home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

III.

Za sterami lądownika planetarnego zasiadł Joe Chessman, obok niego Leonid Plekhanov, a za nimi sześciu pozostałych członków ekipy. Okrążyli Texcoco dwa razy na dużej wysokości, a potem jeszcze cztery razy na niskiej. Obecnie byli na wysokości, z której można dostrzec gołym okiem wytwory działalności człowieka.

— Nomadzi — mruknął Plekhanov. — Nomadzi i wieśniacy.

— Kilkadziesiąt ośrodków miejskich — powiedział Chessman. — Ten, kto porównał najbardziej zaawansowany naród do Azteków, miał rację, jeśli pominąć fakt, że zamieszkują raczej tereny wzdłuż rzek niż na płaskowyżach.

— Są pewne podobieństwa do Egipcjan i Sumerów — powiedział Plekhanov. Spojrzał przez swoje mięsiste ramię na technika fotografującego teren nad którym przelatywali. — Jak tam postępuje nasza kartografia, Roberts?

Natt Roberts odwrócił się od celownika kamery.

— Mam już większość tego, co nam na razie potrzebne, sir.

Plekhanov odwrócił się do Chessmana.

— To lećmy do ich głównego miasta, tego z piramidą. Pierwszy kontakt zrobimy tam. Podoba mi się, że mają nadwyżkę siły roboczej.

— Nadwyżkę siły roboczej? — zapytał Chessman, zmieniając kurs. — Skąd pan wie?

— Piramidy — huknął Plekhanov. — Zawsze uważałem, że takie projekty jak piramidy, czy to na Jukatanie czy w Egipcie, miały na celu dać ludziom zajęcie. Hierarchia religijna, czy inna rządząca klika, zapewniała ludziom pracę i w ten sposób odciągała ich od wszelakich szkodliwych zainteresowań.

Chessman ustalił prędkość i odprężył się.

— Rozumiem ich punkt widzenia — powiedział.

— A ja się z tym nie zgadzam — stwierdził poważnie Plekhanov. — Społeczeństwo budujące piramidy jest statyczne. Z tego względu w każdym społeczeństwie, które ucieka się do organizowania prac, mających dać zajęcie ludności, dzieje się coś zasadniczo złego.

— Ale ja nie popieram tej idei — odparł kwaśno Joe Chessman. — Po prostu rozumiem punkt widzenia kapłanów. Zrobili coś fajnego dla siebie i nie chcą tego stracić. To nie jedyny przypadek, gdy grupa w siodle powstrzymuje postęp, żeby się w nim utrzymać. Księża, właściciele niewolników, feudalni baroni czy biurokraci z dwudziestowiecznych państw policyjnych – rządzące kliki nigdy nie zrezygnują dobrowolnie z władzy.

Barry Watson wychylił się do przodu i wskazał palcem w dół na prawo.

— Tam jest rzeka — powiedział. — A tam ich stolica.

Niewielki kosmolot obniżył lot, zmniejszając prędkość.

— Na centralnym placu? — zapytał Chessman. — To chyba ich bazar, sądząc z ilości ludzi.

— Na to wygląda — mruknął Plekhanov. — Tam, przed tą największą piramidą. Pozostaniemy na pokładzie do jutra rana.

— A dlaczego tam? — zdziwił się Natt Roberts, odkładając swoją kamerę. — Tam jest pełno ludzi.

— Bo ja tak powiedziałem! — huknął Plekhanov. — Pierwsze wrażenie jest najważniejsze. Nasza latająca maszyna jest bez wątpliwości pierwszą jaką tu widzą. Powinniśmy im dać czas na oswojenie się z tym i zebranie komitetu powitalnego. Od samego początku potrzebny jest nam ktoś z samego szczytu władzy.

— Odpowiednik cesarza Montezumy spotyka Corteza, tak? — powiedział Barry Watson. — Czerwony dywan na powitanie.

Lądownik „Pedagoga” obniżył się powoli ponad placem, jakieś pięćdziesiąt jardów od bogato zdobionej piramidy, szerokiej na kilkaset stóp i zwieńczonej niewielkim budynkiem świątyni.

Chessman przeciągnął się i wstał od sterów.

