home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

X

Na bliźniaczej planecie Glenn Tropile został przeprogramowany do nowego zadania.

Problemem była nawigacja. Ziemia sprawiła Piramidom zawód i zachodziła konieczność ruszenia pośpiesznie w kierunku bardziej obiecującej planety.

Piramidy wyniosły Ziemię poza orbitę Plutona stosując proste pchnięcie, powolne i potężne. Wystarczyło skierować ją w przybliżonym kierunku celu. Na doprecyzowanie kursu miało być później wystarczająco dużo czasu.

I właśnie ten czas nadszedł, wcześniej niż oczekiwano. Nadszedł czas podróży i wiedziano dokąd – grupa gwiazd o dość dużym prawdopodobieństwie, że będzie obfitowała w planety komponentonośne. Nieodłączną cechą kopalni komponentów było to, że w końcu zawsze się wyczerpywały.

Niemniej zawsze było więcej kopalni. Gdyby tak nie było, stałoby się, być może, konieczne hodowanie komponentów dla przyszłych potrzeb. Niemniej łatwiej było wyżyłować kopalnię do dna i ruszyć dalej.

Należało więc ustalić kurs, biorąc pod uwagę następujące zmienne: ruch grupy gwiazd; przyśpieszenie podwójnego układu planet; grawitacyjne oddziaływanie wszystkich, bez wyjątku, obiektów astronomicznych w całym wyspowym wszechświecie1.

Wykonywanie, przy tych założeniach, dokładnych obliczeń było w oczywisty sposób niepraktyczne. Nie dawały rozwiązania problemu, gdyż czas wymagany jako jeden z parametrów sięgał wieczności.

Ale problem dawał się uprościć. Jedynie znajdujące się względnie blisko obiekty astronomiczne wymagały potraktowania jako osobne ciała. Idąc dalej, Piramidy pogrupowały je w niewielkie gromady, a potem w większe, do momentu, gdy najdalsze – i najliczniejsze – obiekty zostały zebrane w niezdefiniowany grawitacyjny „szum”, którego jedynie średnia gęstość była potrzebna do wprowadzenia jako parametr.

Wciąż jednak żaden pojedynczy Komponent nie mógł poradzić sobie nawet z częścią tego problemu i musiano utworzyć, w granicach dopuszczalnej wielkości, „komputer” składający się z wielu Komponentów.

I w tym celu pobrano z magazynu Komponenta będącego niegdyś Glennem Tropile.

Dla Piramid nie było w tym nic nowego – wiedziały, jak należy postępować. Rozłożyły problem na czynniki pierwsze, a nawet te podzieliły na wiele części. Była tam, na przykład, podsekcja pewnego aspektu problemu logicznego, który wpływał na zlokalizowanie i dostarczenie dodatkowych Komponentów w celu pokonania trudności.

Nawet przy tej głębokiej specjalizacji przekraczało to możliwości pojedynczego Komponenta, ale na szczęście Piramidy dysponowały zasobami pozwalającymi poradzić sobie z takim problemem. Stosowano w tym przypadku procedurę łączenia kilku Komponentów ze sobą.

I tak też zrobiono.

Gdy Piramidy zakończyły swe neurochirurgiczne manipulacje, w powiększonym zbiorniku z odżywką pływało coś podobnego do wielkiego morskiego anemona składającego się z ośmiu Komponentów – przypadkiem wszystkich ludzkich – ułożonych w okrąg, skierowanych twarzami do dołu i połączonych skroń do skroni, mózg do mózgu.

Przy ich stopach, widoczny dla szesnastu oczu, znajdował się wyświetlacz podający dane na wejście. Szesnaście rąk pochwyciło profilowane dźwignie przekazujące dane binarne na wyjście. Poza samym ośmiokomponentowym zespołem nie przechowywano żadnych danych wyjściowych – wszystko szło jako sygnał kontrolny do elektrostatycznych generatorów, kierowane poprzez pojedynczą Piramidę na Mount Evereście, tę która obsługiwała zaopatrzenie w Komponentów.

Czyli Wniebobranie.

Programowanie było powolne i dokładne. Prawdopodobnie Piramida, która w końcu aktywowała ośmiokrotny zespół i odeszła zadowolona z siebie, nie wiedziała, że jednym z tych Komponentów był Glenn Tropile.

