„Książka nie jest towarem!”
Z czego jednak mają żyć autorzy?
Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.
„Książka nie jest towarem!”
Z czego jednak mają żyć autorzy?
Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.
Joseph Chessman, specjalista, stał bezczynnie przed ekranem. Teoretycznie pełnił wachtę. W rzeczywistości patrzył nie widząc, bo nic nie było do oglądania. Położenie gwiazd zmieniało się tak powoli, że równie dobrze mogłyby być nieruchome.
Pozostałe obowiązki na pokładzie niczym się różniły. Jeden człowiek mógł poprowadzić „Pedagoga” z Układu Słonecznego do Układu Rigel tak samo łatwo, jak szesnastoosobowa załoga. Automatyzacja była maksymalna, nawet sekcja stewardów nie miała na tyle obowiązków, żeby zapewnić sobie jakieś zajęcie.
Chessman osiągnął już punkt ziewania; jego umysł w czasie tych godzin był zupełnie bezczynny. Był to człowiek flegmatyczny, niski i misiowaty, ale mocno zbudowany.
— Melduje się druga wachta — usłyszał głos z tyłu. — Proszę o pozwolenie na przejęcie mostka.
Chessman odwrócił się. Minęła chwila, zanim jego oczy rozbłysły życiem.
— Cześć Kennedy, już jesteś? Wydawało mi się, że dopiero tu przyszedłem — powiedział, po czym dodał, jakby sobie zaprzeczając: — Albo, że stoję tu już od miesiąca.
Jerome Kennedy, technik, uśmiechnął się.
— No, jeśli chcesz tu zostać...
— A co za różnica, gdzie będę? — powiedział Chessman ponurym tonem. — Jak tam sprawy w mesie?.
Kennedy popatrzył na ekran, nie oczekując, że tam coś zobaczy i nie zawiódł się.
— Wciąż ta niekończąca się dyskusja — powiedział.
Joe Chessman odchrząknął.
— To jakie jest twoje zdanie w tej wielkiej debacie? — zapytał Kennedy tylko po to, żeby coś powiedzieć.
— Nie wiem. Myślę, że wolę Plekhanova. W jaki sposób mamy nauczyć tę bandę dzikusów nowoczesnego rolnictwa i technologii przemysłowych w ciągu pięćdziesięciu lat, stosując demokratyczne metody? Już widzę, jak rozpoczyna się głosowanie nad tym, czy sztuczne nawozy to dobry pomysł. No to na razie, Kennedy. — Chessman nie miał ochoty na dalszą dyskusję. — Przekazuję wachtę trzeciemu oficerowi — dodał bardziej formalnie, reflektując się.
— Hej, a jaki kurs! — krzyknął za nim Kennedy, gdy już wychodził z pomieszczenia.
— Taki sam, jak w zeszłym miesiącu — warknął Chessman przez ramię. — I taki sam jak w przyszłym — dodał. Nie był to najlepszy dowcip, ale jedyny na jaki pozwalali sobie między sobą.
W mesie, jadalni połączonej z salą wypoczynkową, nalał sobie kawy. W hierarchii ekspedycji Joe Chessman, którego specjalnością była propaganda i prymitywne systemy polityczne, zajmował trzecie miejsce. W związku z tym brał udział w niekończących się sporach na temat ogólnej strategii, ale jedynie jako młodszy pracownik firmy. Prym w tych awanturach wodzili Amschel Mayer i Leonid Plekhanov. Gdy przyszedł, znów spierali się zażarcie.
Chessman słuchał tego z miernym zainteresowaniem. Usadowił się w fotelu po drugiej stronie mesy i siorpał kawę. Tamci kontynuowali swój stary bój, atakując pozycje atakowane już tysiące razy.
— Gospodarka planowa jest bardziej wydajna niż jakakolwiek bezplanowa — dowodził zawzięcie Plekhanov. — Cóż może być bardziej podstawowego? Kto o zdrowym umyśle chciałby temu zaprzeczyć?
— Ja — rzucił Mayer. — Określenie „planowa gospodarka” maskuje mnóstwo grzechów. Nie bądź idiotą, drogi Leonidzie...
— Słucham, pana!
— Och, Plekhanov, tylko się nie obrażaj.
Dyskusja osiągnęła swoje zwykłe stadium.
