jej twarz była pogodna i zaczerwieniona.

— A czemu miałoby nie być? Ręce mi nie zmarzły. — Ściągnęła ogrzewane rękawice i pomachała palcami.

— Trudno uwierzyć — zaprotestował Cameron bardziej gwałtownie niż chciał. — Powinnaś być cała zamarznięta.

— A dlaczego? — zapytała Anti krztusząc się ze śmiechu. — To wyłącznie sprawa izolacji, a ja mam jej aż nadto. Więcej, niż bym chciała.

— Gdy byłem dzieckiem, widziałem film o tancerce — Cameron, potrząsając głową, zwrócił się do Docchiego. — To był balet. Chyba miał tytuł Swobodna Przestrzeń czy Swobodne Życie, czy coś w tym rodzaju. Nie wiem dlaczego, ale przypomniał mi się teraz, gdy Anti była na zewnątrz. Przez lata o tym nie myślałem. — Potarł dłonią czoło. — Zafascynowało mnie wtedy od pierwszego razu. Oglądałem to w kółko. Gdy byłem starszy, dowiedziałem się, że tancerce wydarzył się tragiczny wypadek. Była na tournee na Wenus i jej statek miał awarię. Ekipy poszukiwawcze nie zdołały odnaleźć nikogo oprócz niej. Przez tydzień walczyła na zagrzybionej równinie o przetrwanie. Wiecie, co to znaczy. Wielka balerina była dla spor żywym medium hodowlanym.

— Zamknij się już — powiedział Jordan. — Zamknij.

Cameron zagłębił się we wspomnienia i wydawał się tego nie słyszeć.

— Oczywiście umarła — kontynuował. — Nie przypominam sobie jej imienia, ale nie mogę zapomnieć tańca. A co zabawne, Anti tam na zewnątrz skojarzyła mi się...

— Mówiłem ci, zamknij się! — Pięść Jordana wystrzeliła w kierunku twarzy lekarza. Gdyby za nią było coś więcej niż tylko ramiona i fragment ciała, szczęka Camerona uległaby złamaniu. Ale ponieważ było to w stanie nieważkości, został tylko odepchnięty i uderzył w ścianę.

Lekarz uniósł się ze złością.

— Dałem słowo, że nie będę robił kłopotów. Ale myślę, że umowa obowiązuje obie strony. — Spojrzał znacząco na broń Jordana. — Lepiej miej to zawsze przy sobie.

— Mówiłem ci — powiedział Jordan. — Mówiłem ci więcej niż raz. — Odwrócił się do Anti, ignorując lekarza i chowając broń bezpiecznie w ubraniu. — W porządku — powiedział uprzejmym głosem, bez śladu złości — to była doskonała robota. Jedna z twoich najlepszych, Antoinette.

— Trzeba było mnie widzieć, gdy byłam w tym dobra — odpowiedziała. Szron na jej brwiach stopił się i ściekał kroplami po policzkach. Wyszła z Jordanem.

Cameron pozostał z tyłu. Ta sprawa rokowała bardzo źle dla jego ambicji. Wiedział, że przez ich ucieczkę z „Nieba Niepełnosprawnych” nigdy nie osiągnie spektakularnego sukcesu, jaki sobie kiedyś wyobrażał. Zrobił wszystko, co mógł, żeby temu przeszkodzić, ale dla Rady Medycznej dobre chęci nie miały znaczenia. Wciąż gdzieś będzie chyba mógł praktykować; lekarze są zawsze potrzebni. Najgorzej, jeśli zostanie zmuszony do porzucenia medycyny?

A ta balerina, o której opowiadał, wcale nie umarła, jak twierdziły taśmy historyczne. To było tylko na pokaz; ludzie mieli uwierzyć, że umarła, bo taka prawda była preferowana. Dla tej kobiety lepiej byłoby umrzeć. Przypomniał sobie teraz jej imię: Antoinette.

To była Anti. Mógłby to sprawdzić, przeglądając akta. O ile ta informacja była w aktach „Nieba Niepełnosprawnych”. Nagle zapragnął, żeby jej tam nie było. Poczuł w szczęce pulsujący ból. Zasłużył sobie. Tak naprawdę nie był przekonany, czy powinien uważać ich za ludzi.

*

— Będziemy się trzymać regularnych tras — zadecydował Docchi. — Myślę, że przedostaniemy się bliżej. Nie mają powodów, żeby uważać, iż kierujemy się ku Ziemi. Bardziej logiczny byłby Mars, któryś z księżyców Jowisza, lub inna asteroida. Jestem pewien, że nie wiedzą, co zamierzamy.

— Jestem przeciwny — Jordan szarpnął się z niepokojem. — Złapią nas, zanim będziemy mieli szansę na zrobienie czegokolwiek.

