home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

IV.

Sierżant ustawił swój mały oddział jakieś ćwierć mili przed miastem. Oddział liczył jedynie dziesięciu żołnierzy, ale za to nieźle uzbrojonych: w krótkie miecze, rusznice, kolczugi i stalowe hełmy. Mogli stawić czoła nawet dziesięciokrotnie większej gromadzie kupców.

Sierżant zdążył już, oczywiście, zajrzeć do butelki z winem, chociaż było dopiero południe.

— A dokąd to się wybieracie? — zapytał napastliwie.

Jadący na czele grupy kupiec, niewysoki chudy mężczyzna, odziany w bogatą szubę, dosiadał ciężkiej karej kobyły.

— Do Bari, żołnierzu — odpowiedział. — Wyciągnął z sakwy papier. — Mam pozwolenie od barona Mannerheima na przejazd przez jego ziemie wraz z moimi ludźmi i mieniem.

— Niestety, mieszczaninie, nie umiem czytać. A co tam wieziesz na tych mułach? — Napastliwość przerodziła się w interesowność.

— Rzeczy osobiste. I jak już mówiłem, mam pozwolenie na ich przewóz przez ziemie barona Mannerheima, nie będąc molestowanym przez jego poddanych. Baron jest moim przyjacielem, zadowolonym z darów jakie ode mnie otrzymuje — dodał z irytacją.

Jeden z żołnierzy chrząknął sceptycznie, sprawdził krzemień na zamku swej broni i popatrzył sugestywnie na sierżanta.

— Jak powiedziałeś, kupcze, mój pan lubi dary. Wszyscy lubią dary? Niestety, nikt mnie o was nie powiadomił. A mam rozkaz zatrzymywać wszystkich przybyszy na ziemiach barona i, w razie oporu, zabić, a potem skonfiskować przewożone rzeczy.

Kupiec westchnął i sięgnął do sakiewki. Oczy sierżanta zabłysły z chciwości. Ręka wynurzyła się z dwoma małymi monetami.

— Jak powiedziałeś — mruknął gorzko kupiec — wszyscy lubią dary. Zrobisz mi ten honor i wypijesz wieczorem za moje zdrowie w tawernie?

Sierżant nie odpowiedział, wydął jedynie usta i pogłaskał rękojeść swojego miecza.

Kupiec ponownie westchnął i jeszcze raz sięgnął do sakiewki. Tym razem ręka wynurzyła się z garścią srebrnych monet.

— Jak można robić jakieś interesy, gdy co parę mil ktoś wyciąga rękę? — narzekał, podając tamtemu.

— Nie wyglądasz na kogoś, kto głoduje, mieszczaninie — warknął sierżant. — Możesz już jechać. Masz szczęście, że jestem dzisiaj zbyt leniwy, żeby przetrząsnąć twoje rzeczy. A poza tym — wyszczerzył zęby — baron osobiście rozkazał mi nie niepokoić cię.

Kupiec parsknął, uderzył piętami swego wierzchowca i poprowadził dalej swoich ludzi, w kierunku miasta. Żołnierze popatrzyli za nimi, rechocząc z zadowolenia. Tych pieniędzy wystarczy im na wiele dni pijaństwa.

Gdy już byli poza zasięgiem słuchu, Amschel Mayer obejrzał się przez ramię i zadowolony uśmiechnął się do Jerome'a Kennedy'ego.

— I jak to wyszło, Jerry? — zapytał.

Tamten zmarszczył nos z udawaną dezaprobatą.

— Zaczyna pan pasować do tutejszych norm bardziej niż prawdziwy kupiec. Niemniej, żeby było jasne, cały czas trzymałem ich na muszce... hm... mojego dobrze naoliwionego pistoletu.

Mayer zmarszczył brwi.

