home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

Stanley Grauman Weinbaum

„Ideał”
(The Ideal)


— To jest mój automat, który w odpowiednim czasie będzie mówił — powiedział franciszkanin. — Będzie odpowiadał na wszystkie pytania, które mu zadam i wyjawi mi wszelkie sekrety wiedzy. — Po czym z uczuciem położył rękę na żelaznej czaszce wieńczącej popiersie i uśmiechnął się.

Młodzieniec zagapił się z otwartymi ustami najpierw na głowę, a potem na zakonnika.

— Ale to jest żelazo, dobry ojcze — wyszeptał. — Ta głowa jest z żelaza.

— Żelazo jest na zewnątrz, a umiejętności wewnątrz — odparł Roger Bacon. — Będzie mówił w odpowiedniej chwili i na swój sposób, bo tak go zrobiłem. Zdolny człowiek jest w stanie zamienić diabelski pomysł na dzieło boskie i w ten sposób oszukać szatana... Ćśś! Dzwonią na nieszpory! Plena gratia, ave Virgo...

Automat jednak nie przemówił. Godzinami, tygodniami doctor mirabilis obserwował swoje dzieło, ale żelazne wargi ani drgnęły, żelazne oczy pozbawione były oznak życia i jedynie własny głos wielkiego człowieka rozlegał się w zakonnej celi, a na żadne z zadanych pytań nie było odpowiedzi. Aż pewnego dnia, gdy siedział sprawdzając swoją pracę – list do Dunsa Szkota w odległej Kolonii... pewnego dnia...

— Czas jest — rzekło popiersie i uśmiechnęło się dobrotliwie.

Zakonnik podniósł wzrok.

— W istocie, czas jest — zawtórował. — Czas, żebyś wydał głos, co do pewnego stopnia jest mniej oczywiste niż to, że czas jest. Bo czas oczywiście jest, inaczej w ogóle by nie było niczego. Bez czasu...

— Czas był — zagrzmiało popiersie, wciąż uśmiechając się, lecz teraz surowo jak posąg Drakona.

— W istocie, czas był — powiedział zakonnik. — Czas był, jest i będzie. Bo czas jest tym medium, w którym zachodzą wydarzenia. Materia istnieje w przestrzeni, a wydarzenia...

Popiersie przestało się uśmiechać.

— Czas minął! — ryknęło tonem głębokim jak dzwony katedralne i rozpadło się na tysiące kawałków.


— I to jest mój klasyczny autorytet w tym eksperymencie — powiedział czcigodny Haskel van Manderpootz, zamykając książkę. — Ta historia, pokrywająca się w całej rozciągłości ze średniowiecznym mitem i legendą, dowodzi, że Roger Bacon osobiście przeprowadził ten eksperyment... i poniósł porażkę. Nie sądź jednak, Dixon — pogroził mi swoim długim palcem — że brat Bacon nie był wielkim człowiekiem. To był... bardzo wielki człowiek; to on rozniecił tę pochodnię, którą czterysta lat później poniósł jego imiennik, Francis Bacon, a którą teraz na nowo rozpala van Manderpootz.

Przyglądałem mu się w milczeniu.

— W istocie — kontynuował profesor — Rogera Bacona można by nazwać trzynastowiecznym van Manderpootzem; albo też van Manderpootza dwudziestowiecznym Rogerem Baconem. Jego Opus Majus, Opus MinusOpus Tertium...

— Co to wszystko ma wspólnego z... tym czymś — wtrąciłem niecierpliwie, wskazując palcem niezgrabnego metalowego robota stojącego w kącie pracowni.

— Nie przerywaj! — warknął van Manderpootz. — Ja...

W tym momencie spadłem z krzesła, gdyż kupa metalu wydała z siebie dźwięk, coś jak: „a-a-gh-zgrz” i podnosząc ręce, zrobiła pojedynczy krok w kierunku okna.

— Ki diabeł! — parsknąłem, gdy to coś opuściło ręce i jakby nigdy nic wróciło na swoje miejsce.