— Niczym się nie różnimy od zwykłych rakiet Ziemia-Mars. Mamy rejestr statków na pokładzie. Skorzystajmy z niego. Znajdźmy jakiś statek tej samej klasy, co nasz i podszyjmy się pod niego. Jeśli kontrola ruchu nas namierzy, choć nie wierzę, żeby tak się stało, dopóki nie spróbujemy gdzieś lądować, spreparujemy sobie jakiś meldunek. Na przykład coś takiego: „ME 21 świst trzask 9 zgłasza się. Mam problem z łącznością. Kontrola, nie słyszę cię.” Biorąc wiek i stan naszego statku, będzie to brzmiało całkiem prawdopodobnie. Nie przesadź tylko z efektami akustycznymi. Jeśli będziesz powtarzał je w odpowiednich wariacjach, to myślę, że nie będą nam się naprzykrzać.

Jordan potrząsnął z powątpiewaniem głową i odpłynął w kierunku małego warsztatu.

— Wydajesz się martwić — powiedziała Anti, wchodząc.

— No — odrzekł Docchi, nie odwracając się.

— O co chodzi? To nie podziała?

— Podziała. Tu jest za dużo statków. W tym tłumie nas nie zauważą. Poza tym nie szukają nas w okolicach Ziemi. Oni w ogóle nie wiedzą, po co wzięliśmy ten statek i uciekliśmy.

— To czemu się tak martwisz? Jak już będziemy w pobliżu Ziemi, nie będziemy potrzebować zbyt wiele czasu.

— Też tak z początku sądziłem — powiedział Docchi. Twarz miał spiętą i wyglądał na zmęczonego. — Ale wszystko się zmieniło. Cała solarna policja została zmobilizowana z naszego powodu.

— Naprawdę! Cała Policja Solarna nas szuka? Wciąż jednak nie rozumiem, co to zmienia?

— Spójrz! Chcieliśmy ominąć Radę Medyczną i skierować naszą sprawę bezpośrednio do Rządu Solarnego. Ale jeśli chcą nas złapać tak bardzo, jak to mówi radio, to znaczy, że nie mają zamiaru być mili. Wcale.

A w takiej sytuacji, jeśli Rząd Solarny nas nie poprze, już nigdy nie dostaniemy drugiej szansy. A na asteroidzie będą odtąd wszędzie strażnicy. Będą nas pilnować nawet w czasie snu.

— No to co? — powiedziała Anti. Wydawała się teraz szczuplejsza i bardziej ruchliwa. — Braliśmy pod uwagę, że tak się to może potoczyć. Zróbmy więc i  ostatni krok na początku.

Docchi podniósł głowę.

— Chcesz odwołać się do władzy ostatecznej? Rządowi Solarnemu to się nie spodoba.

— Nie spodoba, ale nic nie będą w stanie zrobić.

— Nie bądź taka pewna. Mogą nas zestrzelić. Po kradzieży statku staliśmy się automatycznie kryminalistami.

— Wiem, ale będą ostrożni, zwłaszcza gdy nawiążemy kontakt. Jak to by wyglądało, gdybyśmy zostali rozwaleni na kawałki na oczach wszystkich ludzi?

Docchi zachichotał ponuro.

— Bardzo sprytnie. No dobrze, będą ostrożni. Tylko czy to jest coś warte dla nas?

— Dla mnie jest.

— No to dla mnie też. W takim razie zacznijmy się przygotowywać.

Anti przyjrzała mu się krytycznie.

— Chyba powinniśmy cię jakoś podrasować.

— Fałszywymi rękami i zestawem do makijażu? Nie. Muszą wziąć nas takich, jacy jesteśmy, brzydkich, a nawet odpychających.

— Dobry pomysł. Nie brałam pod uwagę tego, że można by spróbować wzbudzić sympatię.

— Nie, nie, ograniczmy się do rzeczywistości. To ma dla nas zbyt duże znaczenie. Nie chcę, żeby zaaprobowali nas, jako przystojnych pechowców, a potem zmienili zdanie, gdy zobaczą, jak wyglądamy naprawdę.

Gdy odchodziła, Docchi w milczeniu odprowadził ją wzrokiem. Przynajmniej ona na tym skorzysta. Dr Cameron najwyraźniej nie zauważył, że wystawienie się na ekstremalne zimno znacznie lepiej zahamowało jej nieustanny wzrost niż kąpiel w kwasie. Prawdopodobnie nigdy już nie dojdzie do swego pierwotnego wyglądu, ale pewnego dnia, jeśli terapia zimnem zostanie odpowiednio przebadana, być może będzie mogła stanąć na nogach przy normalnym ciążeniu. Dla niej była nadzieja. Pozostali musieli udawać, że ją mają.

Sprawdził telekom. Byli coraz bliżej. Ziemia nie była już świecącym punktem, lecz stała się wyraźnym dyskiem. Mógł odróżnić zarys oceanów, kształt lądów i cienie gór, spłaszczone zmarszczki prerii i równin; mógł wyobrazić sobie ludzi. To był dom – kiedyś.

Wszedł Jordan.

— Taśma z nagraniem jest gotowa. Nie musiałem jej jeszcze użyć. Niemniej za rufą mamy przyjaciela, oficjalnego przyjaciela.