*

Nirwana. (Ogarniająca wszystko; na zewnątrz nie ma niczego.)

Nirwana. (Glenn Tropile unosi się w tym, jak w płynie owodniowym wokół niego.)

Nirwana. (Klaśnięcie jedną ręką... Unosząca się jedność.)

Coś uwierało.

Perfekcja jest pełnią. Gdy coś do niej dodamy, przestaje być perfekcją.

Dwoistość uderzyła jak piorun. Jedność rozpadła się. Glennowi wydało się, że budzi go żona. Spróbował to zrobić.

Było to dziwnie trudne i bolesne – dotkliwy nieprzemijający smutek, pięć lat żalu za utraconą miłością skompresowane do mikrosekund. Zawsze to samo, pomyślał sennie Tropile i obudził się. To nigdy nie trwało długo. Po co się martwić czymś, co się zdarza ciągle...

Nagły szok i przerażenie wstrząsnęło nim.

Tym razem nie było to zwykłe przebudzenie... to w ogóle nie było nic normalnego. Nic nie było takie, jak zwykle!

Otworzył usta i wrzasnął – a właściwie wydawało mu się, że to robi. Bo w uszach usłyszał jedynie chrapliwe, słabe bulgotanie.

To była chwila, w której mógł utracić poczytalność. Ocaliło go dziwne, materialne wrażenie. Coś trzymał w rękach. Stwierdził, że to widzi i że jest to dźwignia, profilowana dźwignia umieszczona na pulpicie, i że trzyma taką dźwignię w każdej ręce.

Nie było tego zbyt dużo, ale przynajmniej było rzeczywiste. Jeśli mógł się tego trzymać, to musiało być rzeczywiste.

Zamknął i otworzył oczy. Tak, tu również było coś rzeczywistego. Zamknął oczy i ujrzał ciemność. Otworzył i zobaczył jasność.

Chyba jednak nie umarłem, pomyślał.

Ostrożnie i niezgrabnie, za jedyne narzędzie mając własny umysł, spróbował rozpoznać swoje otoczenie.

Nie mógł uwierzyć.

W to, że ledwo może się poruszyć; że w jakiś sposób unieruchomiono mu głowę i stopy. W jaki? Nie ma pojęcia.

W to, że jest zgięty i nie może się wyprostować. Dlaczego? Również nie ma pojęcia. Potężne mięśnie prostujące jego ciało reagowały na komendę, niemniej ciało pozostawało nieruchome.

W to, że widzi na oczy, ale tylko na niewielką odległość.

Nie mógł również poruszać głową. Wciąż jednak miał coś w zasięgu wzroku. Trzymane dźwignie, stopy, coś w rodzaju światełek na dziwnie okrągłej tablicy.

Światełka nagle zamrugały i ich wzór się zmienił.

Bezwiednie poruszył dźwignią. Dlaczego? Bo należało tą dźwignią poruszyć. Gdy odpowiednie światełko zaświeci się na zielono, należy poruszyć odpowiednią dźwignią. Dlaczego? No cóż, gdy odpowiednie światełko świeci na zielono, odpowiednia dźwignia...

Porzucił ten problem. Co za różnica dlaczego; co tu się, do diabła, dzieje?

Glenn Tropile rozejrzał zezem, jak ostryga ze swojej muszli. Było tu jeszcze coś, jakieś zniekształcenie widzenia. Czemu to wygląda tak dziwnie, zadał sobie pytanie.

Znalazł odpowiedź, ale zanim się z nią oswoił, potrzebował czasu. Perspektywa widzenia była dziwna. Każdy patrzy dwojgiem oczu. Zamknij jedno, a świat stanie się płaski. Otwórz, a pojawia się stereoskopia – najważniejsze elementy obrazu skaczą do przodu, a tło cofa się do tyłu.

To samo było ze światełkami na tablicy... No nie, niezupełnie to samo. Choć podobnie, pomyślał. Spojrzał zezem i wytężył się – to było coś jakby... no cóż, jakby nigdy wcześniej naprawdę nie widział. Jakby dotychczas, przez całe życie, widział tylko na jedno oko i teraz w jakiś dziwny sposób mógł widzieć dwoma.