— Tylko w ostatecznym wypadku, drogi Jerry. Gdyby baron znalazł dziesięciu swoich ludzi zmasakrowanych na przedmieściach Bari, poderwałby swoją drużynę, a my nie chcemy się ujawniać na tym etapie. Przygotowania zajęły nam prawie rok.

Bramy portowego miasta były o tej porze otwarte, a strażnicy bezczynnie leniuchowali. Ich dowódca rozpoznał Amschela Mayera i ograniczył się jedynie do skinienia głową z szacunkiem.

Przybysze skierowali się wąską ulicą wybrukowaną kocimi łbami, omijając tłumy w pobliżu centralnego rynku. Wstrzymali konie dopiero przed domem większym i bogaciej ozdobionym niż sąsiednie. Mayer i Kennedy zsiedli z koni, pozostawiając je pod opieką pozostałych.

Mayer uderzył ciężką kołatką w drzwi. Otworzył się wąski przeziernik w celu szybkiego sprawdzenia tożsamości, po czym drzwi otworzyły się i Martin Gunther wpuścił ich do środka.

— Wszyscy już są? — zapytał Mayer.

Gunther skinął głową.

— Od śniadania. Niektórzy się niecierpliwią, zwłaszcza baron Leonar.

— W porządku, Jerry — rzucił Mayer przez ramię. — Tu im to przekażemy.

Weszli do sali konferencyjnej. Wszystkie miejsca wokół ciężkiego drewnianego stołu były zajęte. Większość gości była ubrana równie bogato jak gospodarz. Przeważnie byli to ludzie w średnim wieku, wszyscy oczekujący z zainteresowaniem i nie wykazujący objawów zaniepokojenia.

Amschel Mayer zajął miejsce u szczytu stołu, a Jerome Kennedy siadł obok niego. Mayer rozmawiał już z każdym ze swoich gości z osobna, więc teraz pochylił się i objął wzrokiem całe zgromadzenie.

— Myślę, że zdajecie sobie wszyscy sprawę z tego, że ta grupa składa się z dwudziestu najpotężniejszych kupców na kontynencie — zaczął.

Olderman skinął głową.

— Właśnie zastanawialiśmy się nad celem, dla którego zebrałeś nas razem, wielmożny Mayerze — powiedział, po czym, krzywiąc się z rozbawienia, dodał: — Nie wszyscy tutaj jesteśmy przyjaciółmi. A właściwie, to niewielu tu jest przyjaciół.

— Nie musicie wcale nimi być — odpowiedział ostro Mayer. — Ale wszyscy powinni zaakceptować potrzebę współpracy. Wielmożni panowie, właśnie wracam z Rondy. I chociaż dobrze zapłaciłem trzem baronom za prawo do przejazdu przez ich ziemie, musiałem dać łapówkę na dwunastu rogatkach, musiałem zapłacić wygórowaną opłatę za trzy przeprawy promowe i raz musiałem odeprzeć atak, prawdopodobnie bandytów.

— Którzy z pewnością byli żołnierzami miejscowego barona i zdecydowali, że chociaż dałeś im łapówkę za przejazd, to wciąż się opłaca przetrząsnąć twoje rzeczy — odezwał się ktoś zrzędliwym głosem.

— Dokładnie, wielmożni panowie — zgodził się Mayer. — I to jest właśnie przyczyna dla której się zebraliśmy.

— Nie rozumiem — powiedział czujnie Olderman, który ewidentnie przyjął rolę rzecznika pozostałych.

— Genua, jeśli pozwolicie, że użyję tej nazwy na oznaczenie naszej planety, nigdy nie rozwinie się, jeżeli handel nie zostanie uwolniony od tych bandytów, nazywających siebie panami i baronami.

Brwi wszystkich podniosły się do linii włosów. Olderman rozejrzał się szybko po sali, a potem spojrzał na drzwi.

— Zmiłuj się! — zawołał. — Służba.

— Moja służba jest zaufana — oświadczył Mayer.

Jeden z gości uśmiechnął się ponuro.