Mógłbyś być trochę lepszy z antropologii, Barry — powiedział. — Cesarz Montezuma i cesarstwo Azteków istniało jedynie w wyobraźni Hiszpanów. — Wyjrzał przez jeden z masywnych iluminatorów. — A sądząc z wyglądu tego miasta, mamy prawie idealną kopię azteckiego społeczeństwa. Z pewnością nie znają nawet koła.

Cała ósemka skupiła się przy iluminatorach, chłonąc widok otaczającego ich prymitywnego miasta. Plac wyludnił się podczas lądowania i teraz kilka tysięcy zapełniających go przedtem obywateli zerkało ze strachem z wylotów ulic i alejek.

— Spójrzcie na nich — zawołał Cogswell, młody zapalczywy technik. — Minie kilka godzin, zanim zbiorą dosyć odwagi, żeby podejść. Miał pan rację, panie doktorze, gdybyśmy zostawili teraz prom, zrobilibyśmy z siebie głupców, próbując nakłonić kogokolwiek z nich do rozmowy.

— Co masz na myśli, mówiąc, że nie było cesarza Montezumy? — zwrócił się Watson do Joe Chessmana.

— Hiszpanie, którzy dotarli do Meksyku, będąc raczej osiłkami niż uczonymi, nie rozumieli tego, co widzą — odpowiedział Chessman, koncentrując się na widoku zewnętrznym. — Zanim na scenie pojawili się jacyś kompetentni świadkowie, społeczeństwo Azteków już zostało zniszczone. Konkwistadorzy, którzy próbowali opisywać Tenochtitlán, źle go zinterpretowali. Pochodzili ze świata feudalnego i próbowali scharakteryzować Azteków w tych samych kategoriach. Na przykład, duże indiańskie wspólne domy uważali za pałace. A przecież, Montezuma był w końcu demokratycznie wybranym wodzem wojennym konfederacji trzech plemion dominujących militarnie w dolinie Meksyku. Nie było to imperium, bo społeczeństwo Indian opierało się na strukturze klanowej i nie potrafiło asymilować podbitych ludów. Armia Azteków brała łupy i chwytała jeńców, by ich poświęcić, ale nie było żadnego sposobu, żeby przekształcić pokonanych wrogów w część własnego narodu. Nie osiągnęli jeszcze tego etapu zaawansowania społecznego. Inkowie mogliby ich nauczyć paru rzeczy.

— A poza tym — pokiwał głową Plekhanov — Hiszpanie to byli okropni łgarze. Chcąc zaimponować królowi Hiszpanii Cortez bardzo mocno mijał się z prawdą. Czytając jego raporty, można by pomyśleć, że pueblo Meksyk liczyło ponad milion mieszkańców. Tymczasem już trzydzieści tysięcy byłoby dużą liczbą2. Bez rozwiniętego rolnictwa i z ich prymitywnym transportem nie mieli szans na wyżywienie większego miasta.

Z jednej z ulic wychodzących na plac wyszedł wysoki tubylec o wojskowej posturze i podszedł na dwadzieścia stóp do kosmolotu. Spoglądał na niego przez pełne dziesięć minut, po czym okręcił się na pięcie i odmaszerował z powrotem w kierunku jednego z nijakich kamiennych budynków okalających plac ze wszystkich stron z wyjątkiem tej, którą zajmowała piramida.

— Teraz, gdy przełamane zostały pierwsze lody, za parę godzin dzieciaki będą wydrapywać swoje imiona w naszym poszyciu — zachichotał Cogswell.

* * *

Rano, dwie, trzy godziny po świcie, zaczęli się przygotowywać do wyjścia. Z całej ekipy jedynie Plekhanov był bez broni. Joe Chessman miał ciężki pistolet w kaburze u pasa. Pozostali byli wyposażeni w pistolety maszynowe. O bardziej niszczycielską broń było trudno z tego powodu, że gdy w końcu ustanowiono na Ziemi rząd światowy, odwieczny wyścig zbrojeń odszedł w zapomnienie.

Chessman, który miał dowodzić ludźmi wygłosił krótką instrukcję:

— Jeśli pojawi się jakiś problem, pamiętajcie, mamy ucywilizować planetę z niemal miliardem mieszkańców. Życie i śmierć kilku osobników nie ma znaczenia. Oceniajcie naszą sytuację naukowo, bez emocji. Gdy będzie konieczne użycie siły, mamy prawo i możliwości, by to zrobić. MacBride, zostajesz na statku. Zamknij właz i zajmij stanowisko za karabinem maszynowym.

