home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

Stanley Grauman Weinbaum

„Światy warunkowe”
(The Worlds of If)


Po drodze na lotnisko Staten Island zatrzymałem się, żeby zadzwonić i to był błąd, bo miałem niewątpliwie szansę, żeby zdążyć. Urzędnik potraktował mnie życzliwie.

— Zatrzymamy dla pana ten samolot pięć minut — powiedział. — Nic więcej nie możemy zrobić.

Wróciłem biegiem do taksówki i ruszyliśmy na trzeci poziom, a potem jak kometa po stalowej tęczy przez most Staten. Naprawdę musiałem być przed wieczorem w Moskwie, by zdążyć o ósmej na otwarcie przetargu na tunel pod Uralem. Ich rząd wymagał osobistej obecności przedstawiciela każdego uczestnika przetargu. Nasza firma powinna jednak zastanowić się, zanim wydelegowała tam mnie, Dixona Wellsa, nawet jeśli N. J. Wells Corporation to... powiedzmy, mój ojciec. Mam bowiem, no cóż, jakąś niezasłużoną opinię spóźniania się przy każdej okazji; zawsze coś mi przeszkodzi w dotarciu na czas, gdzie by to nie było. To nie moja wina. Tym razem spotkałem przypadkiem mojego dawnego nauczyciela fizyki, czcigodnego profesora Haskela van Manderpootza. Nie mogłem przecież po prostu powiedzieć mu dzień dobry i zaraz potem do widzenia; w koledżu w 2014 roku byłem jego ulubionym uczniem.

No i oczywiście spóźniłem się na samolot. Wciąż jeszcze byłem na moście Staten, gdy usłyszałem huk katapulty i radziecki rakietoplan „Bajkał” przemknął z rykiem nad nami jak pocisk, ciągnąc za sobą długi ogon ognia.

Kontrakt jednak i tak dostaliśmy; firma skontaktowała się z naszym człowiekiem w Bejrucie, który poleciał do Moskwy. Ale mojej reputacji nic to już nie pomogło. Z drugiej strony, czytając wieczorne gazety, poczułem znaczną ulgę. „Bajkał”, by uniknąć sztormowej pogody, poleciał północnym skrajem wschodniego korytarza i zawadził skrzydłem o brytyjski transportowiec z owocami, w wyniku czego z jego pięciuset pasażerów ocalało jedynie sto osób. Mało brakowało, żebym stał się „świętej pamięci panem Wellsem”1.

Z czcigodnym van Manderpootzem umówiłem się na przyszły tydzień. Wyglądało na to, że przeniósł się na uniwersytet nowojorski jako kierownik zakładu Nowszej Fizyki... czyli teorii względności. Zasługiwał na to. Jeśli istniał jakiś geniusz, to był nim ten staruszek; nawet teraz, osiem lat po ukończeniu koledżu, pamiętałem z jego zajęć więcej niż z wielu innych razem, z obliczeń, pary i ropy, mechaniki i innych ryzykownych przedmiotów na ścieżce edukacyjnej inżyniera. Tak więc wpadłem do niego we wtorek, spóźniony o jakąś godzinę, gdyż dopiero przed wieczorem przypomniałem sobie o tym spotkaniu.

Zastałem go czytającego w zabałaganionym, jak zwykle, pokoju.

— Hmm! — chrząknął. — Widzę, że z upływem czasu zmienia się wszystko oprócz zwyczajów. Byłeś dobrym studentem, Dick, lecz o ile pamiętam, zawsze zjawiałeś się na sali w środku wykładu.

— Poprzednie zajęcia miałem w East Hall — wyjaśniłem — i chyba nie mogłem być na czas.

— No cóż, czas żebyś się nauczył przychodzić na czas — warknął, po czym oczy mu rozbłysły. — Czas! — wykrzyknął. — Najbardziej fascynujące słowo ze wszystkich. Właśnie wypowiedzieliśmy je pięć razy już w pierwszej minucie rozmowy; my rozumiemy się nawzajem, ale nauka dopiero zaczyna poznawać jego znaczenie. Nauka? Chciałem powiedzieć, że to ja zaczynam je poznawać.

Usiadłem.

— Pan i nauka to jedno — uśmiechnąłem się. — Czyż nie jest pan jednym spośród najwybitniejszych fizyków na świecie?

— Jednym spośród! — parsknął. — Jednym spośród? A kim są ci inni?

— No... Corveille, Hastings, Shrimski...

— Co? Wymieniasz ich jednym tchem wraz z nazwiskiem van Manderpootza? Stado szakali pożerające okruchy pomysłów, które spadły z mojego stołu podczas uczty intelektu? Gdybyś się cofnął do ubiegłego stulecia... gdybyś wspomniał Einsteina, de Sittera... być może ich nazwiska byłyby warte tego, by je postawić obok... albo zaraz po van Manderpootzu!

Rozbawiony, uśmiechnąłem się ponownie.

— Przecież Einstein był uważany za całkiem dobrego — zaznaczyłem. — W końcu to on jako pierwszy powiązał ze sobą czas i przestrzeń. Przed nim były to tylko pojęcia filozoficzne.

— A skąd! — warknął profesor. — Może w jakiś mętny, prymitywny sposób wskazał kierunek, ale to ja... ja, van Manderpootz... ja jestem pierwszym, który ujarzmił czas, ja zawlokłem go do laboratorium i to ja wykonywałem na nim eksperymenty.

— Naprawdę? A jakie eksperymenty?

— A jakie eksperymenty, oprócz prostych pomiarów, można przeprowadzić z czasem? — zapytał z przekąsem.

— Jakie? Nie wiem. Podróże w czasie?

— Właśnie.