— Wydajesz się zapominać, wielmożny Mayerze, że ja też noszę tytuł barona.

Mayer potrząsnął głową.

— Nie, baronie Leonar. Przecież zgadzasz się z tym, co powiedziałem. Biznesmen, kupiec, producent na dzisiejszej Genui jest zaledwie tolerowany. Gdyby nie to, że baronowie nie chcą się pozbywać takiego dobrego źródła dochodów, wydoiliby nas do sucha przez jedną noc.

— Takie są koleje rzeczy. — Ktoś wzruszył ramionami. — Dobrze, że udało nam się wywalczyć, wyprosić czy załatwić łapówkami te przywileje, które mamy. Każde z dwudziestu naszych miast ma nadany przywilej, który chroni nas przed całkowitą ruiną.

Mayer zakręcił się z podnieceniem w swoim fotelu.

— Od dzisiaj rzeczy ulegną zmianie. Jerry! Prasa drukarska.

Jerry Kennedy opuścił salę na chwilę, po czym wrócił z Martinem Guntherem i dwoma służącymi. Na oczach zdumionych kupców, w całkowitej ciszy, podwładni Mayera ustawili prasę i stojak z zestawem dwóch rodzajów czcionki czternasto-punktowej. Jerry uniósł wierszownik i zademonstrował, wyjaśniając. Gunther puścił w obieg czcionki, żeby wszyscy mogli dokładnie obejrzeć, a w tym czasie jego koledzy złożyli dwa wiersze. Kennedy włożył wiersze do formy drukarskiej, zablokował, ustawił sztorcem i pokazał jak się nakłada tusz. Potem zamontował formę w prasie uruchamianej nożnym pedałem. Wziął ryzę papieru i szybko zaczął podawać jeden arkusz po drugim. Gdy wszystkie zostały zadrukowane, przestał naciskać pedał, a Gunther rozdał widzom wciąż jeszcze mokre wydruki.

Olderman zachmurzony w zdumieniu popatrzył na wydrukowane wiersze i nagle ze zrozumieniem oblizał wargi.

— To zrewolucjonizuje przepisywanie książek. Dzięki temu będzie można zabrać je z rąk kościoła. Mając taką maszynę, mógłbym zrobić sto książek...

Mayer promieniał.

— Nie sto, wielmożny panie, a sto tysięcy!

Tamci spojrzeli na niego ze zdumieniem.

— Sto tysięcy — powiedział ktoś. — Nie ma tylu ludzi umiejących czytać na całym kontynencie.

— Ale będą — zapiał Mayer. — To jest jedna z naszych dźwigni, którą chcemy podważyć władzę baronów. A to jest kolejna. — Odwrócił się do Russa. Wielmożny Russie, twoje miasto jest znane z produkcji dobrej stali, z mieczy i zbroi, które wytwarzacie.

Russ skinął głową. Był to niewysoki człowiek w niesamowicie bogatym stroju.

— Ma pan rację, wielmożny Mayerze.

— Tutaj mam opisaną nową metodę wytwarzania stali z surowego żelaza. Będziemy to nazywać metodą Bessemera. Zasada polega na utlenianiu zanieczyszczeń w wyniku przepuszczania powietrza przez stopiony metal.

— A twoje miasto jest przede wszystkim znane z doskonałych tekstyliów. — Amschel Mayer zwrócił się do innego z gości. — Jerry, przynieście z Guntherem modele krosna mechanicznego i przędącej joasi3 — polecił swoim asystentom, a gdy wyszli powiedział: — Moją intencją jest pomóc wam przyspieszyć produkcję. Zdając sobie z tego sprawę, docenicie automatyczne czółenko tkackie, które zaraz wam zademonstrujemy.

Kennedy i Gunther wrócili w asyście czterech służących i całej masy sprzętu.

— Czuję się jak nauczyciel w szkole rzemiosła — mruknął Kennedy do Amschela Mayera.

