„Książka nie jest towarem!”
Z czego jednak mają żyć autorzy?
Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.
„Książka nie jest towarem!”
Z czego jednak mają żyć autorzy?
Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.
Przybycie Leonida Plekhanova na „Pedagoga” nastąpiło z pewną ceremonialnością. Z pierwotnej ekipy towarzyszył mu Joe Chessman oraz Natt Roberts i Barry Watson. Ale oprócz nich było tam również czterech zimnookich, uzbrojonych Tulan o kamiennych obliczach. Ich kosmiczny prom wpasował się na swoje leże w kadłubie „Pedagoga”, w którym przebył drogę z Terra City, a jego właz otworzył się wprost na korytarz macierzystego statku.
Plekhanov, ramię w ramię z Chessmanem i Watsonem, pomaszerowali ciężkim krokiem do mesy. Natt Roberts i dwóch Tulan zostali na promie. Dwaj pozostali tubylcy poszli za nimi, gapiąc się dookoła w zdumieniu i usilnie starając się zachować kamienne oblicza.
Amschel Mayer siedział już przy stole oficerskim. Sposób w jaki tamci się zaprezentowali wywołał na jego warzy wyraz irytacji.
— Na boga, Plekhanov — powiedział. — Co to ma być? Inwazja? — A kiedy tamten okazał zdziwienie, wskazał na dwóch Texcocan. — Twoim zdaniem było konieczne przywozić tu, na pokład „Pedagoga”, uzbrojonych ludzi? Szczerze mówiąc, to ja nie powiedziałem nawet jednemu Genueńczykowi o istnieniu statku.
Obok niego siedział Jerry Kennedy, jedyny członek zespołu Mayera, który przyleciał z nim na spotkanie. Kennedy mrugnął do Watsona i Chessmana. Watson uśmiechnął się, ale nic nie powiedział.
— Nie mamy sekretów przed Texcocanami — zahuczał Plekhanov, rzucając się na fotel. — Im szybciej osiągną poziom przy którym będą mogli korzystać z naszych bibliotek, tym lepiej. A to, że są uzbrojeni, jest bez znaczenia. My, Tulanie, właśnie rozpoczynamy kampanię zjednoczeniową planety. Broń jest czasami konieczna, a Tula, moja stolica, jest na swój sposób obozem wojskowym. Wszyscy mężczyźni zdolni do...
— I tą metodą niesiesz cywilizację do Texcoco? — przerwał mu z werwą Mayer. — Według ciebie, tego właśnie chciało Biuro do Spraw Kolonizacji Galaktyki? Obozu wojskowego! Ile osób już pozbawiłeś życia?
— Spokojnie — warknął Joe Chessman.
— Nie potrzebuję twoich instrukcji, Chessman — zwrócił się do niego Amschel Mayer. — Bądź łaskaw pamiętać, że to ja kieruję tą ekspedycją i jako taki jestem wyższy rangą od ciebie.
Plekhanov uderzył swoją ciężką dłonią w stół.
— Może to ja będę przywoływał do porządku moich asystentów, Mayer. Jeśli uznam, że to jest konieczne. Przyznaję, że kiedy ta ekspedycja opuszczała Terra City, pełniłeś funkcję kierowniczą. Ale pamiętaj proszę, że teraz, zgodnie z twoją sugestią, podzieliliśmy się. Stanowimy obecnie dwie niezależne grupy i nie masz już żadnej jurysdykcji nad moimi ludźmi.
— Naprawdę? — odwarknął mu Mayer. — To załóżmy, że zdecyduję się uniemożliwić ci dostęp do bibliotek i laboratoriów „Pedagoga”? Słuchaj, Plekhanov...
— Nie radzę, Mayer — przerwał mu lodowatym tonem Leonid Plekhanov.
Mayer zagotował się, ale po chwili jednak opanował się i powiedział:
— No dobrze, uspokójmy się i porozmawiajmy z sensem. To jest pierwsza konferencja z pięciu, które zaplanowaliśmy. Minęły lata. Mamy oczywiście jakieś pojęcie o postępach tej drugiej ekipy, dzięki okazjonalnym spotkaniom na „Pedagogu”, podczas korzystania z biblioteki. Obawiam się więc, drogi Leonidzie, że twoje teorie na temat uprzemysłowienia zostały szybko udowodnione jako nieodpowiednie.
— Nonsens!