— Namierzał nas?

— Zanim wyszedłem, nie. Ale nie rezygnuje.

— Wyprzedza nas?

— Chciałby.

— Nie pozwól mu.

— Tym złomem?

— Rozwal go, jeśli musisz — rzekł Docchi niecierpliwie. — Kiedy będziesz mógł wejść na orbitę nadawania?

Jordan zmarszczył czoło.

— Myślałem, że nie planujemy tego teraz. To miało być w ostatecznej sytuacji.

— Anti i ja przedyskutowaliśmy to. Zgodziliśmy się, że to jest nasza ostatnia szansa. Jak masz jakieś obiekcje, to mów.

— Słuchałem komunikatów policyjnych — powiedział Jordan w zamyśleniu. — Nie, chyba nie mam żadnych obiekcji. Nie z tym ciężkim krążownikiem za rufą. Żadnych.

Poszli razem do sterowni.

— Nie chcę, żeby uwaga była skierowana wyłącznie na mnie — stwierdził Docchi. — Ani na Nonę, chociaż wiem, że ona jest najbardziej akceptowalna. Powinniśmy unikać efektu zdjęcia rodzinnego. Dla świata ludzi pięknych i doskonałych możemy wyglądać dziwnie, niemniej muszą nas zobaczyć takimi, jacy jesteśmy naprawdę.

— Jako próbki — zasugerowała Anti.

— Tak, w takim sensie, w jakim nimi jesteśmy. Wiele zależy od tego, czy oni te próbki zaakceptują.

Cameron po raz pierwszy zaczął sobie zdawać sprawę z tego, co mają zamiar zrobić.

— Czekajcie — powiedział z naciskiem. — Robicie błąd. Musicie mnie wysłuchać.

— Mam już tego dosyć — powiedział Jordan. — Musimy zrobić to, musimy tamto. Nie rozumiesz, że teraz my wydajemy polecenia?

— Racja — powiedział Docchi. — Jordan, dopilnuj, żeby Cameron nie zbliżał się do stanowiska nadawania i nie przeszkadzał. Zaszliśmy z tym już za daleko, żeby pozwolić mu się mieszać.

— Jasne. Jeśli tylko się odezwie, wytopię mu zęby z ust — Jordan trzymał miotacz przy boku z dala od telekomu, ale wycelowany w Camerona.

Lekarz chciał coś powiedzieć, ale broń, choć niewielka, była bardzo prawdziwa, a Jordan był zdecydowany jej użyć. Było to jedyne usprawiedliwienie jego milczenia. To i fakt, że i tak dostaną nauczkę.

— Gotowe? — zapytał Docchi.

— Włącz i zaczynamy. Wszystko już ustawiłem. Nic nie poradzą. Muszą wysłuchać.

Rakieta zeszła ze ścieżki podejścia. Plując ogniem z głównych dysz, skręciła w dół i opadła ku Ziemi ciasną trajektorią. Leciała w dół, coraz niżej; rodzima planeta była taka wielka.

— Obywatele Układu Słonecznego, wszyscy ludzie na Ziemi — zaczął Docchi. — To jest nieplanowany przekaz. Używamy częstotliwości awaryjnej, gdyż dla nas jest to sytuacja awaryjna. Powiedziałem my, a wy pewnie chcielibyście wiedzieć kto. Spójrzcie na nas. Powypadkowi – to wszystko, czym wolno nam być.

Nie jesteśmy piękni. Wiemy o tym. Ale są od tego ważniejsze rzeczy, spełnienie się, udział w postępie. I chociaż może się to wydawać wam nierealne, są rzeczy, które możemy zrobić. Jeśli nam się na to pozwoli.

Zamknięci na małej asteroidzie, jesteśmy pozbawieni naszych praw. Jedyne, co możemy, to żyć we frustracji i nudzie, utrzymywani przy życiu, czy tego chcemy, czy nie. A przecież możemy pomagać wam, tak jak wy pomagacie nam. Jeśli się nam pozwoli. Nie możecie polecieć do gwiazd, a my możemy. W ostatecznym rozrachunku to, co poznamy, wy poznacie również.

Uwierzyliście specjalistom mówiącym, że to jest niemożliwe, że rakiety są zbyt wolne i że załoga wymrze ze starości, zanim zdąży powrócić. Częściowo mają rację – częściowo, gdyż powypadkowi są tutaj wyjątkiem. Zwykli ludzie wymrą, a my nie. Rada Medyczna zna te fakty, wie jacy jesteśmy, a mimo to wciąż nam odmawia.

Cameron szarpnął się w sterowni, chcąc zaprotestować. Jordan spojrzał na niego i niezauważalnie pokiwał bronią. Cameron powstrzymał się w milczeniu.