Jego możliwości widzenia tablicy były nieograniczone. Widział wszystko jednocześnie. Tablica nie miała „przodu” ani „tyłu”. Była okrągła – w oczywisty sposób taka sama ze wszystkich stron. Ogarniał ją i pojmował jako całość. Nie miała niewidocznych stron ani kształtów.

Chyba zaczynam wariować, powiedział do siebie cicho.

Ale to również niczego nie wyjaśniało. Samo szaleństwo nie tłumaczyło tego, co widział.

W tej sytuacji to chyba nie jest nirwana, pomyślał. Z dziwnym przebłyskiem winy przypomniał sobie, że obserwując gotującą się wodę, zaczął medytować. W porządku, został wniebowzięty. Niemniej co to w takim razie jest to tutaj? Czyżby głosiciele poglądu, że nirwana jest etapem końcowym, mylili się, będąc przy tym bliżej prawdy niż Wilcy, którzy odrzucali medytację całkowicie, uważając ją za zjawisko zachodzące wyłącznie wewnątrz czaszki i w ogóle nie chcieli dyskutować o Wniebobraniu?

To było pytanie, na które nie mógł znaleźć nawet przybliżonej odpowiedzi. Porzucił więc ten temat i spojrzał na ręce.

Stwierdził, że ręce również może zobaczyć ze wszystkich stron – każdą zmarszczkę, każdą porę na wszystkich szesnastu...

Na szesnastu dłoniach?

To była kolejna chwila, w której znalazł się na granicy utraty poczytalności. Zamknął oczy. (Szesnaście oczu! Nic dziwnego, to stąd taka totalna percepcja!) Po chwili jednak otworzył je.

Dłonie wciąż były. Wszystkie szesnaście.

Tropile ostrożnie wybrał palec, który wydawał się mu być znajomy. Zastanowił się chwilę, po czym zgiął go. Palec zgiął się. Wybrał inny. Inny... i na innej dłoni.

Mógł używać wszystkich palców, każdego osobno i wszystkich na raz u szesnastu dłoni. Wszystkie dłonie były jego. Wszystkie szesnaście.

Wygląda na to, pomyślał w obłędzie, że jestem czymś w rodzaju ośmioramiennego „płatka śniegu”. A każde ramię tego płatka, to ludzkie ciało.

Poruszył się i dodał jeszcze jeden fakt: wygląda również na to, że jestem w zbiorniku z płynem, a mimo to nie topię się.

To mu dało coś do myślenia. Ktoś... Piramidy?... zrobił coś z jego płucami. Albo ten płyn był równie dobrym nośnikiem tlenu jak powietrze. A może jedno i drugie.

Nagle tablica pod nim rozbłysła światełkami danych. Natychmiast jego szesnaście dłoni zaczęło całkiem bez jego woli poruszać dźwignie, przekazując złożone polecenia szybkim jak błyskawica ciągiem uderzeń.

Tropile rozluźnił się i pozwolił, by to się działo. Nie miał wyboru. Siła, która powodowała te działania, sprawiała, że podczas odpowiedzi jego mózg nie był w stanie się skoncentrować. Być może, pomyślał sennie, wcale bym się nie obudził, gdyby nie zdarzyła się taka długa przerwa bez tych światełek...

Ale się obudził. I gdy zadanie się skończyło, jego świadomość przystąpiła do eksploracji.

Trafiła mu się okazja, by zrozumieć coś z zaistniałych wydarzeń. Pojął, że jest teraz częścią czegoś większego niż on sam – czegoś, co niewątpliwie służyło i należało do Piramid. Jego pojedynczy mózg był niewystarczający do wykonania pracy, więc połączono go z siedmioma innymi.

Gdzie się jednak podziały ich osobowości?

Zniknęły, pomyślał; prawdopodobnie byli to Obywatele. Synowie Wilka nie medytują i przez to nie są wniebobrani. Z moim wyjątkiem, skorygował kwaśno, przypominając sobie Kontemplację Chmur Deszczowych, która przywiodła go...

Zaraz!

Jakich Chmur Deszczowych, to była Woda!

Skupił się i zmusił umysł do przywrócenia tej myśli. Pamiętał Kontemplację Chmur Deszczowych. Była zapoczątkowana szczególnie szlachetnym cumulusem typu Starożytny Statek.