— W ciągu minionej dekady — ciągnął nie przerywając Mayer — wysiłki mojego zespołu co najmniej potroiły potencjał przemysłowy Genui. Tydzień temu jeden z naszych parowców przepłynął drugi ocean. Odkryliśmy ropę naftową i uruchomiliśmy pierwsze szyby. Wprowadziliśmy tuzin upraw, które zaginęły wskutek niepowodzeń pierwszych kolonistów. Och, i na wiosnę planujemy uruchomienie pierwszej linii kolejowej między Bari i Rondą. Mamy również sześć nowych uniwersytetów, a w następnej dekadzie planujemy otwarcie jeszcze pięćdziesięciu.
— Rzeczywiście, bardzo pięknie — huknął Plekhanov.
— To tylko początek. Atmosfera wolnego rynku, nieograniczonej przedsiębiorczości, rozprzestrzenia się po Genui. Feudalizm się kruszy. Odchodzą obyczaje, zasady i tradycje, które przez stulecia powstrzymywały postęp.
— Chłopcy mówili mi, że macie jakieś problemy z tym kruszącym się feudalizmem — mruknął Chessman. — Czy to nie Buchwald ledwo uszedł z życiem, gdy baronowie na waszym zachodnim kontynencie zjednoczyli się, żeby podporządkować sobie wszystkie niezależne miasta?
Twarz Mayera pociemniała.
— Nic się nie bój, drogi Józefie, ci baronowie z zachodniej półkuli odpowiedzialni za rozlew krwi postępowej ludności wkrótce zapłacą za swoje zbrodnie.
— Miał pan więc jakieś problemy natury militarnej? — zapytał Barry Watson.
Mayer spojrzał na niego z irytacją.
— Niektóre z wolnych miast na zachodniej półkuli Genui planują podjęcie działań w celu odzyskania swojej własności i praw. Nie ma to nic wspólnego z moim zespołem, pomijając oczywiście fakt, że możemy sprzedawać im sprzęt i zapasy.
— Ma pan na myśli te kilka sztuk broni szybkostrzelnej i moździerze do niszczenia okopów? — roześmiał się cicho chuderlawy Watson.
— Dosyć Barry — mruknął Plekhanov.
— Skąd wiesz? — Mayer otworzył szeroko oczy. Odwrócił się do Plekhanova. — Szpiegujecie mnie? Próbujecie przeciwdziałać moim wysiłkom?
— Nie bądź głupi, Mayer — huknął Plekhanov. — Mój zespół nie ma ani czasu, ani chęci, żeby cię szpiegować.
— To skąd wiecie...?
— Szukałem czegoś w bibliotece — wyjaśnił spokojnie Barry Watson. — Zobaczyłem, że wasi ludzi robili odbitki planów broni powtarzalnej i moździerzy.
Jerry Kennedy wstał i podszedł do barku.
— To nie jest konferencja mająca na celu porównanie postępu prac, tylko raczej wzajemne opluwanie się — powiedział. — Chce ktoś drinka? Szczerze mówiąc, następną rzeczą, którą bym wprowadził na Genui, jest jakiś trochę przyzwoitszy alkohol. Wiecie, co oni piją, ci ciemni poganie?
Watson wyszczerzył zęby.
— Nalej mi trochę whisky, Jerry. I nie narzekaj. Narodowym napojem naszych ciemnych pogan jest sfermentowany sok z rośliny podobnej do kaktusa. Należałoby ich oduczyć picia tego świństwa — powiedział, zupełnie nie zwracając uwagi na tulańskich strażników stojących przy drzwiach.
Kennedy rozdał drinki wszystkim oprócz Mayera, który potrząsnął głową zniesmaczony. Napięcie nieco zelżało, chociaż tylko na tę krótką chwilę, gdy Ziemianie sączyli swoje napoje.
— No dobrze — powiedział Kennedy. — Słyszeliście nasz raport. A co się dzieje u was?
— Wszystko idzie według planu — huknął Plekhanov.
Mayer parsknął.
— W tej chwili nasz podstawowy wysiłek zmierza do zjednoczenia ludności całej planety — oświadczył gburowato Plekhanov. — Chcemy utworzyć jedno potężne superpaństwo zdolne do realizacji celów postawionych przed nami przez koordynatora.
— I niewątpliwie ten cel, to wasze superpaństwo, tworzycie siłą — stwierdził drwiąco Mayer.
— Nie zawsze — powiedział Joe Chessman. — Niektóre z plemion przyłączają się z własnej woli. A dlaczego nie? Państwo ma sporo do zaoferowania.
— Na przykład co? — zapytał delikatnie Kennedy.
Chessman spojrzał na niego poirytowany.
— Na przykład zaawansowane leki; zabezpieczenie przed głodem; ochrona wojskowa przed potężniejszymi narodami; okazja dla młodzieży, żeby zdobyć wykształcenie i zrobić karierę w administracji państwowej. O ile się do tego nadaje.