— Chodzi o biokompensację — kontynuował Docchi tak, jakby nic się nie wydarzyło. — Pozwólcie, że wyjaśnię, co to znaczy, jeśli wiedza na ten temat została zastrzeżona. Podstawy biokompensacji długo leżały w sferze domysłów. Dopiero w tym stuleciu techniki medyczne stały się na tyle zaawansowane, żeby ją przebadać. Każda komórka, każdy organizm dąży do przetrwania zarówno jako pojedynczy osobnik, jak i cały gatunek. Zraniony, będzie starał się przeżyć odpowiednio do zakresu uszkodzeń. Jeśli może, leczy rany i żyje jak dotychczas. W przeciwnym przypadku rozsiewa się niemal natychmiast. Możecie to sprawdzić, gdy zapomnicie o podlaniu trawnika. Zobaczycie wtedy, jak szybko zacznie się kłosić.

Powiecie, że ludzie to nie rośliny. Tak, ale zasada wciąż obowiązuje. Powypadkowi są ludźmi, którzy zostali okaleczeni i zdeformowani w stopniu niemal nie do uwierzenia. Nasze ciała zostały wspomożone wiedzą medyczną, prawdziwą nauką medyczną. Wszyscy wiedzą, że po niektórych chorobach uzyskuje się odporność na nie. I nie tylko krew bierze udział w tym procesie. Krew dostarczano nam tak długo, jak długo była potrzebna, maszyny oddychały za nas, zastępowały nerki, wspomagały serca, dostarczały substancji wytwarzanych przez gruczoły dokładnie w wymaganych ilościach; nasze systemy nerwowe i mięśniowe zostały zregenerowane... i nasze ciała na to odpowiedziały. Musiały odpowiedzieć, gdyż inaczej żadnego z nas by tu nie było. Te zmagania były tak ekstremalnie ogromne – byliśmy tak blisko śmierci, że w praktyce całkowicie się na nią uodporniliśmy.

Po twarzy Docchiego pociekły krople potu. Tęsknił za rękami, żeby móc je obetrzeć.

— Większość powypadkowych jest prawie nieśmiertelna — mówił dalej. — Nie całkowicie, oczywiście – możemy umrzeć za czterysta, pięćset lat. I nie ma powodu, żebyśmy w tym czasie nie mogli być waszymi badaczami. Rakiety są powolne. Wy byście nie dożyli powrotu z podróży do Alfy Centaura. A my powrócimy. Czas nie ma dla nas znaczenia.

Być może, gdy już wyruszymy, zostaną wynalezione szybsze rakiety. Może dotrzecie tam przed nami. Nie dbamy o to. Postaramy się odwdzięczyć wam najlepiej, jak potrafimy i to nas zadowoli.

Docchi uśmiechnął się z wysiłkiem. W chwili, gdy to zrobił, już wiedział, że to błąd, nie do odrobienia. Nawet jemu samemu wydało to się warknięciem.

— Wiecie, gdzie nas trzymają — powiedział. — Brzmi to lepiej niż powiedzieć: więżą. My tego miejsca nie nazywamy „Niebem Niepełnosprawnych”. My je nazywamy śmietnikiem. A sami jesteśmy śmieciami. Wyobrażacie sobie, jak się z tym czujemy?

Nie wiem, jak przekonacie Radę Medyczną, by pozwoliła nam polecieć do gwiazd. Prosiliśmy już wielokrotnie, a oni zawsze odmawiali. Teraz, gdy powiadomiliśmy o tym was, sprawa jest w waszych rękach. Nasza przyszłość jako ludzi jest zagrożona. Rozważcie to w waszych sumieniach. Gdy będziecie się kładli spać, pomyślcie o nas, o tych na śmietniku.

Trącił wyłącznik i usiadł. Twarz miał szarą, a oczy czerwone i podkrążone.

— Nie chciałbym ci zawracać głowy — powiedział Jordan — ale co zrobimy z nimi?

Docchi spojrzał na ekran. Statki były nieprzyjemnie blisko i było ich znacznie więcej niż wtedy, gdy widział je po raz ostatni.

— Spróbuj im się wymknąć — powiedział zmęczonym głosem. — Podejdź blisko planety i wykorzystaj jej grawitację do wejścia na orbitę umożliwiającą nam szybki odlot. Nie możemy pozwolić, żeby schwytali nas, zanim ludzie zdołają wyrazić swe uczucia.

— Teraz, gdy już skończyliście, chciałbym z wami porozmawiać — powiedział Cameron. W jego głosie brzmiały jakieś dziwne tony.

— Później — powiedział Docchi. — Daj sobie spokój. Idę spać. Jordan, obudź mnie, gdy coś się wydarzy. I pamiętaj nie musisz go słuchać, jeśli nie chcesz.

— Znam go dobrze. — Jordan pokiwał pogardliwie głową. — On nie ma mi nic do powiedzenia.

Nona opierała się o tablicę przyrządów, nie zwracając na nich uwagi. Wydawała się nasłuchiwać czegoś, czego nikt inny nie mógł usłyszeć. Ona, dla której dźwięki nie miały znaczenia. Docchi przygarbił się i wyszedł. Nieustanne wrażenie roztaczanego przez Nonę zaciekawienia rzeczami dla niej nieosiągalnymi nie było niczym nowym, ale teraz robiło się całkiem nieznośne.