— Jak wehikułami czasu, o których się rozpisują ostatnio w magazynach? Podróże w przyszłość i w przeszłość?

— Nie! Nie, nie, nie! Przyszłość i przeszłość, fuj! Nie trzeba van Manderpootza, żeby ujrzeć w tym błędne pojmowanie. Einstein wykazał to już wystarczająco jasno.

— Jak to? Przecież to jest możliwe do pomyślenia.

— Możliwe do pomyślenia? I ty, Dixonie Wells, studiowałeś u van Manderpootza! — Ze zdenerwowania poczerwieniał na twarzy, po czym zrobił srogą minę. — Posłuchaj mnie. Wiesz, jak czas się zmienia w zależności od prędkości układu... znasz teorię względności Einsteina.

— Znam.

— Bardzo dobrze. Przypuśćmy więc, że wielki konstruktor Dixon Wells wynajduje maszynę zdolną do podróży z wielką szybkością, bardzo wielką szybkością, z szybkością dziewięć dziesiątych szybkości światła. Nadążasz? Dobrze. Tankujesz więc ten cudowny pojazd na krótką wycieczkę, jakieś pół miliona mil, na którą – ze względu na to, że masa (a razem z nią inercja) wzrasta zgodnie z teorią Einsteina wraz z prędkością – potrzebne jest całe paliwo świata. Ale poradziłeś sobie z tym. Użyłeś energii jądrowej. Następnie, ponieważ twój statek przy prędkości dziewięć dziesiątych prędkości światła waży mniej więcej tyle co słońce, dezintegrujesz Północną Amerykę, żeby dostarczyć wystarczającą do podróży ilość energii. Osiągasz tę prędkość, sto sześćdziesiąt osiem tysięcy mil na sekundę, i lecisz dwieście cztery tysiące mil. Przyśpieszenie zgniata cię na śmierć, niemniej spenetrowałeś przyszłość — przerwał i uśmiechnął się sardonicznie. — Zgadza się?

— Tak.

— Jak głęboko?

Zawahałem się.

— Użyj wzorów swojego Einsteina! — wyskrzeczał. — Jak głęboko? Powiem ci. Jedną sekundę — wykrzywił się triumfalnie. — Takie są możliwości podróży w przyszłość. No, a co do przeszłości... Po pierwsze, musisz przekroczyć prędkość światła, co od razu pociąga za sobą użycie więcej niż nieskończonej ilości koni mechanicznych. Załóżmy, że wielki konstruktor Dixon Wells rozwiązał również ten mały problem, nawet jeśli cała energia wszechświata nie jest nieskończoną ilością koni mechanicznych. Tak więc aplikuje tę więcej niż nieskończoną ilość energii, by podróżować z prędkością dwieście cztery tysiące mil na sekundę przez dziesięć sekund. W ten sposób spenetrowałeś przeszłość. Jak głęboko?

Znów się zawahałem.

— Powiem ci. Jedną sekundę! — Przewiercił mnie wzrokiem. — Nie pozostaje ci teraz nic innego, jak tylko skonstruować taki pojazd, a wtedy van Manderpootz przyzna, że podróże w przyszłość – na ograniczoną liczbę sekund – są możliwe. Co do przeszłości, wyjaśniłem już, że cała energia wszechświata do tego nie wystarczy.

— Ale... — zająknąłem się — powiedział pan przecież, że...

— Nie mówiłem nic na temat podróżowania w przyszłość ani w przeszłość, bo jak ci właśnie udowodniłem, nie jest to możliwe; w pierwszym przypadku nie jest możliwe praktycznie, a w drugim absolutnie.

— No to w jaki sposób pan podróżuje w czasie?

— Nawet van Manderpootz nie jest w stanie uczynić niemożliwego — powiedział profesor z jakąś nieśmiałą radością. Uderzył palcami w gruby plik papieru maszynowego leżący przed nim na biurku. — Spójrz, Dick, to jest świat... wszechświat — zamiótł palcami. — Jest długi w czasie i... — przejechał ręką w poprzek — ...szeroki w przestrzeni, ale... — źgnął palcem w środek — ...jest bardzo cienki w czwartym wymiarze. Van Manderpootz zawsze obiera najkrótszy, najlogiczniejszy kurs. Nie podróżuję wzdłuż czasu, w przeszłość czy w przyszłość – nie! Nie ja. Ja podróżuję w poprzek czasu, na boki!

Przełknąłem ślinę.

— Na boki czasu? A co tam jest?

— A co tam powinno być? — parsknął. — Z przodu jest przyszłość, z tyłu przeszłość. Są one rzeczywiste, świat przeszły i przyszły. A jakie światy nie są ani przeszłością, ani przyszłością, lecz teraźniejszością, a przecież pozaczasowe, istniejące, jak by to powiedzieć, w czasie równoległym do naszego?

Potrząsnąłem głową.

— Idiota — wykrzyknął. — Światy warunkowe, oczywiście! Światy „jeśli”. Z przodu są światy, które będą, z tyłu światy, które były, a po bokach są światy, które mogłyby być – światy „jeśli”.

— Co? — Poczułem się zaintrygowany. — Chce pan powiedzieć, że można zobaczyć, co się stanie, jeśli zrobimy to czy tamto?

— Nie! — parsknął. — Moja maszyna nie przewiduje przyszłości. Ona pokazuje, jak już powiedziałem, światy warunkowe. Można by to wyrazić w ten sposób: gdybym zrobił to lub to, wydarzyłoby się to albo tamto. Światy trybu warunkowego.

— Do diabła, ale jak to działa?