* * *
Do mesy, z książką w ręku wszedł Natt Roberts, technik.
— Zastanawiałem się nad jedną rzeczą — powiedział zmartwionym tonem, kierując rozmowę na nowe tory. — Staniemy tam w obliczu dwóch różnych okresów rozwoju społecznego, barbarzyństwa i feudalizmu. Zajmując się jednym i drugim, podwajamy nasze problemy.
— Też się nad tym zastanawiałem — powiedział jeden z siedzących z boku młodszych specjalistów. — I chyba udało mi się wymyślić rozwiązanie. Dlaczego mielibyśmy nie skoncentrować wszystkich sił na Texcoco? Gdy doprowadzimy ich do poziomu Genui, co powinno potrwać dekadę lub dwie, zajmiemy się również Genueńczykami.
— Nie gadaj głupstw, Stevens — rzucił Mayer. — Wtedy pozostałaby nam ledwo połowa czasu na przekształcenie ich w społeczeństwa przemysłowe.
Urażony Stevens poczerwieniał.
— Poza tym — powiedział powoli Plekhanov — wcale nie jestem pewien, czy industrializacja Texcoco musi pochłonąć więcej czasu niż dokonanie tego na Genui.
Słysząc to, Mayer parsknął sarkastycznym śmiechem.
Natt Roberts rzucił swoją książkę na stół i rozsiadł się w fotelu.
— Jeśli jedni będą się sami rozwijać z wystarczającą szybkością, możemy skoncentrować więcej sił na tych drugich. W końcu jest nas tylko szesnastu. — Potrząsnął głową. — Jak to się mogło stać, że wiedza, którą dysponowali pierwsi osadnicy, została zapomniana? Jak inteligentni ludzie mogli utracić takie umiejętności jak wytapianie żelaza, wytwarzanie prochu strzelniczego czy użycie węgla jako paliwa?
— Roberts — powiedział Plekhanov mocno protekcjonalnym tonem — ty chyba wybrałeś się na tę ekspedycję bez przyswojenia sobie podstaw teoretycznych. Zastanów się. Weź stu kolonistów, ludzi maksymalnie zaawansowanych kulturowo. Wśród nich może być nawet jeden czy dwóch potrafiących naprawić maszynę IBM, ale czy znajdzie się ktoś potrafiący wytapiać żelazo czy choćby znaleźć rudę? Masz specjalistów potrafiących zaprojektować automatyczną fabrykę tekstyliów, ale czy znajdzie się ktoś, kto utka koc na ręcznym krośnie?
Pierwsze pokolenie daje sobie doskonale radę, wykorzystując broń i wyposażenie przywiezione z Ziemi. Nie muszą zmieniać stylu życia. Drugie pokolenie tak samo, tyle że zaczyna brakować amunicji i części do przywiezionych maszyn. Lokalna gospodarka nie jest w stanie tego dostarczyć. Trzecie pokolenie zaczyna myśleć o Ziemi w kategoriach legendy, a umiejętności konieczne do przeżycia na nowej planecie zaczynają się kłócić z tymi, które osadnicy przywieźli ze sobą. Dla czwartego pokolenia Ziemia nie jest już nawet legendą, ale bajką...
— A książki, taśmy, filmy... — wtrącił Roberts.
— Odeszły razem z karabinami, pojazdami i innymi rzeczami przywiezionymi z Ziemi. Na nowej planecie, wśród kolonistów, nie ma miejsca dla próżniaczej klasy. Jeśli grupa ma przetrwać, wszyscy muszą równie ciężko pracować. Nie ma czasu na pisanie książek ani nawet kopiowanie starych, zwłaszcza że drugie, a tym bardziej trzecie pokolenie, nie wykazuje zrozumienia dla konieczności poświęcenia czasu na naukę czytania, czasu, który powinien być przeznaczony na pracę w polu czy polowanie. Młodzież w społeczeństwach przemysłowych może spędzać dwadzieścia albo i więcej lat, przyswajając sobie wiedzę podstawową, zanim podejmie odpowiedzialność dorosłego. W społeczności pionierów nie można sobie pozwolić na takie marnowanie czasu.
— Ale wciąż niektórzy mogliby nieść kaganek wiedzy — upierał się Roberts.
