„Książka nie jest towarem!”
Z czego jednak mają żyć autorzy?
Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.
„Książka nie jest towarem!”
Z czego jednak mają żyć autorzy?
Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.
Pod koniec dekady, znów przedstawiciele Genui byli pierwsi w mesie „Pedagoga”. Mayer siedział przy stole oficerskim. Martin Gunther po jego prawej. Jerry Kennedy opierał się o bar, pociągając z zadowoleniem whisky z wodą sodową.
Poczuli, jak prom z Texcoco obija się, wchodząc do swojego doku.
— Kiepski pilotaż — zauważył Gunther. — Ktokolwiek tam siedzi za sterami, ma zbyt mało praktyki.
Usłyszeli otwierający się właz, a potem zbliżający się tupot nóg. Kroki brzmiały jakoś dziwnie po wojskowemu.
Pierwszy wszedł Joe Chessman, a zaraz za nim Barry Watson, Dick Hawkins i Natt Roberts. wszyscy byli w pełnym umundurowaniu, z wszelkimi dodatkami. Za nimi weszło czterech Texcocan, między nimi Reif i jego nastoletni syn Taller.
Mayer wykrzywił się do nich z niechęcią na powitanie.
— Gdzie jest Plekhanov? — zapytał.
— Leonida Plekhanova nie ma już wśród nas — odpowiedział opryskliwie Chessman. — Jego psychika nie wytrzymała presji i podjął decyzję, która zagrażała istnieniu ekspedycji. A gdy go próbowaliśmy przekonać, upierał się przy swoim.
Trzej członkowie zespołu genueńskiego spoglądali bez słowa. W końcu Jerry Kennedy odstawił swoją szklankę.
— Chcesz powiedzieć, że musieliście go zamknąć? — zapytał. — Dlaczego nie przywieźliście go na statek?
Chessman przysunął sobie krzesło do stołu. Pozostali stanęli za nim.
— Obawiam się, że musimy odrzucić wasz punkt widzenia. Dwadzieścia lat temu ta ekspedycja podzieliła się na dwie ekipy. Mój zespół będzie realizował swoje zadanie. Wasza opinia jest nam do tego niepotrzebna.
Amschel Mayer popatrzył na niego wrogo.
— Tym razem rzeczywiście jesteście w dużej sile — powiedział.
— Jesteśmy tu wszyscy, Mayer — oświadczył stanowczo Chessman.
— Wszyscy? A gdzie Stevens, Cogswell i MacBride?
— To wina Plekhanova — powiedział Barry Watson. — Zginęli w bitwie, która przetrąciła grzbiet rebelii. A przynajmniej Cogswell i MacBride. Stevens zrobił tę pomyłkę, że w krytycznym momencie poparł Plekhanova.
Joe Chessman spojrzał kwaśno na swego szefa sztabu.
— Ja mówię w imieniu zespołu, Barry.
— Tak jest, sir — powiedział Watson.
— Przetrąciła grzbiet rebelii? — powtórzył z przekąsem Jerry Kennedy. — To chyba sugeruje przeróżne możliwości?
— Wy, zdaje się, w ciągu tych dwudziestu lat nie mieliście żadnych trudności — warknął Chessman. — Ani kropli rozlanej krwi. Powiedzcie prawdę. Ilu ludzi z zespołu straciliście.
— Przypadkiem dobrze to ująłeś. — Mayer poprawił się na krześle. — Dean i Rosetti zostali spaleni przez dominującą wówczas grupę religijną. Rykov został zabity w potyczce z bandytami, gdy przewoził transport złota. Straciliśmy ponad pól miliona funtów genueńskich w tym napadzie — dodał w zadumie.
— I straciliście tylko trzech ludzi, co?
Mayer wiercił się niespokojnie przez chwilę, a potem wybuchnął zirytowany:
— Coś się stało z Buchwaldem i MacDonaldem. Chyba im się pomieszało w głowach. Zerwali ze mną kontakt i gromadzą osobiste majątki na półkuli wschodniej.
Hawkins wybuchnął śmiechem.
— Macie przecież wolną konkurencję — powiedział.
— Skończmy już tę pyskówkę i przejdźmy do interesu — warknął Chessman. — Może najpierw przedstawię Reifa, szefa sztabu armii Państwa Texcocan i jego syna Tallera. Dwaj pozostali Texcocanie, to Wiss i Fokin, obaj mocno zaawansowani w nauce.