— Bardzo prosto... dla van Manderpootza! Używam światła spolaryzowanego, ale nie w płaszczyźnie poziomej czy pionowej, lecz w czwartym wymiarze. To łatwe. Używa się do tego szpatu islandzkiego pod bardzo wysokim ciśnieniem i to wszystko. A ponieważ te światy są w czwartym wymiarze bardzo cienkie, wystarczająca jest grubość jednej długości fali, mimo że wynosi tylko milionowe części cala. To wielka zaleta w porównaniu do podróży w przeszłość i przyszłość z ich nierealnymi szybkościami i śmiesznym zasięgiem!

— I... te... światy warunkowe... są rzeczywiste?

— Rzeczywiste? A co jest rzeczywiste? Tak, są rzeczywiste! No może w tym samym sensie, w jakim 2 jest liczbą rzeczywistą w przeciwieństwie do pierwiastka z minus 2, który jest liczbą urojoną. To są światy, które by były „jeśli”... Rozumiesz?

— Tyle o ile — skinąłem głową. — Można by zobaczyć, jaki byłby Nowy Jork, gdyby Rewolucję wygrała Anglia, a nie Kolonie.

— W zasadzie tak, ale ty, przy pomocy tej maszyny, byś tego nie zobaczył. No bo widzisz, jej częścią jest psychomat Horstena (nawiasem mówiąc pomysł ukradziony z jednej z moich prac) i ty, jako użytkownik, jesteś również częścią urządzenia. Twój umysł jest niezbędny dla stworzenia środowiska. To, o czym mówisz, mógłby przy pomocy tej maszyny zobaczyć Jerzy Waszyngton po podpisaniu traktatu pokojowego. A my niestety nie. Ty nie mógłbyś nawet zobaczyć, co by się stało, gdybym ja nie wynalazł tej maszyny. Tylko ja mogę. Rozumiesz?

— Oczywiście. Ma pan na myśli, że tło musi być umiejscowione w osobistej przeszłości użytkownika.

— Robisz się coraz bystrzejszy — zadrwił. — Tak, maszyna pokazuje dziesięć godzin późniejszych wydarzeń „jeśli”... Oczywiście skondensowanych jak w filmie do pół godziny aktualnego czasu.

— Powiedziałbym, że to brzmi interesująco.

— Miałbyś ochotę to zobaczyć? Jest coś takiego, co byś chciał sprawdzić? Jakiś wybór, który chciałbyś zmienić?

— Och, z tysiąc różnych rzeczy. Chciałbym wiedzieć, co by się wydarzyło, gdybym sprzedał wszystkie moje akcje w 2009, a nie w 2010. Miałem swoje własne miliony, tylko się trochę spóźniłem... no cóż, trochę się spóźniłem z wymianą na gotówkę.

— Jak zwykle — zauważył van Manderpootz. — No to chodźmy do laboratorium.

Mieszkanie van Manderpootza znajdowało się dwie przecznice od kampusu. Profesor powiódł mnie do budynku Fizyki, a potem do swojej pracowni, zupełnie takiej samej jak ta, w której bywałem, studiując u niego. Urządzenie, które nazywał „prognoskopem”, gdyż działało w światach hipotetycznych, zajmowało cały środek stołu. Większą jego część stanowił psychomat Horstena, a połyskliwy, szklisty, krystaliczny pryzmat ze szpatu islandzkiego był polaryzatorem stanowiącym serce urządzenia.

— Włóż to — polecił van Manderpootz, wskazując hełm, a ja usiadłem, wpatrując się w ekran psychomatu. Chyba wszyscy wiedzą, co to jest psychomat Horstena; kilka lat temu był przez jakiś czas równie popularny jak tablica „ouija” sto lat temu. Nie była to jednak wyłącznie zabawka – w rzeczywistości częstokroć, podobnie jak „ouija”, służył wspomaganiu pamięci. Obserwując chaos przesuwających się po ekranie niewyraźnych kolorowych cieni, próbuje się jednocześnie wyobrazić sobie scenę lub okoliczności tego, co chcemy sobie przypomnieć. Kręci się jednocześnie gałką zmieniającą układ świateł i cieni, a kiedy przypadkiem kompozycja odpowiada wyobrażeniu... presto! Scena pojawia się przed oczami. Oczywiście umysł dopowiada szczegóły. Wszystko, co w rzeczywistości pokazuje ekran, to kolorowe plamy światła i cieni, choć mogą być zdumiewająco rzeczywiste. Zdarzały mi się okazje, w których mógłbym przysiąc, że psychomat pokazał obrazy prawie tak ostre i szczegółowe jak sama rzeczywistość; zdumiewająca potrafi być czasami ta iluzja.

Van Manderpootz włączył światło i cienie zaczęły swój taniec.

— Przypomnij sobie teraz okoliczności, powiedzmy, pół roku po krachu na giełdzie. Kręć gałką, dopóki obraz się nie wyostrzy, a potem przestań. Ja skieruję wtedy światło prognoskopu na ekran, a tobie pozostanie tylko obserwować.

Zrobiłem, jak kazał. Obrazy formowały się na chwilę, po czym znikały. Na wpół słyszalny hałas urządzenia stwarzał wrażenie szmeru odległych głosów, ale bez dodatkowej sugestii obrazu nic one nie znaczyły. Przez chwilę widziałem odbicie mojej twarzy i w końcu miałem. Zobaczyłem siebie siedzącego w niewyraźnie zobrazowanym pomieszczeniu; tak, to było to. Puściłem gałkę i skinąłem ręką.

Usłyszałem klik. Światło pociemniało, a potem rozjaśniło się. Obraz się wyklarował i ku memu zdumieniu pojawiła się druga postać, kobieca. Poznałem ją. To była Whimsy White, ówczesna gwiazda telewizji i primadonna „Telewizyjnego Variétés '09”. Zmieniła się na tym obrazie, ale poznałem ją.