Tubylcy jakby się domyślali, że załoga niebiańskiego statku zaraz się pokaże. Na placu tłoczyło się kilka tysięcy osób. Wojownicy, uzbrojeni we włócznie i okute brązem maczugi, powstrzymywali zuchwalszych z tłumu, próbujących podejść zbyt blisko.

Właz otworzył się i stalowy trap wysunął się na zewnątrz. Pierwszy zszedł na dół potężny Plekhanov, a zaraz za nim Chessman. Potem pozostali: Watson, Roberts, Stevens, Hawkins i Cogswell. Ledwo zdążyli sformować zwartą grupę u stóp trapu, gdy szeregi tubylców rozstąpiły się i ruszyła w ich kierunku grupa będąca w oczywisty sposób oficjalną delegacją. Z przodu szedł wysoki mężczyzna w średnim wieku, a obok niego, z kamienną twarzą, jego replika – bez wątpienia syn.

Za nimi, różnie przyodziani, pozostali członkowie delegacji: wojskowi, kapłani, lokalni urzędnicy – przynajmniej tak można było sądzić z wyglądu.

Dziesięć stóp przed przybyszami zatrzymali się. Przywódca zaczął mówić całkiem zrozumiałym amero-angielskim.

— Jestem Taller, chan całego Ludu. A wy musicie przybywać z Pierwszej Ziemi. Nasze legendy wspominają o was. Witajcie na Świecie — oznajmił, po czym z prymitywną elegancją wykonał gest powitalny. — W czym możemy wam pomóc?

— Ta planeta nazywa się Texcoco — oświadczył Plekhanov kategorycznym tonem. — Mieszkańców będziemy więc nazywać Texcocanami. Masz rację, przybywamy z Ziemi. Mamy polecenie, żeby was ucywilizować, wprowadzić zdobycze nowoczesnych technologii, przygotować do przyłączenia się do wspólnoty planet. — Spojrzał obojętnie na piramidę, świątynie i duże budynki wspólnych kwater mieszkalnych. — Nazwiemy to miasto Tula, a jego mieszkańców Tulanami.

Taller popatrzył na niego zaaferowany, uświadamiając sobie arogancki ton tego oświadczenia.

— Mój synu, my jesteśmy najbardziej rozwiniętym ludem na... Texcoco — z łagodnym napomnieniem odezwał się do Plekhanova człowiek ze świty chana ubrany w szary powiewający płaszcz. — Uważamy się za cywilizowanych. Chociaż...

— Nie jestem twoim synem, starcze — ryknął Plekhanov. — A do bycia cywilizowanymi sporo wam jeszcze brakuje. Zaprowadźcie nas do budynku, w którym moglibyśmy porozmawiać bez tego całego tłumu gapiącego się na nas. Nie możemy tu tak stać w nieskończoność. Jest mnóstwo pracy do zrobienia.

— To jest Mynor, arcykapłan Ludu — powiedział Taller.

— Lud oczekuje przy takich okazjach ceremonialnych obchodów — powiedział kapłan, kłaniając się. — Jesteśmy gotowi złożyć odpowiednią ofiarę bogom. Po jej dokonaniu ogłosimy święto. A potem...

Ponaglany przez wojowników tłum rozstąpił się, ukazując podnóże piramidy, a przy niej grupę mężczyzn i kobiet ubranych jedynie w przepaski na biodra i będących, nie ulegało wątpliwości, jeńcami.

Plekhanov ruszył w ich kierunku. Joe Chessman poszedł obok niego, z prawej strony, nieco z tyłu. Jeńcy stali wyprostowani, ze spokojem przyjmując swoją sytuację.

— Macie zamiar ich zabić? — zapytał Plekhanov, utkwiwszy wzrok w Tallerze.

— Oni nie są Ludem — wyjaśnił chan. — To są jeńcy wzięci po bitwie.

— Ich życia usatysfakcjonują bogów — powiedział Mynor.

— Nie ma żadnych bogów, ale pewnie to wiesz — powiedział kategorycznym tonem Plekhanov. — Nie będziesz już nigdy poświęcał więźniów.