— Ulicą musiał przejechać jakiś samochód — wyjaśnił obojętnie van Manderpootz. — No więc... jak już powiedziałem, Roger Bacon...

Przestałem słuchać. Gdy van Manderpootz jest zdecydowany wypowiedzieć jakąś kwestię, przerywanie mu jest więcej niż bezskuteczne. Jako jego eks-student wiedziałem o tym. Pozwoliłem więc podryfować myślom ku moim osobistym sprawom, szczególnie ku Tipsy Alvie, która była najbardziej napiętym moim problemem w tamtej chwili. Tak, mam na myśli Tipsy Alvę, tę małą blond-diablicę występującą w programie „Czas na yerba mate” kręconym dla brazylijskiej telewizji. Chórzystki, tancerki i gwiazdy telewizyjne są moją słabością; być może ze względu na mą skrywaną artystyczną duszę. Być może.

No bo, wiecie, nazywam się Dixon Wells i mam odziedziczyć N. J. Wells Corporation, Konstrukcje Nadzwyczajne. Ja także podobno mam być konstruktorem; mówię podobno, gdyż od czasu ukończenia studiów przed siedmiu laty mój ojciec nie dał mi zbyt wiele okazji, żeby tego dowieść. Staruszek ma silne poczucie wartości czasu, a na mnie ciąży jakieś przekleństwo powodujące, że zawsze i wszędzie jestem za późno. Suponował nawet, że te przypadkowe projekty, które przedstawiłem są zapóźnione jakobińskie, co było nie fair. Są późnoromańskie.

Staruszkowi N. J. nie podobają się również moje skłonności do kobiet sceny i ekranu, więc od czasu do czasu obcina mi kieszonkowe, które podobno ma być moją pensją. Zależność ta jest niewygodna i chociaż ocaliła mnie przed małżeństwem z Whimsy White, co – jak wykazał swoim prognoskopem van Manderpootz – byłoby katastrofą, żałowałem czasami niefortunnego krachu z 2009 roku, w którym straciłem własne pieniądze. Z punktu widzenia moich uczuć okazało się to i tak niemal tragedią. Miesiące minęły, zanim zdołałem zapomnieć o srebrzystych oczach Joanny Caldwell. To był akurat jeszcze jeden przypadek, w którym się trochę spóźniłem.

Van Manderpootz jest moim dawnym nauczycielem fizyki, kierownikiem Zakładu Nowszej Fizyki Uniwersytetu Nowojorskiego i geniuszem, nieco ekscentrycznym. Osądźcie zresztą sami.

— I takie są właśnie założenia — podsumował nagle profesor, przerywając mi tok myślenia.

— Co? Och, tak, oczywiście. Tylko co ma z tym wspólnego ten uśmiechnięty robot?

— Właśnie o tym mówiłem — ryknął profesor, purpurowiejąc na twarzy. — Idiota! Imbecyl! Śpi, gdy van Manderpootz mówi. Wynoś się! Wynocha!

Cóż miałem robić. I tak byłem już spóźniony, zwłaszcza, że rano wstałem później niż zwykle i musiałem w biurze wysłuchać dłuższej niż zazwyczaj tyrady mego ojca na temat punktualności.

* * *

Następnym razem, kiedy wpadłem do niego wieczorem, Van Manderpootz już nie pamiętał o złości. Robot wciąż stał w kącie pod oknem, więc nie tracąc czasu, zapytałem do czego służy.

— Och, to tylko zabawka zrobiona przez moich studentów — wyjaśnił. — Za prawym okiem ma matrycę komórek światłoczułych, podłączoną w taki sposób, żeby aktywować mechanizm, gdy rzucone zostaną na nią pewne wzory. Jest teraz podłączony do sieci elektrycznej, ale w rzeczywistości powinien działać na benzynę.

— Dlaczego?