Nie będę ukrywał, latałem za nią przez cały okres prosperity w latach 07 – 09, próbując się z nią ożenić, podczas gdy staruszek N.J. szalał i przekonywał, grożąc, że zapisze wszystko Towarzystwu Rekultywacji Pustyni Gobi. Myślę, że właśnie te groźby powstrzymywały ją od zgody, niemniej kiedy zainwestowałem własne pieniądze i podczas tej zwariowanej hossy w latach 08 – 09 zarobiłem kilka milionów, zmiękła.

Na pewien czas, oczywiście. Bo kiedy na wiosnę 2010 nadszedł krach, który zmusił mnie do powrotu na garnuszek tatusia i do firmy N. J. Wells Corporation, jej przychylność obniżyła się z dwunastu punktów do jednego. W lutym byliśmy zaręczeni, a w kwietniu ledwo ze sobą rozmawialiśmy. W maju zostałem wyprzedany. Znów się spóźniłem.

A teraz zobaczyłem ją na ekranie psychomatu, wyraźnie utytą i już nie taką piękną, jak to rysowała moja wyobraźnia. Patrzyła na mnie z nienawiścią, a ja odpowiadałem jej tym samym. Szmer głosów stał się wyraźniejszy.

— Ty półgłówku — krzyknęła. — Chcesz mnie tutaj pogrzebać. Chcę wrócić do Nowego Jorku, tam jest trochę życia. Mam już dosyć ciebie i twojego golfa.

— A ja mam dosyć ciebie i twojego świrowatego towarzystwa.

— Są przynajmniej żywi. A ty jesteś chodzący trup. Myślisz, że jak ci się poszczęściło i zarobiłeś trochę pieniędzy, to już jesteś nie wiadomo kim.

— No cóż, ty też nie jesteś Kleopatrą! Ci twoi znajomi... Kręcą się wokół ciebie, bo wydajesz przyjęcia i szastasz forsą... moją forsą.

— Lepsze to niż popychanie białej kulki po polu.

— Tak myślisz? Powinnaś spróbować, Mario — to było jej prawdziwe imię. — Pomogłoby ci utrzymać figurę... chociaż wątpię, czy coś tu mogłoby pomóc.

Spojrzała na mnie ze wściekłością i... No cóż, to było nieprzyjemne pół godziny. Nie będę przytaczał szczegółów, ale byłem zadowolony, gdy obraz rozpłynął się w nic nie znaczące kolorowe plamy.

— Pfu! — powiedziałem, patrząc na van Manderpootza, który coś czytał.

— Podobało ci się? — zapytał.

— Podobało? Powiedzmy, że miałem szczęście, gdy zostałem spłukany. Od dziś niczego nie żałuję.

— To właśnie ukazuje ogromny wkład van Manderpootza w szczęście ludzkości — powiedział profesor z patosem. — Powiedzenie, w mowie czy w piśmie, „a mogło być inaczej!” jest najżałośniejszym ze wszystkich żałosnych stwierdzeń. Dicku, mój przyjacielu, to stwierdzenie już nigdy nie będzie prawdą. Van Manderpootz udowodnił, że prawda brzmi: „mogło być gorzej!”

* * *

Gdy wróciłem do domu, było już późno, skutkiem czego wstałem później i odpowiednio do tego spóźniłem się do biura. Mój ojciec, chociaż niekoniecznie był z tego powodu zapracowany, to jednak przesadził, wypominając mi, że nigdy jeszcze nie przyszedłem do biura na czas. Zupełnie zapomniał, że kiedyś obudził mnie rano i zaciągnął do biura. Niepotrzebne też były jego sarkastyczne uwagi dotyczące mojego spóźnienia na „Bajkał”. Przypomniałem mu, że doszło do katastrofy, na co on odpowiedział, zupełnie bez serca, że gdybym był na pokładzie, to rakietoplan by nie był opóźniony i minął by z daleka brytyjski transportowiec. Nie musiał mi również wypominać, że kiedy raz pojechaliśmy w góry na kilka tygodni, by pograć tam w golfa, to wiosna też wtedy nadeszła później. Przecież nie miałem z tym nic wspólnego.

— Dixon — podsumował — ty w ogóle nie zdajesz sobie sprawy z tego, czym jest czas. W ogóle.

Przypomniała mi się wówczas rozmowa z van Manderpootzem.

— A ty sobie zdajesz? — zapytałem.

— Oczywiście — odparł ponuro. — Oczywiście, że sobie zdaję. Czas to pieniądz — oświadczył tonem wyroczni.

Trudno dyskutować z takim poglądem. Niemniej jego pomówienia, zwłaszcza te o „Bajkale”, bardzo mnie uraziły. Może i jestem opieszały, ale jakoś nie mogę sobie wyobrazić, jak moja obecność na pokładzie rakietoplanu mogłaby odwrócić katastrofę. Zirytowało mnie to, że w pewien sposób jestem obwiniany o śmierć kilkuset pasażerów i załogi, których nie uratowano i to mi się nie podobało.

Oczywiście, gdyby poczekali jeszcze pięć minut lub może gdybym dotarł na czas i wystartowaliby według rozkładu, zamiast pięć minut później, albo jeśli... Jeśli?

Jeśli! Słowo to przywołało mi van Manderpootza i jego prognoskop. Światy „jeśli” – niesamowite, nierealne światy istniejące obok rzeczywistości... ani w przeszłości, ani w przyszłości, tylko w teraźniejszości... chociaż pozaczasowe. Gdzieś pomiędzy nimi w nierealnej nieskończoności istniał ten, w którym zdążyłem wejść na pokład. Musiałem jedynie zadzwonić do Haskela van Manderpootza, umówić się z nim i... dowiedzieć się.