Texcocanie całkiem zaniemówili. Joe Chessman położył rękę na swojej broni. Ten ruch nie umknął synowi Tallera, oczy mu się zwęziły.

Chan popatrzył twardo na Plekhanova.

— Nasz sposób życia zaspokaja nasze potrzeby. Co, według was, mielibyśmy zrobić z tymi ludźmi? To są nasi wrogowie. Jeśli puścimy ich wolno, znów będą walczyć przeciwko nam. A jeśli zamkniemy ich w więzieniu, będziemy musieli ich karmić. My... Tulanie... nie jesteśmy biedni i mamy mnóstwo żywności. Bo jesteśmy Tulanami. Ale nie możemy karmić wszystkich jeńców wziętych do niewoli podczas wojen.

— Od dzisiaj będzie inna polityka — powiedział sucho Joe Chessman. — Każemy im pracować.

— Może pozwolisz, Chessman, że to ja wyjaśnię nasze stanowisko — huknął na niego Plekhanov, po czym zwrócił się do Tulan: — Do rozwoju tej planety będziemy potrzebowali siły roboczej w postaci każdego mężczyzny, kobiety i dziecka zdolnego do pracy.

— Może masz rację, że powinniśmy pójść w jakieś mniej publiczne miejsce — powiedział Taller. — Więc chodźmy! — Powiedział kilka słów do dowódcy wojowników, który natychmiast zaczął wykrzykiwać rozkazy.

* * *

Chan prowadził, Plekhanov i Chessman szli obok niego, a pozostali Ziemianie zaraz za nimi, trzymając skrycie broń w gotowości. Arcykapłan Mynor, syn Tallera oraz pozostali oficjele Tulan szli z tyłu.

W pomieszczeniu, sprawiającym ewidentnie wrażenie sali tronowej w oficjalnej rezydencji Tallera, przybyszy usadzono wygodnie na stołkach nakrytych futrami. Kilkoro nastoletnich Tulan rozniosło zimne napoje podobne do kakao, wydające się mieć słabe własności pobudzające.

Było jasne, że Taller nie został chanem najbardziej rozwiniętego narodu na Texcoco tylko przez przypadek. Starannie teraz rozważał dalsze postępowanie. Nie wiedział, jak ocenić siłę tych obcych z kosmosu. Nie chciał zostać postawiony w sytuacji, gdy nagle, ku swemu żalowi, to odkryje.

— Utrzymujecie, że chcecie wprowadzić duże zmiany do życia Ludu — zaczął ostrożnie.

— Do życia wszystkich Texcocan — odpowiedział Plekhanov. — Wy, Tulanie, jesteście jedynie pierwsi.

Mynor, stary kapłan, pochylił się do przodu.

— Ale po co? — zapytał. — Nie chcemy żadnych zmian, cokolwiek miałoby to być. Chan już pozwolił wam się wtrącić w nasze modlitwy do bogów. To będzie miało...

— Bądź cicho, starcze — warknął Plekhanov. — I nie waż się wspominać więcej waszych, tak zwanych, bogów. A wy wszyscy słuchajcie. Nie wiem, jak wiele z historii u was się zachowało, ale być może nie wszystko będzie dla was nowością.

Tysiąc lat temu założono tutaj, na Texcoco, kolonię złożoną ze stu osób. Prześledzeniem jej dziejów w ciągu tych stuleci zajmą się kiedyś uczeni, ale teraz leży to poza naszym zainteresowaniem. Ta ekspedycja została wysłana, by ponownie nawiązać z wami kontakt w chwili, gdy zaludnicie planetę i osiągniecie poziom niezbędny do przetrwania. Naszym podstawowym zadaniem jest modernizacja waszego społeczeństwa, doprowadzenie go do poziomu kultury przemysłowej.

Wzrok Plekhanova spoczął na synu Tallera.

— Ty chyba jesteś żołnierzem? — zwrócił się do niego.

— To jest Reif, mój najstarszy — powiedział Taller. — Według naszych obyczajów zajmuje drugie z kolei stanowisko w dowodzeniu armią. Ja, jako chan, jestem pierwszy.

— Tak, jestem żołnierzem — zimno odpowiedział Reif. — Wahał się przez chwilę, po czym dodał: — I pragnę umrzeć w obronie Ludu.