— Przez jakiś czas, tak — zgodził się z powagą Plekhanov. — Ale potem pojawi się niechęć w stosunku do nonkonformistów, świrów, którzy spędzają czas nad książką, unikając pracy wraz z całą grupą. Pewnego dnia budzą się i stwierdzają, że zostali usunięci z grupy. O ile nikt im przedtem nie dał po głowie.
— Ale w końcu grupa opanowuje na tyle środowisko, że minimalny czas wolny od pracy znów staje się możliwy. Nie dla każdego, oczywiście — wywody Plekhanova ponurym tonem uzupełnił Joe Chessman.
— I wtedy pojawia się ksiądz; pojawia się wódz; pojawia się sprytny manipulator, który namową lub siłą zajmuje pozycję pozwalającą na uniknięcie harówki — włączył się z powrotem Amschel Mayer.
— Bez ludzi dysponujących wolnym czasem społeczeństwo ulega stagnacji — zauważył rozsądnie Chessman. — Jeśli grupa ma się rozwijać, ktoś musi mieć czas na myślenie.
— To oczywiste — zgodził się Mayer. — Byłbym ostatnim, który by się upierał, że klasy wyższe jedynie pasożytują.
— Odchodzimy od tematu — zrzędliwie stwierdził Plekhanov. — Bez względu na kiepsko uzasadnione zdanie Mayera, jest całkiem oczywiste, że tylko kolektywna gospodarka może doprowadzić planety Rigela do osiągnięcia poziomu kultury industrialnej w czasie tak krótkim jak połowa stulecia.
— Plekhanov, popatrz na naszą własną historię. — Amschel Mayer zareagował zgodnie z przewidywaniem. — Największe osiągnięcia ludzkości powstały w warunkach wolnej konkurencji.
— No cóż... — zaczął Chessman.
— Udowodnij to! — wykrzyknął Plekhanov. — Twoje tak zwane wolne kraje, Anglia, Francja, Stany Zjednoczone rozpoczęły swoją rewolucję przemysłową na początku dziewiętnastego wieku. Sto lat potrzebowały, żeby osiągnąć to, co Sowieci zrobili w pięćdziesiąt, w następnym stuleciu.
— Zaraz, zaraz — zagotował się Mayer. — Wszystko ładnie, ale Sowieci mogli korzystać z osiągnięć dokonanych w wolnych krajach. Osiągnięcia nauki, technologie przemysłowe podano im na talerzu.
— Moim zdaniem, najszybsze uprzemysłowienie uzyskuje się pod rządami autorytatywnymi, korzystając z osiągnięć bardziej zaawansowanych kultur — wtrącił spokojnym tonem Martin Gunther, specjalista, siedzący cicho do tej pory. — Weźmy Japonię. W 1854 roku komodor Perry otworzył ją na handel zagraniczny. W 1871 został zlikwidowany feudalizm i przy zachęcie własnego rządu, z wykorzystaniem najbardziej zaawansowanych technologii, Japonia zaczęła się uprzemysławiać. Tak szybko, że nawet spowodowało to konsternację wśród państw, które od początku wspierały ją w tych dążeniach. — Gunther uśmiechnął się ironicznie. — Do 1894 roku była już zdolna do przeprowadzenia zwycięskiej wojny z Chinami, a w 1904 roku rzuciła carską Rosję na kolana. W ciągu trzydziestu pięciu lat z feudalizmu awansowała na światową potęgę.
— To paternalistyczne przewodnictwo i pozwolenie na niekontrolowaną konkurencję, często nie przynosi rezultatów — z uporem kontrargumentował Joe Chessman. — Weźmy na przykład Indie po wyzwoleniu spod panowania Anglii. Próbowały się uprzemysłowić i miały wsparcie od wszystkich wolnych narodów. I co?
Plekhanov przechylił się do przodu i przejął piłkę.
— Tak! To jest klasyczny przykład. Porównajcie Indie i Chiny. Chiny swój przemysł rozwijały planowo. Bez żadnej głupawej wolnej konkurencji. W ciągu dziesięciu lat zadziwiły świat swoim postępem. W ciągu dwudziestu...
— Tak? — zapytał spokojnie Stevens. — Ale za jaką cenę?
Plekhanov odwrócił się do niego.