Nie była to bynajmniej łatwa decyzja. Przypuśćmy, tylko przypuśćmy, że okazałoby się, iż to ja jestem odpowiedzialny... no nie w świetle prawa, oczywiście; nie może być mowy o karalnym zaniedbaniu czy czymś podobnym... nawet o moralnej odpowiedzialności, no bo jak miałem sobie uświadomić, że moja obecność czy nieobecność zaważy tak mocno na szali życia i śmierci; skąd mogłem wiedzieć, w którą stronę przechyli się szala. Po prostu... odpowiedzialność. I nic więcej. Ta wiedza była mi nienawistna.

Nienawistna jednak była mi również niewiedza. Niepewność boli tak samo jak wyrzuty sumienia. Być może świadomość o odpowiedzialności mniej by mi szarpała nerwy niż zastanawianie się, zaprzątanie sobie głowy płonnymi wątpliwościami, daremnymi wyrzutami. Chwyciłem więc telefon, wykręciłem numer uniwersytetu i w efekcie tego ujrzałem oderwane od lektury, szerokie, wesołe i inteligentne oblicze van Manderpootza.

* * *

Pośpiesznie poprosiłem go o spotkanie jeszcze tego wieczora i o mało co, a byłbym na czas, gdyby nie jakiś nierozgarnięty policjant, nalegający bym zapłacił mandat za nadmierną prędkość. W każdym razie van Manderpootz był zdumiony.

— Dixon — zagrzmiał — omal się nie minęliśmy. Właśnie wychodziłem do klubu, bo spodziewałem się ciebie dopiero za godzinę. Spóźniłeś się tylko dziesięć minut.

Zignorowałem jego słowa.

— Panie profesorze — zawołałem — chciałbym użyć pańskiego... hm... prognoskopu.

— Co? No, to masz szczęście, bo właśnie miałem go rozebrać.

— Rozebrać? Dlaczego?

— Spełnił już swoją rolę. Dzięki niemu narodziła się nowa idea, daleko ważniejsza od niego. Potrzebuję miejsca, które zajmuje.

— Co za idea? Chyba nie będę zbyt zarozumiały, pytając?

— Nie będziesz zbyt zarozumiały. Zarówno ty, jak i świat pewnie się tego spodziewacie i oczekujecie z niecierpliwością, ale ty usłyszysz o tym z ust samego autora. Ni mniej, ni więcej będzie to autobiografia van Manderpootza! — Zakończył z patosem.

W zdumieniu otworzyłem usta.

— Autobiografia? — zapytałem.

— Tak. Świat, być może nieświadomie, o to błaga. Opiszę szczegółowo moje życie i prace. Ujawnię się jako człowiek odpowiedzialny za to, że wojna na Pacyfiku w 2004 trwała trzy lata.

— Pan?

— A któż by inny? Gdybym nie był w tym czasie lojalnym poddanym holenderskim, czyli neutralnym, siły azjatyckie zostałyby rozgromione w ciągu trzech miesięcy, zamiast trzech lat. Prognoskop to jasno pokazał. Wynalazłbym kalkulator wyliczający prawdopodobieństwo wygranej w każdym starciu; van Manderpootz wyeliminowałby wszelką przypadkowość w prowadzeniu wojny. — Zmarszczył uroczyście brwi. — Taka jest więc ta idea. Autobiografia van Manderpootza. Co o tym myślisz?

Otrząsnąłem się.

— Hu, to genialne! — wykrzyknąłem. — Sam kupię egzemplarz. Kilka egzemplarzy i roześlę je do przyjaciół.

— A ja podpiszę ci twój egzemplarz — wylewnie oświadczył van Manderpootz. — Będzie bezcenny. Wpiszę tam jakieś odpowiednie powiedzenie... może coś takiego: Magnificus, sed non superbus – Wzniosły, lecz nie wyniosły. To dobrze charakteryzuje van Manderpootza, który, mimo swojej wielkości, jest prosty, skromny i bezpretensjonalny. Nie uważasz?

— Dokładnie tak! Bardzo dobra pańska charakterystyka. Jednak... mógłbym zobaczyć pański prognoskop, zanim zostanie rozebrany, by zrobić miejsce dla ważniejszych rzeczy?

— Och! Chciałbyś coś sprawdzić?

— Tak, panie profesorze. Pamięta pan tę katastrofę „Bajkału” tydzień czy dwa temu? Miałem nim lecieć do Moskwy. Spóźniłem się. — Wyjaśniłem mu okoliczności.

— Ekhm! — odchrząknął. — I chciałbyś się dowiedzieć, co by było, gdybyś zdążył, tak? No cóż, jest kilka możliwości. W światach „jeśli” jest taki, który byłby realny, gdybyś dotarł na czas, a także zależny od tego, czy rakietoplan czekałby na twoje faktyczne przybycie i taki, w którym dotarłbyś w ciągu tych pięciu minut, kiedy faktycznie czekano na ciebie. Który przypadek cię interesuje?

— Och, ten ostatni. — To wydawało się najprawdopodobniejsze. W końcu, oczekiwać od Dixona Wellsa, żeby zdążył kiedykolwiek na czas, stanowiłoby zbyt wiele, a druga możliwość... no cóż, przecież nie poczekali na mnie, a to w pewien sposób zdejmowało ze mnie ciężar odpowiedzialności.

— No to chodźmy — huknął van Manderpootz.