— W takim razie — huknął Plekhanov — jako żołnierz będziesz zainteresowany tym, że pierwszym etapem naszego działania będzie zjednoczenie wszystkich narodów i plemion tej planety. To nie jest małe zadanie. Będziesz miał zajęcie.

— Z pewnością sobie żartujesz — powiedział Taller. — Lud prowadzi wojny od tak dawna, jak tylko notują to kronikarze i nigdy nie był taki silny jak teraz, nigdy większy. Ale podbić cały świat? Z pewnością sobie żartujesz!

Plekhanov parsknął pogardliwie. Spojrzał na Barry'ego Watsona, chudego młokosa, opierającego się niedbale o ścianę, niemniej z pistoletem maszynowym gotowym do użycia.

— Watson, ty jesteś naszym ekspertem od spraw militarnych. Masz już jakiś pogląd na tę sprawę?

— Tak, sir — odpowiedział niedbale Watson. — Dopóki nie będziemy mogli w pełni zaopatrzyć się w broń z żelaza i palną, proponuję dla ich piechoty macedońską falangę. Mają konie, ale wygląda na to, że koło wyszło z użycia. Wprowadzimy więc rydwany, a także ciężkie wozy, żeby usprawnić logistykę. Wprowadzimy również siodło ze strzemionami. Mam dokładne analizy metod działania każdego dowódcy kawalerii, od Tamerlana do Jeba Stuarta. Tak, sir, mam kilka pomysłów.

Plekhanov ściągnął swoje grube wargi.

— Od samego początku będziemy potrzebować siły ludzkiej na skalę, o jakiej tutaj nikt wcześnie nawet nie marzył. Przyjmiemy politykę ekspansji. Ci, co przyłączą się do nas dobrowolnie, będą członkami Państwa ze wszystkimi przywilejami. Ci, którzy stawią opór, zostaną jeńcami wojennymi i będą użyci do ciężkich robót na drogach i w kopalniach. Ponieważ jednak ludzie pracują lepiej, mając cel przed sobą, każdy więzień zostanie uwolniony i stanie się obywatelem Państwa po dziesięciu latach takich robót.

Odwrócił się do swoich podwładnych.

— Roberts i Hawkins, wy od jutra poszukujecie najbliższych, łatwych do wydobycia złóż żelaza i węgla. Nasza pierwsza ekspedycja wojskowa zostanie skierowana w to miejsce. Chessman i Cogswell, wy zbierzecie najlepszych rzemieślników i zaczniecie ich uczyć podstawowych elementów nowoczesności, takich jak koło.

— Mówisz o postępie, ale jak dotąd wszystko, co powiedziałeś, dotyczy głównie wojny i to na taką skalę, że obawiam się, iż wielu z Ludu jej nie przeżyje — powiedział spokojnie Taller. — I o jaki postęp ci chodzi? Mamy wszystko, co jest nam potrzebne.

Plekhanov przerwał mu krótkim ruchem ręki. Wskazał widoczne na ścianie hieroglify.

— Jak długo trzeba się uczyć tego pisma? — zapytał.

— To jest tajemna umiejętność znana jedynie kapłanom — odpowiedział arcykapłan Mynor. — Wybrani przez dziesięć lat przygotowują się, żeby zostać skrybą.

— Nauczymy was nowych sposobów, dzięki którym każdy obywatel Państwa w ciągu roku nauczy się czytać i pisać.

Tulanie gapili się na niego w zdumieniu.

Podniósł się ciężko i podszedł do Robertsa, wyciągnął mu z pochwy długi sztylet, który tamten nosił na biodrze i ciął z zamachem kamienną kolumnę, wyrąbując z niej spory kawałek. Podał broń Reifowi, któremu zaświeciły się oczy.

— Jakich metali używacie? Miedź, brąz? Tak sądzę. No dobrze, to jest stal. Od jutra wchodzicie w epokę żelaza.

— Czy wasi kapłani zajmują się również zdrowiem twojego ludu? — warknął, zwracając się do Tallera. — Czy ich kuracje nie polegają na odczynianiu uroków i stosowaniu kilku ziół znalezionych na pustyni? Gwarantuję ci, że w ciągu dekady pozbędziemy się wszystkich waszych ważniejszych chorób.