Tulanie, ziemskim zwyczajem, podali ręce, a potem z powrotem odstąpili do tyłu, skąd śledzili dalszą rozmowę nie zabierając głosu.
— Twoim zdaniem, to jest rozsądne wprowadzać tubylców do „Pedagoga”? — zapytał Mayer.
— Oczywiście — powiedział Chessman. — Po tej konferencji mam zamiar zaprowadzić Fokina i Wissa do biblioteki. Przecież po to tu jesteśmy, żeby podnieść poziom wiedzy tych ludzi do naszego tak szybko, jak to tylko możliwe.
— No dobrze — zgodził się lakonicznie Mayer. — Muszę jednak złożyć zażalenie. Po przybyciu mieliśmy na „Pedagogu” pewną ilość broni. W ciągu minionych dwudziestu lat, wy przywłaszczyliście sobie więcej niż połowę.
Chessman wzruszył ramionami.
— Większą część z tego zwrócimy do statkowego arsenału. Na obecnym etapie produkujemy własną broń.
— Ja myślę — powiedział Kennedy. — Słuchajcie, czy jest tu ktoś, kto nie chciałby się napić prawdziwej ziemskiej whisky? Dlaczego kompletując skład ekspedycji, nie zabraliśmy kogoś, kto by potrafił destylować, warzyć i tak dalej?
— Jerry, ty trochę za dużo pijesz — rzucił w jego kierunku Mayer.
— A diabła tam piję — zaprotestował radośnie Kennedy. — Piję dużo za mało.
— Drink nikomu nie zaszkodzi — powiedział spokojnie Barry Watson. — Czy my nie jesteśmy za sztywni? Nie widzieliśmy się już dziesięć lat. Jerry, ty zaczynasz tyć.
Kennedy spojrzał w dół na swój rzeczywiście zaokrąglony brzuch.
— Za mało ćwiczę — powiedział, po czym się odgryzł. — A ty się za to zestarzałeś. Przestałeś brać środki odmładzające?
— A skąd — skrzywił się Barry Watson. — Po prostu pracuję pod presją. To była jedna długa kampania.
Kennedy rozniósł drinki.
— Jedna długa kampania, no proszę! — roześmiał się Dick Hawkins. — Barry ma dom wielki jak zamek i sześć czy osiem kobiet w swoim haremie.
Watson zaczerwienił się, ale widać było, że nie bez przyjemności.
Martin Gunther, z zespołu genueńskiego, uniósł głowę.
— Harem? — zapytał.
— Człowiek się przystosowuje do okoliczności, Gunther — powiedział niecierpliwie Joe Chessman. — Wojny bardzo zmniejszyły ilość mężczyzn. Kobiety są w znacznym nadmiarze. Jeśli krzywa wzrostu populacji ma rosnąć, mężczyźni muszą służyć więcej niż jednej kobiecie. Poligamia jest tu oczywistym rozwiązaniem.
Gunther chrząknął dyplomatycznie.
— Czyli ktoś taki jak Barry powinien mieć osiem żon, tak? Musieliście stracić bardzo dużo mężczyzn.
— Nie każdy ma tyle. — Watson uśmiechnął się skromnie. — To zależy od tego, ile jesteś w stanie utrzymać, no i stanowisko ma też swoje przywileje. Poza tym, doszliśmy do wniosku, że rozsiew najlepszego nasienia jest dobrym pomysłem. Mieszając naszą krew i Texcocan, poprawiamy rasę.
Taller, stojący za nim tulański chłopiec, nieznacznie się wzdrygnął.
— I znów to samo — powiedział Kennedy. Skończył swoją whisky i natychmiast zaczął nalewać sobie następną. — Wielkie kartofle znajdują się na wierzchu.
Watson zaczerwienił się.
— Co chcesz przez to powiedzieć, Kennedy?
— Och, daj spokój, Barry — roześmiał się Kennedy. — To że twoja pozycja pozwala ci rozpychać się wśród tych ludzi, nie oznacza, że jesteś najlepszym rozpłodowcem na Texcoco.
Watson trącił łokciem Dicka Hawkinsa, żeby go przepuścił, chcąc przedostać się na drugą stronę stołu do Kennedy'ego.
— Watson, dosyć! — Chessman uderzył ręką w stół. — Przestań, albo każę cię aresztować. — Głowy Texcocan obróciły się gwałtownie ku Mayerowi i Kennedy'emu. — Skończcie te wygłupy. Przyjechaliśmy tu porównać postępy, więc zróbmy to.