*

Podczas gdy Docchi spał, pogoń, na tle powoli zmieniającego się tła gwiazd i planet, nie ustawała. Jedynie ciemność była ta sama – niezmienna. Małe plamki światła, z godziny na godzinę zbliżające się coraz bardziej, nie wydawały się radować Jordana. Zacisnął wargi w cienką linię. Twarz mu zastygła w bezruchu. Teraz, gdy Ziemia dawno już została daleko w tyle, usłyszał, że Docchi wchodzi do sterowni.

— Właśnie o tym myślałem — rozległ się głos Camerona. — Ładna przemowa. — Stał na progu.

— Ehe — Docchi spojrzał na ekran. Widok nie skłaniał do komentarzy.

— No cóż, mogę ci to powiedzieć — zaczął z niechęcią Cameron. — Próbowałem powstrzymać nadawanie, gdy tylko zorientowałem się, co chcecie zrobić. Ale nie posłuchaliście. — Wszedł do sterowni. Nona leżała zwinięta na fotelu, jej twarz nie wyrażała absolutnie niczego. Anti była nieobecna; uzupełniała kwas w swoim płaszczu. — Wiecie dlaczego Rada Medyczna nie pozwoliła wam lecieć?

— Może do rzeczy.

— Szlag by to, przecież mówię — warknął Cameron, wyraźnie się pocąc. — Układ Centaura zawiera kilka planet. Ile, nie wiemy. Z tego, co już wiemy na temat kosmologii, wynika spore prawdopodobieństwo istnienia tam inteligentnego życia, prawdopodobnie nie gorzej od nas zaawansowanego technicznie. Ktokolwiek tam poleci, będzie nas reprezentował u obcej cywilizacji. Wygląd tamtych nie jest ważny; to ich sprawa. Ale nasi przedstawiciele muszą odpowiadać minimalnym standardom. To wydarzenie byłoby ważne, od niego zależałyby przyszłe relacje. Szlag by to, nie rozumiecie? Nasi ambasadorzy muszą przynajmniej wydawać się istotami ludzkimi?

— Nie mówisz nam nic nowego. Wiemy, co czujesz. — Jordan był pełen obrzydzenia.

— Mylisz się — odrzekł Cameron — strasznie się mylisz. Nie mówię o sobie. Ja jestem lekarzem. Radcy medyczni, to też lekarze. Przeszczepiamy nogi, ręce, oczy. Naszymi narzędziami są krew, kości i narządy wewnętrzne. Wiemy bardzo dobrze, jak człowiek wygląda w środku. Mamy świadomość cienkiej linii dzielącej normalnych mężczyzn i kobiety od powypadkowych.

Wy wciąż tego nie rozumiecie? Oni są doskonali, wszyscy. Przewspaniali. Nie są w stanie tolerować żadnych wad. Więcej pieniędzy wydaje się na badanie pryszczy niż na naszą całą asteroidę. Gnają do nas ze zmarszczkami i łupieżem. Zdrowie i wygląd stały się fetyszem. Możecie sobie myśleć, że ludzie, do których się zwracacie, będą wam współczuć, a tymczasem oni czują całkiem coś innego.

— Do czego pan zmierza? — zapytał cicho Docchi.

— Do tego, że gdyby to zależało od Rady Medycznej, już byście lecieli do Centaura. Ale nie zależy. To nie my podejmujemy decyzję. Tym razem przyszła ona prosto od Rządu Solarnego. A Rząd Solarny nigdy nie robi nic wbrew opinii publicznej.

Docchi odwrócił się, krzywiąc twarz ze wstrętem.

— Nie sądziłem, że będzie miał pan czelność stanąć tu i to powiedzieć.

— Wcale tego nie chciałem. Musicie jednak znać prawdę — Cameron potrząsnął głową z zakłopotaniem. — Nie jesteście zbyt daleko od Ziemi. Wciąż możecie sprawdzić reakcję w mediach. Zróbcie to, a zobaczycie.

Jordan spojrzał na Docchiego, który skinął niedostrzegalnie głową.

— Racja, możemy — powiedział Docchi. — To już się dokonało, w tę czy inną stronę. Nic, co możemy zrobić, już tego nie zmieni.

Jordan przeszukiwał pasmo po paśmie, z początku z zapałem. Potem jego entuzjazm opadł, reakcja wszędzie była taka sama. Osoby prywatne czy publiczne, mężczyźni czy kobiety – oburzenie, chociaż skrywane, było wielkie i nieudawane. Niewątpliwie powypadkowi są bardzo nieszczęśliwi, ale mają dobrą opiekę. I nie ma żadnej potrzeby, by ciągnąć z kalectwa korzyści, era pokazów dziwolągów minęła i nigdy nie powróci.

— Wyłącz to — zażądał w końcu Docchi.

Jordan tępo spełnił jego żądanie.

— I co teraz? — zapytał.

— Po co się szarpać — powiedział lekarz. — Wracajcie na asteroidę. Wszystko zostanie zapomniane.