— Za każdą cenę! — ryknął. — W ciągu jednego pokolenia wyeliminowano w Chinach głód, powodzie, analfabetyzm, wojującą szlachtę i wszystkie inne nieszczęścia gnębiące ten kraj w ciągu całej historii.
— To, czy przy swoim niekwestionowanym rozwoju wyeliminowali wszystkie chińskie nieszczęścia, jest, proszę pana, dyskusyjne — powiedział Stevens.
Plekhanov już miał wyryczeć swoją wściekłą odpowiedź, gdy Amschel Mayer poderwał się gwałtownie na nogi i uniósł rękę uciszając wszystkich.
— Mam pomysł, jak rozstrzygnąć nasz spór!
Plekhanov popatrzył na niego groźnie.
— Pamiętacie, co powiedział koordynator? — kontynuował z podnieceniem Mayer. — Nasza wyprawa jest pierwszą tego typu. Nawet jeśli popełnimy jakieś błędy, to i tak będą one nieocenione. Naszym zadaniem jest nauczyć się, jak w ciągu około półwiecza przywrócić społeczeństwo do fazy industrialnej.
Zebrani w mesie popatrzyli na niego ponuro. Jak dotąd nie powiedział nic nowego. Ale Mayer nie tracił entuzjazmu.
— Jak dotąd, w naszej dyskusji braliśmy pod uwagę dwie podstawowe strategie rozwojowe. Ja jestem zwolennikiem systemu wolnorynkowego, a moi uczeni koledzy są zdania, że silne państwo i gospodarka planowa, nie mówiąc już totalitarna, będzie efektywniejsza. — Zrobił dramatyczną przerwę. — I bardzo dobrze. Moim zdaniem powinniśmy spróbować obydwu.
Popatrzyli na niego bez wyrazu.
— Mamy dwie planety — powiedział z niecierpliwością. — Na różnym stopniu rozwoju, to prawda, ale nie tak bardzo, jak to się wydaje. No dobrze, więc ośmiu z nas weźmie Genuę, a pozostałych ośmiu Texcoco.
— Taaak? — huknął Plekhanov. — A która grupa weźmie „Pedagoga” z jego biblioteką, laboratoriami, warsztatami, z bronią?
Mayer znieruchomiał na chwilę, ale wtrącił się Joe Chessman.
— To żaden problem. Zostawimy go na orbicie wokół Rigela. Mamy dwa małe lądowniki planetarne. Każda grupa dostanie jeden i będzie nim mogła latać w tę i z powrotem. W ten sposób obie grupy będą miały dostęp do statku, kiedy tylko zajdzie potrzeba.
— Proponuję, żeby spotykać się na okresowych konferencjach — powiedział Plekhanov. — Powiedzmy, co dziesięć lat, żeby porównać wnioski i skorygować plany w razie konieczności.
— No tak, ale instrukcje koordynatora niczego takiego nie przewidują — zmartwił się Natt Roberts. — To znaczy podziału naszych sił.
— Mój drogi Robertsie — uciął krótko Mayer — dostaliśmy carte blanche. To my decydujemy o procedurze. W ten sposób, przecież, uzyskamy dane, które wymagałyby dwóch ekspedycji takich jak nasza.
— Ja biorę Texcoco — zrzędliwie oznajmił Plekhanov, akceptując plan w całości. — Jest bardziej zacofana, ale pod moim kierownictwem w ciągu pół wieku osiągnie większy rozwój, zapamiętajcie to sobie.
— Słuchajcie — powiedział Martin Gunther. — A mamy po dwóch specjalistów w każdej dziedzinie, żeby można było utworzyć dwie samowystarczalne ekipy?
— Dobrze to ująłeś, drogi Martinie — powiedział Amschel Mayer, promieniejąc zadowoleniem z tego, że jego plan został przyjęty. — Zapomniałeś jednak, że nasze szkolenie było tak ustawione, żeby każdy z nas miał kilka specjalności. Tak na wszelki wypadek, gdyby w ciągu tych kilkudziesięciu lat komuś z nas coś się przydarzyło. Poza tym, biblioteka „Pedagoga” jest wystarczająca do tego, żeby każdy piśmienny człowiek mógł nabyć efektywną wiedzę w zakresie niezbędnym na planetach Rigela.
Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.
These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.