Poszedłem za nim prosto do budynku Fizyki, do jego zagraconej pracowni. Urządzenie wciąż stało na stole. Usiadłem przy nim i wpatrzyłem się w ekran psychomatu Horstena. Plamy zawirowały, a gdy zacząłem w ich sugestywnych kształtach szukać wrażeń dla mojej pamięci, przypisując im jakieś obrazy z tego minionego poranka, zmieniły się.

W końcu to miałem. Ujrzałem widok mostu Staten; pędziłem długim przęsłem na lotnisko. Skinąłem ręką van Manderpootzowi, rozległo się kliknięcie i włączył się prognoskop.

Pojawiła się goła płaszczyzna. Ciekawą rzeczą w psychomacie jest to, że widzi się tylko oczami swojego obrazu na ekranie. Udziela to tej zabawce dziwnego realizmu. Myślę, że jest za to odpowiedzialny jakiś rodzaj autohipnozy.

Ruszyłem po płycie w kierunku srebrzystej, połyskliwej sylwetki „Bajkału”. Wściekły członek załogi popędzał mnie, machając ręką, więc rzuciłem się na stromy trap i wbiegłem na pokład; wejście zamknęło się i usłyszałem długie „uff” ulgi.

— Niech pan siada! — warknął steward, wskazując wolny fotel. Zapadłem w niego; pojazd zatrząsł się pod uderzeniem katapulty, zatrzeszczał szorstko w ruchu i został dosłownie wyrzucony w powietrze. Natychmiast rozległ się ryk, który po chwili przeszedł w bardziej przytłumiony huk i zobaczyłem wyspę Staten opadającą w dół i przesuwającą się do tyłu pode mną. Wielki rakietoplan był w drodze.

— Uff! — odetchnąłem. — Udało się!

Z prawej strony pochwyciłem rozbawione spojrzenie. Siedziałem przy przejściu, więc po mojej lewej nie było nikogo. Zwróciłem się więc w stronę tych oczu i zamarłem.

To była dziewczyna. Być może w rzeczywistości nie była taka śliczna, jak to mi się wydawało, ale w końcu oglądałem ją w na wpół urojonym obrazie z psychomatu. Wmawiałem sobie później, że nie mogła być przecież taka piękna, jak się wydawała, że był to jedynie efekt mojej wyobraźni wypełniającej szczegóły. Nie wiem; pamiętam jedynie, że gapiłem się na jej interesująco urocze, srebrzystoniebieskie oczy, puszyste brązowe włosy, małe rozbawione usta i zuchwały nosek. Gapiłem się tak długo, aż się zaczerwieniła.

— Przepraszam — powiedziałem pośpiesznie — nie... nie spodziewałem się.

Na pokładach transatlantyckich rakietoplanów panuje przyjacielska atmosfera. Pasażerowie, stłoczeni przez siedem do dziesięciu godzin na niewielkiej przestrzeni zmuszeni są do zażyłości. Z reguły zawiera się znajomość ze swoimi sąsiadami, bez konieczności przedstawiania się, po prostu nawiązując rozmowę z kimkolwiek się chce. Myślę, że przypomina to trochę całodzienne podróże koleją w ubiegłym wieku. Zawiera się przyjaźnie na czas podróży, które potem w dziewięciu przypadkach na dziesięć nie są nigdy kontynuowane.

— Czy to pan jest odpowiedzialny za to opóźnienie? — zapytała dziewczyna, uśmiechając się.

— Chyba jestem notorycznym spóźnialskim — przyznałem. — Nawet zegarki się spóźniają, gdy zaczynam je nosić.

— W takim razie pana zajęcia nie mogą być zbyt odpowiedzialne — roześmiała się.

No cóż, rzeczywiście nie były, chociaż może zdumiewać ile klubów, nosicieli kijów, chórzystek było ode mnie zależnych w znacznej części swoich dochodów. Ale jakoś nie wydało mi się warte, by o tym wspominać dziewczynie o srebrzystych oczach.

Rozmawialiśmy. Okazało się, że jest artystką, a przynajmniej miała nadzieję kiedyś nią zostać, nazywała się Joanna Caldwell i leciała do Paryża. Bo oczywiście nie ma lepszego miejsca na świecie niż Paryż, żeby zdobyć doświadczenie i inspirację. Udawała się więc tam na roczne studia i mimo nieco żartobliwych wypowiedzi i roześmianych oczu, widać było, że podchodzi do tego bardzo poważnie. Dowiedziałem się, że przez trzy lata żyła skromnie i pracując ciężko jako ilustratorka w czasopiśmie kobiecym poświęconym modzie, oszczędzała na ten roczny pobyt w Paryżu. A przecież nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia jeden lat. Jej obrazy były dla niej bardzo ważne, co mogłem zrozumieć. Kiedyś odczuwałem to samo względem gry w polo.

Widzicie więc, od początku mieliśmy pokrewne dusze. Wiedziałem, że jej się podobam i było oczywiste, że nie kojarzy sobie Dixona Wellsa z N. J. Wells Corporation. A co do mnie... no cóż, po tym pierwszym spojrzeniu w spokojne srebrzyste oczy nie dbałem już o nic innego. Gdy patrzyłem na nią, godziny wydawały się mijać jak minuty.

Wiecie, jak to jest. Nagle okazało się, że nazywam ją Joanną, a ona mówi na mnie Dick i że tak będzie już przez całe życie. Zdecydowałem się zatrzymać w Paryżu w powrotnej drodze z Moskwy i wymogłem na niej obietnicę, że pozwoli mi się spotkać. Mówię wam, ona była całkiem inna; nic w stylu wyrachowanej Whimsy White czy mdłych, wdzięczących się, rozchichotanych dziewcząt przewijających się na spotkaniach towarzyskich. To była po prostu Joanna, spokojna i wesoła, a przecież sympatyczna i poważna, piękna jak majolikowa figurka.