— A jeśli się nie nadaje?
— A co się dzieje z takimi we wszystkich innych społeczeństwach? — warknął Chessman. — Idą do miotły. — Jego wzrok przesunął się z Kennedy'ego na Mayera. — A wy może oferujecie coś lepszego?
— Na Genui, w większości przypadków, jest to regulowane przy pomocy wolnej konkurencji — odpowiedział Mayer. — Osoba posiadająca jakieś zdolności jest w stanie czerpać z tego korzyści.
Joe Chessman prychnął z kwaśnym rozbawieniem.
— Jasne! Bycie synem bogatego kupca czy ważnego polityka nic nie daje.
— W każdym społeczeństwie naturalni przywódcy wypływają na wierzch mniej więcej w ten sam sposób, w jaki wielkie kartofle pojawiają się na wierzchu koszyka. Torują sobie drogę — powiedział Plekhanov.
— A przynajmniej kartofle na samej górze mogą twierdzić, że są największe — stwierdził lekceważąco Jerry Kennedy, dopijając swój drink. — O ile pamiętam, w dwudziestym wieku, gdy Hitler i jego banda ogłosili, że są największymi kartoflami w Niemczech, ludzie postury Einsteina uciekali z kraju. Chyba byli małymi kartoflami.
— Odchodzimy od tematu — powiedział Amschel Mayer. — Proszę cię, drogi Leonidzie, nie traćmy czasu. Mówisz więc, że siłą jednoczysz całe Texcoco.
— Mówię, że jednoczymy całe Texcoco — poprawił go ze złością Plekhanov. — Nie zawsze siłą. I nie jest to jedyne, co robimy. Wyszukujemy najinteligentniejszych spośród asymilowanych ludzi i kształcimy ich najszybciej, jak to możliwe. Wprowadziliśmy żelazo...
— Które używacie głównie do produkcji broni — mruknął Kennedy.
— ...antybiotyki i inne leki, rolnictwo, szybką budowę dróg...
— Dla wojska — wtrącił jakby w zamyśleniu Kennedy.
— ...we wszystkich regionach kraju zainicjowaliśmy wiedzę na temat budowy okrętów i oczywiście nie pomijamy również sztuk pięknych.
— I jesteście wciąż daleko w tyle za Genuą — pokiwał głową Mayer.
— Zaczynaliśmy dwa okresy rozwojowe za wami — huknął z oburzeniem Plekhanov. — Nawet Tulanie wciąż używali brązu, podczas gdy na Genui znano już żelazo, a nawet proch strzelniczy. Nasz postęp jest trochę za wolny na starcie, ale jak się ruszy...
Mayer parsknął w swój charakterystyczny sposób.
— Wolni ludzie nigdy nie muszą się martwić, że zostaną prześcignięci przez czyichś poddanych.
— Ciekawe, co oznacza u was słowo „wolni”. Jaki typ rządów popieracie? — zapytał przez ramię Barry Watson, nalewając sobie kolejnego drinka.
— Nasz zespół nie ingeruje w sposób rządzenia, Watson — odpowiedział Mayer. — Narody na Genui same sobie dopasowują to, co odpowiada ich lokalnym warunkom. Mamy w tym zakresie dużą rozmaitość, od feudalnych dominiów do demokratycznych republik różnego stopnia. Nasza baza, na półkuli południowej, jest chyba najbardziej zaawansowana ze wszystkich wolnych miast. Powiedziałbym, że jest to państwo nieco podobne do Florencji w okresie renesansu.
— A wasz zespół pełni, z pewnością, rolę Medyceuszy.
— Możesz użyć tej analogii. Medyceusze może i byli tyranami Florencji trzymającymi jej finanse, handel, jak również władzę polityczną, dlaczego nie? Niemniej byli tyranami dobrotliwymi.
— Taaak — wyszczerzył się Watson. — Rzecz o dobrotliwej tyranii, tyle że decyzję, co jest dobrotliwe, podejmują tyrani. Wcale nie jestem pewien, czy jest jakaś zasadnicza różnica między waszym zarządzaniem Genuą a naszym w Texcoco.
— Nie bądź osłem — warknął Mayer. — Zapewniamy Genueńczykom polityczne swobody tak szybko, jak oni są w stanie je przyswajać.
— Wyobrażam sobie, jak się musicie czuć zaskoczeni, widząc, że oni przyswajają to sobie tak powoli — zachichotał Joe Chessman. — Powiedział pan przed chwilą, że mają całkowitą swobodę w wyborze formy rządów, a teraz pan mówi, że dajecie im tyle tego, co pan określił jako swobody polityczne, ile są w stanie sobie przyswoić.