— My nie zapomnimy — powiedział martwym głosem Docchi. — Ale chyba nie mamy innego wyboru. Byłoby lepiej, gdybyśmy próbowali przekonać Radę Medyczną. Źle wybraliśmy naszych sprzymierzeńców.

— Zdawaliśmy sobie z tego sprawę — powiedział Cameron. — Uważaliśmy, że lepiej pozwolić wam dalej tak myśleć. Dawało wam to jakąś nadzieję, pozwalało czuć, że nie jesteście samotni. Kłopot w tym, że wasze niezadowolenie zaprowadziło was dalej, niż przewidywaliśmy.

— Gdzieś dotarliśmy — powiedział Docchi. Gdy już przemyślał sobie to, co osiągnęli, jego odrętwienie wydawało się nieco przemijać. — I nie ma powodu, żeby rezygnować. Jordan, skontaktuj się ze statkiem za rufą. Powiedz im, że mamy Camerona na pokładzie. Zakładnika. Przedstaw go im, jako ich człowieka. W zasadzie on nie jest zły. Nie jest przeciwko nam w takim stopniu jak reszta.

Do sterowni weszła Anti. Radość spełzła z jej oblicza.

— O co chodzi? — zapytała.

— Powiedz jej Jordan, ja muszę pomyśleć.

Docchi zamknął oczy i umysł na szeptane konsultacje Anti i Jordana, i na słabe ultimatum wysłane okrętom za rufą. Rakieta szarpnęła lekko, niemniej wibracje odrzutu się nie zmieniły. Nie było powodu do alarmu, lot statku nigdy nie był całkowicie stabilny. Niewielkie zakłócenia już nie robiły wrażenia.

Gdy już sobie wszystko w głowie uporządkował, Docchi rozejrzał się dookoła.

— Gdybyśmy mieli wystarczająco paliwa i zapasów, byłbym za tym, żeby skierować się od razu ku Alfie lub Proximie. A może nawet ku Syriuszowi. Odległość nie ma znaczenia, bo nie zależy nam na powrocie — powiedział. Było jasne, że nie robi sobie wielkich nadziei. — Z tym, co mamy, nigdzie nie dolecimy. Jeśli zgubimy te statki za nami, możemy się ukryć gdzieś, dopóki nie uda nam się ukraść paliwo i żywność.

— Co zrobimy z doktorem? — Zapytał Jordan. On również został zainfekowany klęską.

— Będziemy musieli najechać niestrzeżoną stację. Mała górnicza asteroida byłaby najlepszym rozwiązaniem. Zabierzemy go tam.

— Jasne — zgodził się apatycznie Jordan. — Dobry pomysł, o ile uda nam się urwać naszej osobistej eskorcie. Tak bez zastanowienia, to myślę, że się nie uda. Gdy im oznajmiłem, że mamy Camerona na pokładzie, to zawahali się przez chwilę, ale nie zwolnili. Sam zobacz — powiedział i również spojrzał, po czym z niedowierzaniem wpatrzył się w ekran. Zamrugał szybko oczami, ale ekran mógł pokazać tylko to, co pokazywał.

— Zniknęli — powiedział, a głos załamał mu się z podniecenia.

Docchi natychmiast znalazł się obok niego.

— Nie, wciąż tam są, tylko że bardzo daleko za nami.

Nawet wtedy, gdy patrzył, ścigające ich okręty zmniejszyły się w widoczny sposób, systematycznie zostając z tyłu.

— Skąd taka względna prędkość? — powiedział Jordan. Spojrzał na tablicę przyrządów, postukał w nią, walnął w końcu, ale szybkość nie zmieniła się. Gdyby nie potwierdzał tego widok, uważałby, że instrumenty się zablokowały albo stały się całkiem niewiarygodne.

— Co zrobiłeś z silnikami rakietowymi? — zażądał wyjaśnień Docchi.

— Głupie pytanie. Co ja mogłem zrobić? Osiągnęliśmy maksymalne przyspieszenie możliwe dla tej kupy złomu.

Nic nie wyjaśniało tego zdumiewającego zjawiska. Wszyscy byli tutaj, w sterowni, Cameron, Anti, Jordan i on sam. Była tu również Nona, skulona w fotelu, z rękami pod głową. Nie było żadnego wytłumaczenia, chyba że... Docchi jeszcze raz skontrolował wszystkie instrumenty. I wtedy to dostrzegł – po raz pierwszy.

Moc skierowaną do napędu grawitacyjnego. Bezużyteczny, a przynajmniej długo nie używany wskaźnik wykazywał niesłychane zużycie.

— Napęd grawitacyjny działa — powiedział.

— Nonsens — zaprzeczyła Anti. — Nie czuję ciężaru.