Na twarzach trzech członków zespołu genueńskiego znów pojawiła się niechęć.
— Ma rację — zgodził się lakonicznie Gunther. — Nie ma już przyjaźni między nami, więc dajmy sobie z tym spokój. Być może, gdy upłynie całe pięćdziesiąt lat, sprawy będą wyglądały inaczej. A teraz poprzestańmy na interesach.
— No cóż — oświadczył Mayer. — U nas wszystko przyspiesza. Potencjał przemysłowy rośnie tak szybko, że dziwi to nawet nas. W najbliższej przyszłości planujemy wprowadzić silnik spalinowy. Nasze uniwersytety wciąż się mnożą, wypuszczając techników, inżynierów, naukowców z coraz większą szybkością. W niektórych krajach analfabetyzm został prawie wyeliminowany, a produkcja, w przeliczeniu na głowę, wzrasta prawie wszędzie.
Mayer przerwał z satysfakcją, jakby oczekując, że tamci spróbują przewyższyć jego sprawozdanie.
— Och, a produkcja, w przeliczeniu na głowę, wzrasta prawie wszędzie. A dlaczego prawie? — zapytał z przekąsem Joe Chessman.
— No, bo w warunkach wolnej konkurencji nie wszyscy mogą wygrywać — odparł Mayer. — Niektórzy, oczywiście, upadają.
— Całe narody?
— Zdarza się, że całe narody czasowo przeżywają kryzys jako rezultat klęski wojennej albo, być może, brak zasobów naturalnych. Niektóre narody rozwijają się szybciej od innych.
— Państwo Texcocan jest jednym wielkim tworem. Produkt narodowy brutto wzrasta na całym obszarze. W przewidywalnej przyszłości stopa życiowa osiągnie bardzo wysoki poziom.
— Chcesz powiedzieć, że udało wam się utworzyć rząd ogólnoplanetarny? — zapytał Jerry Kennedy głosem plączącym się pod wpływem alkoholu.
— No, nie. Jeszcze nie. — W ponurym głosie Chessmana słychać było ton rozgoryczenia. — Chociaż, nie ma już żadnej silnej opozycji. Pacyfikujemy obecnie najbardziej odległe regiony.
— Jeśli to skojarzyć z tymi ośmioma żonami Barry'ego Watsona, to można sobie wyobrazić dość krwawe działania — powiedział Martin Gunther.
Watson chciał coś powiedzieć, ale Chessman powstrzymał go, kładąc mu rękę na ramieniu.
— Państwo Texcocan jest zbyt silne, żeby mu się ktoś oparł, Gunther. Tu chodzi raczej o dotarcie do ludzi w bardziej odległych miejscach. Nowe plemiona, natychmiast po przyłączeniu, przekształcamy w komuny.
— W komuny? — wykrzyknął Kennedy.
Joe Chessman spojrzał na niego unosząc swoją grubą brew do góry.
— To jest najbardziej wydajna struktura socjoekonomiczna na tym etapie rozwoju — powiedział. — Grupy plemienne doskonale adaptują się do niej. Podstawowa różnica między plemieniem a komuną polega na tym, że komuna ma przewagę, czerpiąc korzyści płynące z masowego uprzemysłowienia, szkolnictwa czy opieki medycznej od państwa stojącego na nadrzędnej pozycji. W zamian oczywiście za niewielkie podatki, przymusową służbę wojskową i tym podobne.
— Przypominam sobie wykłady na temat komun, które zaliczyłem na studiach, ale nie pamiętam, żeby tam coś było o tych zaletach.
— Bo to jest oczywiste — warknął Chessman. — Weź jednostkę składającą się z dziesięciu tysięcy osób. Zamiast mieszkać w indywidualnych domach, w których każdy mężczyzna pracuje, podczas gdy kobieta gotuje i dba o dom, wszyscy żyją we wspólnych domach, a jedzenie dostają w stołówkach. Dziećmi opiekują się wykwalifikowane opiekunki. Podczas sezonu wszyscy zdolni do pracy dorośli mogą być masowo zatrudnieni w polu. Po zbiorach, farmerzy nie zaszywają się na zimę w swoich chałupach, ale dostają zajęcie w miejscowym przemyśle, przy budowie dróg czy instalacji wodnych. Siła robocza w komunie nigdy nie pozostaje bezczynna.
Kennedy wzdrygnął się mimowolnie.