— Może co innego będzie dla was bardziej przekonywujące. — Odwrócił się w kierunku kapłana. — Ile masz lat starcze?

— Sześćdziesiąt cztery — odpowiedział z powagą Mynor.

— A ja mam dwieście trzydzieści trzy — oznajmił gburowato Plekhanov, po czym kiwnął ręką na Stevensa. — Ty jesteś wśród nas najmłodszy. Ile masz lat?

— Sto trzynaście, skończę w przyszłym miesiącu — uśmiechnął się Stevens.

Mynor otworzył usta, ale nic nie mówiąc, zamknął je ponownie. Żaden człowiek tutaj nie mógł przedłużyć swojej młodości. Poczuł się nagle stary, bardzo stary.

Plekhanov znów odwrócił się do Tallera.

— Wszystko, co wam oferujemy, jest poza waszą zdolnością rozumienia. Nie musicie nic chcieć. Damy wam zdrowie. Damy wam postęp we wszystkich dziedzinach Uwolnimy waszych obywateli od znoju, wykształcimy ich, damy im możliwość rozkoszowania się intelektualną ciekawością. Otworzymy gwiazdy przed nimi. Wszystko to zapewni wam przyszłe Państwo.

Na chanie Tuli nie zrobiło to wrażenia.

— Tak mówisz, człowieku z Pierwszej Ziemi, ale żeby to osiągnąć chcesz zmienić całe nasze życie. A nam takie życie odpowiada. Jesteśmy tu szczęśliwi... w... Tula. I ja ci to mówię. Jest was jedynie ośmiu, a nas jest wielu. Nie chcemy tu twojego... Państwa. Wracajcie, skąd żeście przybyli.

— Chcecie czy nie, te zmiany zostaną dokonane — Plekhanov potrząsnął głową. — Jeśli nie będziesz z nami współpracował, znajdziemy kogoś innego, kto będzie. Ja ci radzę to zrobić.

Taller wstał z niskiego stołka, na którym siedział.

— Wysłuchałem cię i nie spodobało mi się — powiedział. — Jestem chanem całego Ludu. Opuśćcie więc nas w pokoju albo polecę moim wojownikom...

— Joe — powiedział Plekhanov znudzonym tonem. — Watson!

Joe Chessman wyjął swój ciężki pistolet z kabury i strzelił dwa razy. Huk wystrzałów odbił się gromem w ograniczonej przestrzeni, ogłuszając wszystkich i przerażając Tulan. Jasna czerwień zabarwiła płaszcz chana, nie upiększając go bynajmniej. Jasna czerwień zachlapała podłogę.

Leonid Plekhanov popatrzył zaskoczony na swojego zastępcę, po czym zwilżył językiem grube wargi.

— Joe — powiedział, pryskając śliną. — Nie to miałem... Nie sądziłem, że jesteś taki... popędliwy.

— Musimy ich odpowiednio ustawić od samego początku, już teraz — warknął Joe Chessman. — Inaczej nigdy się nie podporządkują. Watson, Roberts, zabezpieczcie drzwi. — Odwrócił się do pozostałych. — Cogswell, Hawkins, Stevens, pilnujcie okien.

Taller leżał bezwładnie na podłodze. Pozostali Texcocanie spoglądali na jego ciało w niemym przerażeniu.

Z wyjątkiem Reifa.

Syn Tallera pochylił się na chwilę nad ciałem swojego ojca, po czym spojrzał w górę, na Plekhanova. Wargi mu zbielały.

— On nie żyje — powiedział.

— Nie żyje — przyznał Leonid Plekhanov, zbierając się w sobie.

Chłodna twarz Reifa pozostała bez wyrazu. Popatrzył na Joe Chessmana stojącego obojętnie z boku, z pistoletem w dłoni.

— Możecie wyposażyć moich żołnierzy w taką broń? — zapytał.

— Taki mamy zamiar — odpowiedział Plekhanov. — W swoim czasie.

Reif wyprostował się.

— Przedstawię wasz plan do zatwierdzenia przywódcom klanów. Teraz ja jestem chanem. Możesz mi opowiedzieć coś więcej o tym Państwie.




  1. Obecnie liczbę mieszkańców Tenochtitlánu ocenia się na ok. 100 tys. mieszkańców.

Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Download:Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)