Ledwo zwróciliśmy uwagę na stewarda zbierającego zamówienia na lancz. Minęły cztery godziny? Wydawało się, że to tylko czterdzieści minut. Odkrycie, że oboje lubimy sałatkę z homara i nie cierpimy ostryg, dało nam przyjemne poczucie bliskości, stworzyło kolejną więź. Żartobliwie oznajmiłem, że to jest omen, a ona nie miała nic przeciwko takiemu potraktowaniu sprawy.

Potem przeszliśmy wąskim przejściem do przeszklonej kabiny widokowej na przodzie rakietoplanu. Był tam taki tłok, że prawie nie dało się wejść, ale nam to wcale nie przeszkadzało, zmuszając do siedzenia bardzo blisko siebie. Pozostawaliśmy tam dość długo, zanim zaczęliśmy odczuwać zaduch w powietrzu.

Katastrofa wydarzyła się już po tym, jak wróciliśmy na swoje miejsca. Nie było żadnego ostrzeżenia, nastąpił nagły zwrot, prawdopodobnie pilot próbował bezskutecznie skręcić, potem był straszny zgrzyt i paskudne wrażenie wirowania, a potem krzyki jakby rozpętała się bitwa.

Bo to była bitwa. Pięćset osób próbowało utrzymać się na nogach, deptało po sobie, tłoczyło się i przewracało, podczas gdy ogromny rakietoplan z odłamanym lewym skrzydłem spadał w korkociągu do Atlantyku.

Rozległy się krzyki załogi i zawyły głośniki.

— Proszę zachować spokój — nawoływano bez przerwy. — Doszło do zderzenia. Nawiązaliśmy już kontakt ze statkiem nawodnym. Nie ma niebezpieczeństwa... Nie ma niebezpieczeństwa...

Z trudem wyplątałem się ze szczątków foteli. Joanna zniknęła. W chwili, gdy odnalazłem ją skuloną w przejściu, samolot z miażdżącym impetem uderzył w wodę

— Proszę włożyć pasy ratunkowe znajdujące się pod siedzeniami — rozlegało się z głośnika. — Pasy ratunkowe są pod siedzeniami.

Wyciągnąłem pas i ubrałem w niego Joannę, a potem inny założyłem na siebie. Tłum odpływał teraz do przodu, a ogon rakietoplanu zaczynał opadać w dół. Za nami, chlupiąc w ciemnościach, gdyż światła pogasły, pojawiła się woda. Jakiś lotnik, ślizgając się, podbiegł do nas, pochylił się i poprawił pas nieprzytomnej kobiety obok.

— Wszystko w porządku? — zawołał i nie czekając na odpowiedź, pobiegł dalej.

Głośniki musiały zostać przełączone na zasilanie awaryjne, gdyż znów rozległy się rozkazy.

— ...i odpłynąć najdalej jak to możliwe. Proszę skakać z przedniego wyjścia i odpływać najdalej jak to możliwe. Statek zatrzymał maszyny. Zostaniecie zabrani. Proszę skakać... — głośniki znów ucichły.

Udało mi się wyplątać Joannę z rumowiska. Była blada; jej srebrzyste oczy były zamknięte. Ruszyłem do przodu, ciągnąc ją z trudem; podłoga nachyliła się i była teraz jak skocznia narciarska. Znów się pojawił tamten lotnik.

— Da pan radę zaciągnąć ją? — zapytał i znów ruszył dalej.

Dostałem się tam. Tłum wokół wejścia jakby zmalał, albo po prostu stłoczył się bardziej. Nagle krzyki przerażenia i desperacji zwiększyły się; rozległ się ryk wody. Ściany kabiny obserwacyjnej poddały się. Ujrzałem zieleń napływającej fali i rosnący potop ruszył na nas w dół. Znów się spóźniłem.

I to było wszystko. Zszokowany, oderwałem wzrok od prognoskopu i spojrzałem na twarz van Manderpootza, piszącego coś na brzegu stołu.

— No i co? — zapytał.

Zadrżałem.

— Straszne! — mruknąłem. — My... Chyba nie było nas wśród uratowanych.

— Nas? — zamrugał oczami. — Jakich nas?

Nic mu nie wyjaśniłem. Podziękowałem, życzyłem dobrej nocy i ruszyłem w bolesną drogę do domu.

* * *

Mój ojciec spostrzegł, że przydarzyło mi się coś dziwnego. W dniu, w którym spóźniłem się do biura tylko pięć minut, wezwał mnie i z niepokojem zaczął wypytywać o zdrowie. Jasne, że nie mogłem mu wszystkiego opowiedzieć. Jak mu miałem wyjaśnić, że spóźniłem się o jeden raz za dużo i zakochałem się w dziewczynie dwa tygodnie po jej śmierci?

Ta myśl przyprawiała mnie o szaleństwo. Joanna! Joanna o srebrzystych oczach leżała teraz gdzieś na dnie Atlantyku. Snułem się na pół przytomny, ledwo się odzywając. Pewnej nocy straciłem nawet chęć pójścia do domu i w końcu zasnąłem, siedząc i paląc w przesadnie miękkim fotelu ojca w jego gabinecie. Rano, kiedy staruszek N. J. wszedł i zobaczył, że znalazłem się tam przed nim, zbladł jak papier, zatoczył się i szepnął: „moje serce”. Długo musiałem mu tłumaczyć i przekonywać, że to nie wczesne przybycie do biura, tylko bardzo późne pójście do domu.