Pół godziny później Kennedy i Gunther uwijali się rozdając broszury zachwyconym kupcom.

— Ta broszura zawiera szczegóły konstrukcji sprzętu i opis jego działania — powiedział Kennedy.

Mayer ściągnął wargi.

— Wasi ludzie nie dadzą rady przyswoić sobie wszystkiego od razu, więc nie będziemy ich poganiać. Potem na pewno zainteresuje was, między innymi, przędąca mulica3.

Skinął służącym, żeby usunęli prasę drukarską i maszyny włókiennicze.

— Przejdziemy teraz do prawdopodobnie najważniejszego urządzenia, które chciałbym wam dzisiaj przedstawić. Z uwagi na jego ciężar i wielkość, zrobiliśmy jedynie model. Jerry!

Jerry Kennedy postawił na masywnym stole małą maszynę parową – genialną w swojej prostocie – a do niej pół tuzina przystawek. W jednej chwili wszyscy zgromadzili się wokół niego, rozentuzjazmowani jak grupa dzieciaków wokół nowej zabawki.

— W imię najwyższego — wykrzyknął baron Leonar. — Czy wy zdajecie sobie sprawę z tego, że ta maszyna może być użyta zamiast koła wodnego do napędzania krosna pokazanego godzinę temu?

Wielmożny Russ pocierał w zamyśleniu brodę.

— To może być użyte do napędzania powozu — powiedział. — Wóz bez koni. Niewiarygodne!

Mayer zachichotał w podnieceniu i klasnął w dłonie. Służący wszedł niosąc nieznacznie przerobiony wózek-zabawkę. Martin Gunther wziął małą maszynę parową i umieścił na wózku, szybko połączył ze sobą, po czym przerzucił dźwignię. Wózek gładko ruszył do przodu, pierwszy mechanicznie napędzany pojazd genueńskiej rewolucji przemysłowej.

— Czy to miałeś na myśli, wielmożny panie? — Martin Gunther uśmiechnął się szczerze do Russa.

Pół godziny później znów zasiedli za stołem. Przed każdym leżał stosik broszurek z instrukcjami, planami i schematami.

— Muszę wam pokazać jeszcze jedno urządzenie — powiedział Mayer. — I chociaż chciałbym, żeby to nie było konieczne, to jednak obawiam się, że muszę.

Zaprezentował im nabój pistoletowy kalibru czterdzieści pięć. Jerry Kennedy rozdał kupcom próbki. Każdy z nich wziął nabój palcami i oglądał zaintrygowany.

— Wielmożni panowie — powiedział Mayer. — Baronowie znają zastosowanie prochu. Posiadają zarówno muszkiety jak i ładowane od przodu armaty, których używają w wojnach między sobą, a także okazjonalnie do ataków na nasze podejrzewane o niezależność miasta. To jest usprawnienie tej broni. Ten przedmiot zawiera nie tylko ołowiany pocisk, ale również proch i zapalnik powodujący jego wybuch.

Wyraźnie było widać, że nie rozumieją.

— Jerry, zademonstruj — powiedział Mayer.

— Ten nabój może być użyty w różnej broni, niemniej, ta jest jedną z najprostszych — — oznajmił Jerry Kennedy, wciskając jeden po drugim dwadzieścia nabojów do magazynka pistoletu maszynowego. — Popatrzcie teraz na sylwetkę człowieka narysowaną przeze mnie na drewnianej ramie w przeciwległym końcu pokoju. — Nacisnął spust i wystrzelił pojedynczy pocisk.

— Jakiś postęp w broni palnej w tym jest — zgodził się Olderman, kiwając głową. — Ale...

— Jeśli jednak naprzeciw nas stanie więcej niż jeden zły facet... — powiedział Kennedy, po czym uśmiechnął się, przestawił pistolet na ogień ciągły i wypełniając zamknięte pomieszczenie dźwiękowym Götterdämmerungiem4, opróżnił magazynek w kierunku tarczy, zamieniając ją w drzazgi i latające kawałki drewna ze zniszczonych desek.