— No cóż, ten wzór to jest sylwetka samochodu. Spójrz tutaj. — Wziął z biurka kartonik i wyciął z niego kształt samochodu o modnej w tym roku opływowej linii. — Ponieważ w użyciu jest tylko jedno oko — kontynuował — maszyna nie jest w stanie odróżnić, czy jest to pełnowymiarowy samochód widziany z dalszej odległości, czy też mały kształt całkiem blisko. Nie ma poczucia perspektywy.

Podstawił ten kawałek kartonu pod oko mechanizmu. Natychmiast rozległ się zgrzyt „a-a-ghr-grz” i maszyna, unosząc ręce, zrobiła krok do przodu. Van Manderpootz zabrał kartonik, a robot jak poprzednio powrócił obojętnie na miejsce.

— Co to jest, do diabła? — wykrzyknąłem. — Do czego to służy?

— Czy van Manderpootz zrobił coś kiedyś bez potrzeby? Używam tego do demonstracji na moich seminariach.

— Do demonstracji czego?

— Siły rozumu — oświadczył uroczyście van Manderpootz.

— Jak to? I czemu ma działać na benzynie, zamiast być zasilane prądem elektrycznym?

— Jedno pytanie na raz, Dixon. Nie wziąłeś pod uwagę geniuszu pomysłów van Manderpootza. Popatrz tutaj! Ta kreatura, sama w sobie niedoskonała, reprezentuje maszynę drapieżną. Jest mechanicznym odpowiednikiem tygrysa skradającego się w dżungli, by skoczyć na ofiarę. Dżunglą dla tego potwora jest miasto, a jego ofiary to niespodziewające się niczego maszyny poruszające się po ścieżkach nazywanych ulicami. Rozumiesz?

— Nie.

— No dobrze. Wyobraź sobie ten automat, ale nie taki, jak jest teraz, tylko taki, jaki mógłby zrobić van Manderpootz, gdyby chciał. Gigant zaczajony w cieniu budynków, skradający się w ciemnych alejach, kryjący się w opustoszałych ulicach z cicho pracującym silnikiem benzynowym. Nagle... niespodziewający się niczego samochód rzuca swój obraz na matrycę w jego oczach. Drapieżca skacze, porywa ofiarę i wsuwa ją swymi stalowymi ramionami pomiędzy swoje stalowe szczęki, kruszy stalowymi zębami, a jej krew, czyli benzyna, spływa metalowym gardłem do jego żołądka – zbiornika paliwa. Maszyna z nową siłą rzuca się łupić i grasować, szuka nowych ofiar. Ta maszyna to mięsożerca, mechaniczny tygrys.

Oniemiałem. Nagle dotarło do mnie, że mózg wielkiego van Manderpootza uległ rozpadowi.

— Co za...? — westchnąłem.

— To jest tylko taka koncepcja — powiedział obojętnym tonem profesor. — Mam jeszcze dużo pomysłów związanych z tą zabawką. Mogę z jej pomocą udowodnić wszystko... wszystko, co tylko zechcę.

— Może pan? To niech pan coś udowodni.

— A możesz coś zaproponować, Dixon?

Zawahałem się, zakłopotany.

— No co? — zniecierpliwił się. — Popatrz! Mogę udowodnić, że anarchia jest najlepszym ustrojem... albo że piekło i niebo to to samo miejsce... albo że...

— To niech pan udowodni, że piekło i niebo...

— Bez problemu. Wyposażmy więc mojego robota w inteligencję. Dodaję mu mechaniczną pamięć na bazie lamp zwłocznych Cushmana, zmysł matematyczny pochodzący od jakiejś maszyny liczącej oraz głos i słownik z magnetodynamicznym wokalizerem. A teraz musimy ustalić, czy istnienie jakiejś inteligentnej maszyny oznacza, że każda inna maszyna skonstruowana w ten sam sposób, będzie tej samej jakości? Czy robot mający te same wnętrzności, będzie miał dokładnie taki sam charakter?

— Nie! — rzuciłem. — Ludzka istota nie jest w stanie skonstruować dwóch takich samych maszyn. Będą drobne różnice; któraś może reagować szybciej niż inne; albo preferować dostawcze jako ofiary, podczas gdy inna zareaguje gwałtowniej na kabriolety. Innymi słowy, miałyby... indywidualność! — Uśmiechnąłem się triumfalnie.