Dziwne, przecież nigdy nie interesował się chmurami i nawet nie znał ich drugorzędowej klasyfikacji. Tymczasem teraz wiedział, że Starożytny Statek to klasyfikacja czwartego rzędu.

Ta pamięć była fałszywa!

To nie jest jego pamięć!

Logika wskazywała, że jest to pamięć kogoś innego, dostępna dla jego umysłu, tak samo jak te nadmiarowe dłonie i oczy. Musiała więc należeć do... do innego ramienia „płatka śniegu”.

Spojrzał w dół, chcąc określić, które z ramion płatka jest jego starym ciałem. Zlokalizował je natychmiast z rosnącym podnieceniem. Dojrzał swój lewy duży palec u nogi. Skaleczył się w niego w dzieciństwie i pozostało charakterystyczne zniekształcenie, które należało niewątpliwie do niego. W porządku! Poczuł się spokojniejszy.

Spróbował wyczuć to szczególne ciało ze znajomym paluchem.

Niełatwo, ale udało mu się. Potem zaczął je czuć trochę bardziej – tak jak neurotyk wyczuwa żołądek czy serce. Tyle że to nie była neuroza, lecz świadoma eksploracja.

Gdy już to zadziałało, z pewnym niepokojem przeniósł swoją uwagę na inną parę stóp i zaczął „myśleć” w ten sam sposób.

Poczuł zażenowanie.

Pierwszy raz w życiu doświadczył, jak to jest mieć piersi. Pierwszy raz w życiu zaznał, jak to jest mieć zupełnie inne organy wewnętrzne, zupełnie inaczej ukształtowane i rozmieszczone, innymi mięśniami podtrzymywane i poruszane. Niesprecyzowane poczucie tego, co kobieta ma w środku, w niczym nie przypominało mglistej świadomości istnienia męskich organów wewnętrznych, nigdy nie wyczuwanych dopóki nie dzieje się z nimi coś złego i nie pojawi się ból.

Jednak, gdy się na nim skoncentrował, okazało się ono wcale nie być takie słabe. Co było zaskakujące i denerwujące.

Wycofał się, mając nadzieję, że będzie mógł do tego powrócić. Z wdzięcznością zaczął znów wczuwać się w swoje ciało. Jeśli tylko chciał, wciąż mógł być sobą.

Czy pozostała siódemka też mogła być sobą?

Sięgnął do umysłu – wszyscy, wszystkie osiem oddzielnych inteligencji, byli w nim połączeni.

— Jest tam kto? — zapytał.

Brak odpowiedzi czy czegokolwiek, co mógłby uznać za odpowiedź. Spróbował mocniej i znów nic. Było to denerwujące. Poczuł się urażony tak mocno, jak wtedy, dawno temu, gdy po raz pierwszy uczył się subtelności podczas Aprecjacji Ruin. Był tam Mistrz Ruin – teraz już nie pamięta, jak się nazywał – któremu zdarzało się bywać niezbyt uprzejmym, traktował ich ostro...

Znów fałszywe wspomnienie!

Wycofał się i zastanowił. A może, pomyślał, jest w tym jakaś wskazówka. Może ci ludzie, ta pozostała siódemka, nie powinni być przymuszani. Może powinni być bardzo delikatnie przywoływani do świadomości. Może ostre działanie sprawia im ból i reagują z lękiem – przypomniał sobie bolesne chwile własnego przebudzenia.

Ostrożniej, świadomy błądzących „wspomnień”, przeczesał głębie swojego ośmiokrotnego umysłu, sięgając do obszarów uśpionych, macając, pobierając, przesiewając, kojarząc i sortując. Pojawiło się wspomnienie starej rany od noża będącej rezultatem amoku. Nie należało do kobiety od „chmur deszczowych” – to był mężczyzna, bardzo stary. A to mętne wspomnienie dziecięcej obawy przed utonięciem – to jej? Tak, pasowało do innego wspomnienia, do długiego objazdu drogą na południe wokół rzeki, ku słońcu.

Kobieta od „chmur deszczowych” była pierwszą, która wyodrębniła się z jego umysłu i pierwszą, z którą się skontaktował. Wcale go nie zdziwiło, gdy okazało się, że kiedyś, w swym życiu, obawiała się, że jest Wilkiem.