Audytorium siedziało osłupiałe i przerażone po tej demonstracji.

— Broń jest prosta w konstrukcji i każdy kompetentny rusznikarz może ją zrobić. To wykazuje, wielmożni panowie, że wyposażając w nią swoich ludzi, możecie się nie martwić o bezpieczeństwo przed atakami swoich miast jak również i kupieckich karawan czy statków.

— Wierzymy w twoje dobre intencje, wielmożny Mayerze — powiedział wstrząśnięty Russ. — Niemniej to tylko sprawa czasu, żeby baronowie przeniknęli sekrety naszej broni. Nie da się tego utrzymywać zbyt długo w tajemnicy. A wtedy znów będziemy na ich łasce.

— Wierzcie mi, wielmożni panowie — odrzekł sucho Mayer — że, jeśli to okaże się konieczne, postaramy się o nową broń. Broń, w porównaniu z którą, ta będzie dziecięcą zabawką.

— Ta demonstracja oszołomiła nas, wielmożny Mayerze — podsumował Olderman, podejmując znów swoją rolę rzecznika. — Podziwiamy twoje możliwości, ale nie każ nam wierzyć, że to wszystko jest produktem jednego umysłu.

— Bo nie jest — przyznał Mayer. — To są wytwory wielu umysłów.

— Ale gdzie...?

Ziemianin potrząsnął głową.

— Na razie nie mogę wam tego powiedzieć.

— Rozumiem — oczy Genueńczyka spoglądały na niego beznamiętnie. — Pozostaje w takim razie kwestia: dlaczego?

— To może być dla was teraz trudne do zrozumienia — powiedział Mayer — ale wprowadzenie każdego z tych wynalazków będzie gwoździem do trumny feudalizmu. Każdy z nich zwiększy albo produkcję, albo handel; a taki wzrost doprowadzi do upadku feudalnego społeczeństwa.

— Tak jak już powiedziałeś, mimo że jestem lordem, moje interesy są zgodne z twoimi — powiedział baron Leonar, który wcześniej prawie się nie odzywał. — Jestem przede wszystkim kupcem. Niemniej, nie jestem pewien, czy chcę zmian jakie niosą te urządzenia. Szczerze mówiąc, wielmożny Mayerze, dzisiejszy świat całkowicie mnie satysfakcjonuje.

— Obawiam się, że będziesz musiał podporządkować się tym zmianom. — Amschel Mayer uśmiechnął się ironicznie.

— A czemuż to? — zapytał zimno baron. — Nie lubię jak mi kto mówi, co mam robić.

— Dlatego, drogi baronie, że na planecie Genua są trzy kontynenty. Obecnie handel między nimi idzie niemrawo ze względu na niewystarczające możliwości transportowe. Ale silnik parowy, który wam dzisiaj pokazałem wkrótce będzie napędzał statki większe niż kiedykolwiek tutaj zbudowane.

— A co to ma wspólnego ze zmuszeniem nas do używania tych urządzeń? — zapytał Russ.

— Ma to, że moi koledzy na pozostałych kontynentach pracowicie wdrażają je również tam. Jeśli wy tego nie zaakceptujecie, z czasem konkurenci przejmą wasz rynek, przechwycą handel, wyeliminują was z interesu. Wielmożni panowie — podsumował Mayer — modernizujcie się lub gińcie. Każdy odpowiada za siebie, a ostatnimi zajmie się diabeł, jeśli można użyć powiedzenia z innej epoki.

Przez dłuższy czas panowało milczenie.

— Baronom się to nie spodoba — stwierdził w końcu otwarcie Olderman.