— To oznacza szybszy postęp — powiedział Chessman, patrząc na niego zimno. — W międzyczasie, w każdej komunie wyszukujemy wśród najmłodszych dzieci te, które kwalifikują się do wyższej edukacji. Zabieramy je do szkół państwowych, gdzie otrzymują najlepsze wykształcenie, jakie są w stanie sobie przyswoić, dużo lepsze niż można uzyskać w szkołach komunalnych. Tych Texcocan kształcimy na naukowców.
— Tworzycie mrowisko — mruknął Amschel Mayer.
Chessman popatrzył na niego pogardliwie.
— Rozśmieszasz mnie, stary człowieku — powiedział. — Ty i twoja gadka o budowie ustroju z wolną konkurencją. Nasi Texcocanie poświęcają się dzisiaj, żeby ich dzieci mogły żyć w dobrobycie. Ale już dzisiaj nikt nie głoduje, nie ma bezdomnych ani ludzi bez opieki medycznej. — Skrzywił się ironicznie. — Stwierdziliśmy, że ludzie głodni, zmarznięci czy chorzy nie mogą pracować wydajnie. — Popatrzył wyzywająco na kierownika ekipy genueńskiej. — Możesz uczciwie powiedzieć, że na Genui nie ma głodujących? — zapytał. — Albo mieszkających w nieodpowiednich pomieszczeniach, chorych bez nadziei, pozbawionych lekarstw? Nie zdarzają się wam ekonomiczne kryzysy, w których źle zaplanowana produkcja dostaje amoku i zastój skutkuje masowym bezrobociem?
— Wszystko jedno — powiedział Mayer z nieoczekiwanym spokojem. — Nasze społeczeństwo jest i tak wciąż daleko w przodzie, przed wami. A u was jedynie garstka biurokratów i dowódców wojskowych wiedzie lesze życie. Na Genui jest dziesiątki tysięcy takich. Wolna konkurencja ma być może swoje słabości, ale zapewnia większy dobrobyt większej grupie ludzi.
Joe Chessman podniósł się.
— Jeszcze zobaczymy — powiedział obojętnym tonem. — Za dziesięć lat, Mayer. Wtedy jeszcze raz porównamy sytuację obu planet.
— Za dziesięć lat — odpowiedział Mayer.
— Powodzenia! — dodał Jerry Kennedy, salutując szklanką.
* * *
— Jesteś na tyle trzeźwy, żeby móc rozmawiać poważnie? — zapytał Amschel Mayer Kennedy'ego w drodze powrotnej na Genuę.
— Jasne, szefie, oczywiście.
— Hm-m-m. No dobrze. Zacznij robić coś w celu umieszczenia kilku naszych ludzi na Texcoco w charakterze, powiedzmy, agentów wywiadu.
— Masz na myśli kogoś z zespołu? — zdziwił się Kennedy.
— Nie, skąd! Przecież nie mamy nikogo wolnego, a poza tym byłoby zbyt duże ryzyko rozpoznania i zdemaskowania. Wybierz kogoś z naszych bardziej zaufanych Genueńczyków. Wyznacz nagrody pieniężne na tyle wysokie, żeby zadanie wydawało się atrakcyjne. — Spojrzał znacząco na swego porucznika. — Zgadzasz się chyba z tym, że to nie jest zły pomysł mieć ich na oku.
* * *
— Co sądzisz o wysłaniu kilku agentów służby bezpieczeństwa na Genuę? — zapytał swego szefa Barry Watson w drodze powrotnej na Texcoco. — Tak, żeby się orientować.
— Po co?
Watson spojrzał na swoje poobgryzane paznokcie.
— Wydaje mi się, że to nikomu by nie zaszkodziło.
Chessman parsknął.
— Barry ma rację — powiedział Dick Hawkins. — To może okazać się potrzebne. Za dziesięć lat, gdy zorientują się, że jesteśmy lepsi, ego Mayera może tego nie wytrzymać. Sięgnie wówczas po jakieś ekstremalne środki, żeby uchronić się przed utratą twarzy na Ziemi.
— Ja też się z tym zgadzam, Joe — wtrącił Natt Roberts zatroskanym tonem. — Z pewnością nie zaszkodzi nam umieszczenie u nich kilku naszych agentów. Mój wydział mógłby ich wyszkolić, a potem zawieźlibyśmy ich promem.
— Decyzja należy do mnie — warknął Chessman. — Zastanowię się. Możliwe, że macie rację.
Reif, siedzący z tyłu, popatrzył w zamyśleniu na swego nastoletniego syna.
Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.
These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.