— Nie czujesz i nie poczujesz — powiedział Docchi. — Napęd grawitacyjny został zainstalowany, by napędzać statek. Gdy zostało wykazane, że nie nadaje się do tego, został przerobiony, co wypadało taniej niż wymontowywanie go. Różnica między napędem i zwykłym generatorem grawitacji jest niewielka, ale istotna. Nieukierunkowane powszechne pole wytwarza efekt ciężkości wewnątrz statku. Dla wygody pasażerów. Ukierunkowane pole na zewnątrz statku, napędza go. Możesz mieć jedno albo drugie, nigdy obu na raz.

— Ale ja nie uruchamiałem napędu — oznajmił oszołomiony Jordan. — Gdybym to zrobił, działałby najwyżej kilka sekund. Tak zostało udowodnione.

— Zgadzam się z tobą, z wyjątkiem jednej rzeczy. On działał, działa i nie ma zamiaru przestać działać — powiedział Docchi, przyglądając się z zaciekawieniem Nonie. Dziewczyna skuliła się, ale nie odpoczywała. Jej ciało było zbyt napięte. — Odwróć jej uwagę — polecił Jordanowi.

Jordan delikatnie dotknął ramienia dziewczyny. Nona otworzyła oczy, ale nie spojrzała na nich. Wskazanie bezużytecznego niegdyś wskaźnika podskoczyło i opadło.

— Co się dzieje z tym biednym dzieciakiem? — zapytała Anti. — Cała się trzęsie.

— Zostaw ją — powiedział Docchi. — Zostaw ją, jeśli nie chcesz wrócić na asteroidę.

Nikt się nie poruszył. Nikt nic nie powiedział. Mijały minuty, a ich archaiczny statek trząsł się i skrzypiał, uciekając przed najszybszymi rakietami Układu Słonecznego.

— Chyba mogę to wyjaśnić — powiedział w końcu Docchi, marszcząc brwi, bo wcale nie był tego pewien. Wciąż coś mu umykało. — Częścią systemu generatora grawitacji – jego kluczowym elementem – jest komputer wykonujący wszystkie obliczenia i żonglujący mocą potrzebną do wytwarzania ukierunkowanej i nieukierunkowanej grawitacji w sposób ciągły. Innymi słowy mózg, złożona sztuczna inteligencja. Tyle że ta inteligencja jest ograniczona, nieświadoma powodów, dla których ma wykonywać w nieskończoność skomplikowane i jałowe procedury. Nie rozumie dlaczego, a ponieważ nie rozumie, po prostu odmawia ich wykonywania.

To jest coś podobnego do Nony. Głucha, niema, bez żadnej możliwości komunikowania się. Nona również ma bardzo wysoką potencjalną inteligencję i także w taki sam sposób ma problem z przechwytywanie faktów z otoczenia. Niemniej jest pewna różnica. Nona ma pewien kontakt z ludźmi i czegoś się nauczyła. Ile wie, tego nie jestem pewien, ale jest to daleko więcej, niż przypisują jej psycholodzy. Po prostu nie są w stanie określić poziomu jej wiedzy.

— Ehe — powiedział z powątpiewaniem Jordan. — Co do Nony, to mogę się zgodzić. Tylko, co ona robi?

— Gdyby to było dwoje ludzi, nazwałbyś to telepatią — powiedział Docchi. Jemu ta koncepcja również sprawiała kłopot. Maszyna to maszyna – narzędzie użytkowe. Jak może dojść do porozumienia. — Jedna inteligencja jest elektroniczna, a druga organiczna. Musicie sobie wymyślić własną terminologię, bo jedyne, co mi przychodzi na myśl, to percepcja pozazmysłowa. To śmieszne, ale to chyba to.

Jordan uśmiechnął się i zgiął ręce. Pod obcisłym ubraniem wyprężyły się muskuły.

— Dla mnie to ma sens — powiedział. — Moc zawsze tu była, ale nie wiedziano, co z nią zrobić. — Jego uśmiech poszerzył się. — To nie mogło się dostać w lepsze ręce. Potrafimy tę moc wykorzystać... To znaczy Nona potrafi.

— Moc? — zapytała Anti unosząc się majestatycznie. — Jeśli masz na myśli to, na co to wygląda, to ja o to nie dbam. Chcę jedynie, by zabrała nas do Centaura.

— Dostaniesz się tam — powiedział Docchi. — Mnóstwo rzeczy wydaje się teraz prostsze. Dlaczego w przeszłości ten napęd działał coraz słabiej wraz z odległością od Słońca? Nie sądzę, by ktokolwiek badał ten aspekt, ale jeśli tak, to jestem pewien, że stwierdzono, iż wydajność jest odwrotnie proporcjonalna do kwadratu odległości. Tego powinno się oczekiwać po głuchym, ślepym, czułym na masę mózgu; po komputerze grawitacyjnym. Pewno nie ma świadomości istnienia gwiazd. Dla niego słońce wydaje się być centrum wszechświata i tak samo obawia się opuścić układ, jak nasi odlegli przodkowie bali się spaść po przekroczeniu krawędzi płaskiej ziemi. A teraz, gdy już zna różnicę, powinien działać wszędzie. Z Noną sterującą nim, nawet Syriusz nie jest zbyt daleko.