W końcu poczułem, że jestem w stanie stawić temu czoła. Musiałem coś zrobić – cokolwiek! Pomyślałem o prognoskopie. Mogłem sprawdzić... tak, mogłem sprawdzić, co by się stało, gdyby samolot nie rozbił się! Mogłem prześledzić ten niesamowity, nierzeczywisty romans ukryty gdzieś pomiędzy światami „jeśli”. Być może z tych rzeczy, które mogłyby się wydarzyć, uda mi się wycisnąć jakąś ponurą namiastkę radości. Mogłem jeszcze raz zobaczyć Joannę!

Było już późne popołudnie, gdy ruszyłem do mieszkania van Manderpootza. Nie było go; znalazłem go w końcu w holu budynku Fizyki.

— Dick! — wykrzyknął. — Jesteś chory?

— Chory? Nie. A przynajmniej nie fizycznie. Panie profesorze, muszę jeszcze raz skorzystać z pańskiego prognoskopu. Muszę!

— Co? Z tej zabawki? Spóźniłeś się, Dick. Rozebrałem ją. Znalazłem lepsze zastosowanie dla tego miejsca.

Jęknąłem żałośnie i wzięła mnie ochota, by powiedzieć coś brzydkiego na temat tej przeklętej autobiografii wielkiego van Manderpootza. W jego oczach pojawił się błysk sympatii, wziął mnie za ramię i zaciągnął do małego gabinetu przylegającego do pracowni.

— Opowiedz mi wszystko — zażądał.

Opowiedziałem. Chyba nakreśliłem tragedię wystarczająco jasno, bo jego krzaczaste brwi zmarszczyły się w żalu.

— Nawet van Manderpootz nie potrafi wskrzeszać zmarłych — mruknął. — Przykro mi, Dick. Wyrzuć tą sprawę z głowy. Nawet, gdyby mój prognoskop był dostępny, nie pozwoliłbym ci z niego skorzystać. To byłoby jak obracanie noża w ranie — urwał. — Znajdź sobie coś, co cię zajmie. Postępuj tak, jak van Manderpootz. Znajdź zapomnienie w pracy.

— Taak — odrzekłem tępo. — Tylko, kto by chciał czytać moją autobiografię? Pan, to co innego.

— Autobiografię? A, pamiętam. Nie! Już porzuciłem ten pomysł. Historia sama zarejestruje życie i dzieło van Manderpootza. Teraz zaangażowałem się w daleko większy projekt.

— Naprawdę? — zupełnie straciłem zainteresowanie.

— Tak. Był tu Gogli, ten rzeźbiarz. Chce wyrzeźbić moje popiersie. Cóż lepszego mógłbym pozostawić światu niż van Manderpootza wyrzeźbionego za życia? Być może podaruję je miastu... albo uniwersytetowi. Dałbym je Królewskiemu Towarzystwu, gdyby było trochę bardziej otwarte, gdyby... gdyby... Gdyby! — To ostatnie wykrzyczał.

— Słucham?

— Gdyby! — krzyknął van Manderpootz. — To, co zobaczyłeś w prognoskopie, to to co by się wydarzyło, gdybyś zdążył na samolot!

— Wiem.

— Ale w rzeczywistości mogło się wydarzyć coś zupełnie innego! Nie rozumiesz? Ona... ona... Gdzie są te stare gazety?

Zaczął przerzucać stos gazet. W końcu zaczął wymachiwać jedną z nich.

— Tutaj! Tutaj są uratowani!

Nazwisko Joanny Caldwell rzuciło mi się od razu w oczy jak wypisane płonącymi literami. Był tam nawet niewielki akapit o tym wydarzeniu; zauważyłem go zaraz, gdy tylko mój skołowany umysł odzyskał zdolność czytania.

Spora grupa uratowanych zawdzięcza swe życie odwadze dwudziestoośmioletniego nawigatora Orrisa Hope, który podczas paniki sprawdzał oba przejścia, zakładał rannym i nieprzytomnym pasy ratunkowe i przenosił ich do wyjścia. Pozostał w tonącym samolocie do ostatniej chwili, wydostając się w końcu na powierzchnię przez stłuczoną szybę kabiny obserwacyjnej. Między tymi, którym młody lotnik uratował życie byli: Patrick Owensby z Nowego Jorku; pani Campbell Warren z Bostonu; panna Joanna Caldwell z Nowego Jorku...

Mój okrzyk radości był chyba słyszalny nawet w budynku administracji w następnej przecznicy, ale o to nie dbałem; gdyby van Manderpootz nie posiadał kłujących wąsików, byłbym go pocałował. A może nawet to zrobiłem. Nie jestem pewien, co w tej szalonej chwili wyczyniałem w gabinecie profesora.

— Mogę ją odszukać — zawołałem triumfalnie, gdy już się trochę uspokoiłem. — Musiała wylądować wraz z innymi uratowanymi. Wszyscy byli na „Osgoodzie”, brytyjskim trampie, który zawinął do naszego portu w zeszłym tygodniu. Musi być teraz w Nowym Jorku... a jeśli wyjechała do Paryża, dowiem się tego i pojadę za nią!

No cóż, skończyło to się dość dziwacznie. Tak, była w Nowym Jorku, ale... Bo widzicie, Dixon Wells... jakby to powiedzieć... poznał Joannę Caldwell za pomocą prognoskopu, natomiast Joanna nigdy nie poznała Dixona Wellsa. Byłoby zupełnie inaczej jeśli... jeśli... Ale to się nie wydarzyło. Wyszła za mąż za Orrisa Hope'a, młodego lotnika, który ją uratował. Znów się spóźniłem.

Przełożył Ireneusz Dybczyński




Przypisy tłumacza.

  1. W oryginale „the late Mr. Wells” — gra słów. Odpowiednik naszego zwrotu „świętej pamięci”, ale może również oznaczać spóźnialski.


Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Download:Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)