Sięgnął do niej. To było jak magia – znać „sekretne imię” kogoś, tak żeby można było nim komenderować. Ale „sekretne imię” było czymś więcej. Było psychicznym obrazem człowieka, sumą wszystkich wartości i wrażeń całkowicie niedostępnych dla innej osoby. Do teraz.

Uporządkowawszy w końcu jej wspomnienia w swoim umyśle, pomyślał sugestywnie: „Obywatelko Alio Narova, obudzisz się i przemówisz do mnie?”

Brak odpowiedzi. Jedynie niewyraźne zakłopotanie.

Nacisnął łagodnie: „Znam cię dobrze, Alio Narova. Przychodziło ci czasami do głowy, że jesteś Córką Wilka, ale nigdy w to naprawdę nie wierzyłaś, bo wiedziałaś, że kochasz swojego męża – a przecież Wilcy nie kochają. Kochałaś również Chmury Deszczowe. To było wtedy, gdy stałaś na Cyplu Plażowym i zobaczyłaś wielkiego cumulusa. Zaczęłaś wtedy medytować...

I tak dalej, wiele razy, przekonywająco. Ale nawet w ten sposób nie było to łatwe. Niemniej w końcu zaczął do niej docierać. Powoli zaczęła wychodzić. Jej myśli zabrzmiały nieśmiało w jego umyśle, z początku jak echo, jego własne odbicie, coś w rodzaju mentalnego skinienia głową: „tak, rzeczywiście.” A potem... przerażenie. Drżąc ze strachu, z histerycznym pośpiechem, Obywatelka Alia Narova gwałtownie odzyskała pełną świadomość i wpadła w panikę.

Zawyła bezgłośnie. Cała ośmioramienna figura zatrzęsła się i zwinęła w kąpieli odżywczej.

Targnęło nią przerażające szaleństwo, tak samo jak i własnym umysłem Tropile'a – tyle że on miał tę przewagę, iż wiedział co się dzieje. Pomógł jej. Walczył za obojga... uspokajając, wyjaśniając, łagodząc.

W końcu jej ramię „płatka śniegu” uspokoiło się, prosząc ze szlochem o wyjaśnienie. Szaleństwo przeminęło.

Mówił do niej w myślach, a ona „słuchała”. Nie mogła uwierzyć, ale wyboru nie miała. Musiała uwierzyć.

— I co teraz? — zapytała w końcu, wyczerpana i zobojętniała. — Wolałabym już umrzeć!

— Nigdy wcześniej nie byłaś tchórzem — odpowiedział jej. — Pamiętaj Narova, że znam cię tak, jak nikt nigdy dotąd nie znał innej ludzkiej istoty. W taki sam sposób ty znasz mnie. A co możemy zrobić? Powinniśmy zbudzić innych, o ile potrafimy.

— A jak nie?

— Jak nie — odpowiedział ponuro Tropile — to wymyślimy coś innego.

Twarda sztuka, pomyślał z podziwem. Gdy odpoczęła i przyswoiła sobie wszystko, osiągnęła stan ducha niemal jak u Wilka. Nabrała pewności siebie.

Razem badali swoich bliźniaczych towarzyszy. Poprzez nich odkryli, co jest dokładnie ich zadaniem. Odkryli, w jaki sposób Piramidy wykorzystują ich do sterowania swoją elektrostatyczną „kosą”. Odkryli, jakie stwarza to ograniczenia i jaką daje im swobodę. Sięgnęli do innych „płatków śniegu”, a poprzez nie do podłączonych Komponentów w całym kompleksie generatorów pola elektrostatycznego i mechanizmów napędowych. Sięgnęli nawet do... do podstawowych funkcji Piramid poza nimi.




Przypisy tłumacza.

  1. Wyspowy wszechświat – (ang. island universe) — galaktyka. Termin wymyślony w XVIII wieku przez Immanuela Kanta, który uważał, że mgławice spiralne są obiektami pozagalaktycznymi. Termin ten był używany w hipotezach na początku 20 wieku, zanim ostatecznie potwierdzono, że mgławice są rzeczywiście odrębnymi galaktykami.


Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Download:Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)