— Jasne, zachęcamy ich do przyjęcia każdej drogi, która wydaje nam się, że najlepiej wpłynie na szybki rozwój ich gospodarki — argumentował Mayer. — Po to nas tu przysłano. Stymulujemy konkurencję, zachęcamy do postępu na każdym polu, zarówno politycznym jak i gospodarczym.
Plekhanov podniósł się na nogi.
— Amschel, jest oczywiste, że z tej konferencji nie wynika nic, co można by dodać do naszych poglądów. Proponuję odłożyć dalszą dyskusję na następne spotkanie pod koniec drugiej dekady.
— Przypuszczam, że namawianie cię do porzucenia tego obłędnego totalitarnego planu i ponownego połączenia ekspedycji będzie bezowocne.
Plekhanov parsknął jedynie z pogardą.
— Jest jeszcze jedna sprawa — powiedział Jerry Kennedy. — Jakie przyjęliście stanowisko w sprawie zapewnienia na waszej planecie nieśmiertelności?
— Nieśmiertelności? — powtórzył Watson. — Nie mamy nic takiego.
— Wiesz dobrze, co mam na myśli. Można by, bez większego wysiłku, przedłużyć czas życia dwa albo trzy razy.
— Na obecnym etapie postęp jest szybszy, gdy pokolenia następują szybciej po sobie — powiedział Amschel Mayer. — Ludzie czują większą presję, gdy wiedzą, że mają tylko dwadzieścia, trzydzieści lat największej wydajności. Na Ziemi mamy tendencję do odkładania wszystkiego i korzystania z życia. Wy, młodsi mężczyźni, macie już wszyscy po sto lat za sobą, ale żaden z was nie potrudził się jeszcze nawet, żeby się ożenić.
— Mamy na to mnóstwo czasu — roześmiał się Watson.
— O tym właśnie mówię. Tymczasem Texcocanie i Genueńczycy czują potrzebę ożenku w swoich latach dwudziestych lub nawet wcześniej. Chcą mieć rodziny.
— Jest jeszcze inny czynnik — mruknął Plekhanov. — Im szybszy będzie postęp tubylców, tym prędzej nam dorównają. Nie chciałbym, żeby coś się przytrafiło naszym generalnym planom. Obecnie ich zdolności wygasają około sześćdziesiątki, uwiąd starczy dosięga ich między siedemdziesiątką a osiemdziesiątką. Moim zdaniem powinniśmy zachować ten stan rzeczy do samego końca.
— Zimnokrwisty punkt widzenia — zauważył Kennedy. — Jeśli wydłużymy ich oczekiwaną długość życia, ich najlepsi ludzie będą mogli żyć i być wykorzystani do dodatkowego rozwoju planety.
— Tyle że ich marzenia mogą się okazać inne — huknął Plekhanov. — Mogą próbować nas zniszczyć i może im się to akurat udać.
— Zgadzam się tutaj z Leonidem — przyznał niechętnie Mayer.
* * *
— Nie zauważyłeś czegoś u Leonida Plekhanova? — zapytał zagadkowo Mayer, później, już na promie, kiedy wracali na Genuę.
— Wydał mi się takim samym drażliwym starym gburem jak zawsze — odpowiedział Kennedy pilotujący pojazd.
— A mnie się wydaje, że ogarnęła go jakaś żądza władzy. Czy pod wpływem tej presji, jakiej jest poddawany, jego umysł nie mógł się zmienić? Oczywiście wysiłki zmierzające do stworzenia ogólnoplanetarnego rządu na Texcoco, to nie są brzoskwinie ze śmietaną.
— No cóż — mruknął Kennedy — u nas też nie ma brzoskwiń ze śmietaną. Baronowie wciąż nie są poskromieni, przynajmniej na zachodzie. A nawiasem mówiąc — zmienił temat — ten interes w Pola, z bankami, przeszedł. Udało mi się uzyskać kontrolę.
— To dobrze — zachichotał Mayer. — Jesteś pewnie teraz jednym z najbogatszych ludzi w mieście. Ta finansowa gra staje się w jakiś sposób podniecająca, co Jerry?
— Aha — odparł Jerry. — Jasne, to bardzo wygodnie mieć znaczone karty.
— Znaczone karty? — zmarszczył brwi Mayer.
— Bardzo przydaje się fakt, że na Genui środki płatnicze są oparte na złocie — wyjaśnił Jerry Kennedy. — Zwłaszcza, że na statku mamy maszynę do transmutacji metali.
Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.
These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.