— Oczywiście — wyszczerzył zęby Jerry Kennedy. — I dlatego pokazaliśmy wam pistolet maszynowy. Nie ma znaczenia, czy im się spodoba czy nie.

— Będą naciski, żeby zapobiec wprowadzeniu tego wyposażenia.

— Damy sobie z tym radę — powiedział Mayer, z zadowoleniem przyjmując wygodniejszą pozycję w swoim fotelu.

— Kościół zawsze staje po stronie baronów — dodał Russ. — Mnisi będą walczyć z innowacjami zmieniającymi wygląd świata.

— Mnisi zawsze tak robią — przyznał Mayer. — Jak duża część majątku jest w rękach kościoła?

— Mnisi są największymi obszarnikami ze wszystkich — powiedział kwaśno Russ. — Sądzę, że jedna trzecia gruntów i chłopów pańszczyźnianych należy do kościoła.

— No tak — powiedział Mayer. — Musimy się zastanowić nad możliwością reformacji. Ale to później. Teraz chciałbym wyjaśnić jeszcze jeden powód, dla którego was tu zebrałem. Wielmożni panowie, Genua będzie rozwijać się bardzo szybko. Żeby przeżyć, będziecie musieli reagować błyskawicznie. Nie wprowadzam tych rewolucyjnych zmian bezinteresownie. Każdy z was może swobodnie wykorzystywać wszystko dla własnego zysku, ale ja oczekuję trzydzieści procent od zysku.

Rozległo się powszechne westchnienie.

— Wielmożny Mayerze — powiedział Olderman. — Już pan nam pokazał swoje urządzenia. Co zabezpieczy pana przed oszustwem z naszej strony?

Mayer roześmiał się.

— Mój drogi Olderman, mam jeszcze inne wynalazki, które pokażę, gdy tylko wykształcicie techników i robotników zdolnych do ich wykonania i obsługi. Ten, kto oszuka mnie teraz, zostanie pominięty następnym razem.

— Trzydzieści procent — mruknął Russ. — Twoje bogactwo będzie niewiarygodne.

— Wielmożni panowie, wszystko zostanie natychmiast zainwestowane. Na przykład, jestem bardzo zainteresowany w rozwoju naszych zacofanych uniwersytetów. Postęp, moim zdaniem, będzie możliwy jedynie wtedy, gdy podniesiemy poziom edukacji ludzi. Parobek pańszczyźniany nie jest zdolny nawet do obsługi tej prostej maszyny parowej, którą zademonstrował Jerry.

— Twoje plany są oszałamiające — powiedział baron Leonar. — Czy powinienem przez to rozumieć, że planujesz utworzenie konfederacji naszych miast? Chcesz połączyć je razem, by zwalczyć potęgę obecnych lordów?

Mayer potrząsnął głową.

— Nie, nie! Gdy baronowie utracą swoją siłę, każde z miast umocni się i prawdopodobnie rozszerzy, przekształcając w naród. Być może niektóre z nich się zjednoczą. Ale w przeważającej większości będziecie konkurować ze sobą i z narodami z innych kontynentów. W tym współzawodnictwie będziecie musieli okazać hart ducha albo ulec. Człowiek najszybciej rozwija się w takich warunkach.

Ziemianin spojrzał w dal niewidzącym wzrokiem.

— Przynajmniej ja tak uważam. Daleko stąd moi koledzy próbują udowodnić, że się mylę. Zobaczymy!




  1. Przędąca joasia (ang. spinning jenny) – pierwsza mechaniczna przędzarka, zespół sprzężonych razem zmechanizowanych kołowrotków. Skrzyżowanie przędącej joasi z przędzarką innego wynalazcy nazwano przędącą mulicą (ang. spinning mule). Przędzarki oparte na tej konstrukcji były w użyciu do lat 60. XX w.
  2. Götterdämmerung – Zmierzch Bogów, czwarta część dramatu muzycznego Richarda Wagnera Pierścień Nibelunga.

Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Download:Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)