— A co pan sądzi, doktorze? — zapytał beztrosko Jordan. — Na pana miejscu starałbym się wydostać ze statku. Niech pan pamięta, że poruszamy się szybciej niż jakikolwiek człowiek do tej pory. — Zachichotał. — O ile oczywiście nie polubił pan naszego towarzystwa i nie chce z nami pozostać.

— Powinniśmy się zastanowić — powiedział Docchi. — Nie ma sensu lecieć tam, gdzie nie ma gwiazd. Powinniśmy ustalić kierunek podróży.

— Dobry pomysł — orzekł Jordan, podciągając się w pobliże map. Pogrążył się w niekończących obliczeniach. Stopniowo jego ruchliwe palce spowolniały, a głowa pochyliła się niżej nad zadaniem. W końcu skończył, opuszczając luźno ramiona.

— Masz?

— No — odrzekł. — Tam. — Stuknął niedbale w telekom i na ekranie pojawił się obraz. W centrum błyszczał niewielki świat, fragment dawno temu rozerwanej planety. Koniec ich podróży był łatwy do rozpoznania.

To było „Niebo Niepełnosprawnych”.

— Po co my tam lecimy? — zapytała Anti. Popatrzyła na Docchiego ze zdumieniem.

— Nie lecimy tam dobrowolnie — odpowiedział płaskim i zmęczonym głosem Docchi. — Tam nas chce mieć Rada Medyczna. Zapomnieliśmy o systemie monitorującym. Gdy Nona aktywowała napęd grawitacyjny, jakaś centralna stacja to odebrała. Jedyne, co Rada Medyczna musiała zrobić, to przejąc kontrolę od Nony.

— Myśleliśmy, że uciekamy tym statkom — powiedziała Anti — i uciekliśmy, ale tylko po to, by zdążyć przed nimi na tę kupę złomu.

— Na to wygląda — przyznał Docchi.

— No cóż, w takim razie to koniec. Zrobiliśmy, ile się dało. Nie ma co teraz płakać — stwierdziła Anti, chociaż zbierało jej się na łzy. Mijając Nonę, poklepała ją po plecach i dodała: — W porządku, kochanie. Próbowałaś pomóc.

Jordan wyszedł za nią. Cameron, który pozostał w sterowni, podszedł do Docchiego.

— Nie wszystko stracone — powiedział zakłopotany. — Znaleźliście się w punkcie wyjścia, ale przynajmniej dla Nony wszystko się zmieni.

— Myśli pan, że coś dobrego dla niej z tego wyniknie? — zapytał Docchi. — Może dla kogoś, ale nie dla niej.

— Mylisz się. Ona nagle stała się bardzo ważna.

— Tak, zostanie eksperymentalną maszyną. Bardzo cenną, ale całkowicie pozbawioną praw i uczuć. Wątpię, czy polubi swój nowy status.

Zapadła cisza. Pierwszy przerwał ją lekarz.

— Nie możesz przeżyć porażki — stwierdził brutalnie. — Zawsze, gdy tak świecisz, nie myślisz racjonalnie. Myślałem, że porozmawiamy na temat tego, co byłoby dla niej najlepsze, ale widzę, że to nie ma sensu. Wrócę, gdy się już uspokoisz.

Docchi rozbłysnął nieprzyjemnie. Cameron był jedynym normalnym, który wiedział, że to Nona kontrolowała napęd grawitacyjny. Cały zewnętrzny świat zdał sobie jedynie sprawę z tego, że to w końcu działa zgodnie z pierwotnymi założeniami. Gdyby teraz pozbyć się Camerona...

Potrząsnął głową. To by niczego nie rozwiązało. Przez jakiś czas mógłby ich zwodzić, sobie przypisując zasługę. W końcu jednak i tak wszystko się wyda. Nona nie była zdolna do podstępów, a oni będą bardzo zdeterminowani, by wyjaśnić odkrycie tej rangi.

Nona spojrzała w górę i uśmiechnęła się. Miała prawo być zadowolona. Dotychczas była samotna jak nikt nigdy dotąd. Ale teraz pierwszy kontakt został wykonany i jakkolwiek niesatysfakcjonujący (bo cóż mógł jej powiedzieć ograniczony sztuczny mózg?), gdyby nie okoliczności, mógłby zapowiadać lepsze dni. Nie zdawała sobie sprawy z tego, że jest w takim samym stopniu pozbawiona wolności jak komputer.

Docchi gwałtownie odwrócił się. Stanął przed telekomem i metodycznie kopiąc, zniszczył go, rozdeptując delikatne elementy na pył. Zanim wyszedł zniszczył również radio awaryjne. Statek był mocno trzymany przez system monitorujący, wiodący ich z powrotem. Nie mieli tu już nic do roboty. Jedyne, co mu pozostało, to chronić Nonę tak długo, jak to możliwe. Rada Medyczna i tak wkrótce zacznie gmerać w jej głowie. Miał nadzieję, że znajdą to, co chcą, bez większego wysiłku. Miał tę nadzieję ze względu na jej dobro.


Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Download:Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)