— Dokładnie mój punkt widzenia — zauważył van Manderpootz. — Przyznajesz więc, że ta indywidualność jest rezultatem niedokładności wykonania. Gdyby nasze działanie było idealne, wszystkie roboty byłyby identyczne, a jakakolwiek indywidualność by nie istniała. Mam rację?

— Tak przypuszczam.

— Powiedziałbym więc, że nasza własna indywidualność wynika z naszego braku perfekcji. Gdybyśmy byli perfekcyjni, każdy z nas byłby taki sam jak pozostali. Prawda?

— Phu... Tak.

— No a niebo, z definicji, jest miejscem, w którym wszystko jest doskonałe. Co za tym idzie, w niebie każdy jest taki sam jak pozostali; i następnie, każdy jest doskonale i kompletnie znudzony! Nie ma większej tortury, Dixon, niż nuda i... No dobrze, udowodniłem swoją tezę?

Położył mnie na łopatki.

— No... a co z anarchią? — wyjąkałem.

— To proste. Bardzo proste dla van Manderpootza. Popatrz! W idealnym społeczeństwie – takim, w którym wszyscy osobnicy są dokładnie tacy sami, co właśnie udowodniłem, że stanowi ideał... powtarzam, w idealnym społeczeństwie... prawo i rząd są całkowicie zbyteczne. Jeśli każdy reaguje na bodźce w taki sam sposób, prawo jest z pewnością całkiem bezużyteczne. Jeśli na przykład pewne wydarzenia mogłyby prowadzić do wypowiedzenia wojny, każdy w takim społeczeństwie głosowałby w ten sam sposób. Co za tym idzie rząd jest niepotrzebny, i następnie, anarchia jest idealnym ustrojem, odpowiednim dla idealnej rasy. — Zamilkł na chwilę. — A teraz udowodnię, że anarchia nie jest idealnym ustrojem...

— Nie ma potrzeby! — poprosiłem. — Kim ja jestem, żeby dyskutować z van Manderpootzem? I to jest cała przyczyna istnienia tego głupiego robota? Podstawa logiki? — Urządzenie odpowiedziało jak zwykle swoim zgrzytem i skoczyło w kierunku jakiegoś zabłąkanego samochodu za oknem.

— A to nie wystarczy? — warknął van Manderpootz. — Niemniej — zniżył ton głosu — myślę o nawet większym przeznaczeniu. Mój chłopcze, van Manderpootz rozwiązał tajemnicę wszechświata! — Zrobił dramatyczną przerwę. — Hej, czemu nic nie mówisz?

— Phu! — westchnąłem. — To jest... Ho ho! To cudownie!

— Nie dla van Manderpootza — oświadczył skromnie.

— Ale... co to takiego?

— Co? Och! — Zmarszczył brwi. — No dobrze, powiem ci, Dixon. Nie zrozumiesz tego, ale ci powiem. — Kaszlał przez chwilę. — Jeszcze we wczesnych latach dwudziestego wieku — kontynuował — Einstein udowodnił, że energia jest partykularna. Materia również jest partykularna, a teraz van Manderpootz doda, że przestrzeń i czas są dyskretne. — Przewiercił mnie wzrokiem.

— Aha... energia i materia są partykularne — mruknąłem — a przestrzeń i czas dyskretne! To bardzo uprzejme z ich strony!

— Imbecyl! — wrzasnął. — Robić sobie grę słów z tego, co powiedział van Manderpootz! Wiesz doskonale, że mam na myśli partykularny i dyskretny w sensie fizycznym. Materia jest złożona z cząstek, więc jest partykularna. Cząstki materii to elektrony, protony i neutrony, a energii to kwanty. A ja teraz dodaję dwie inne cząstki: spacjony, jak nazwałem cząstki przestrzeni i chronony, cząstki czasu.

— A czym do diabła są cząstki przestrzeni i czasu? — zapytałem.

— Dokładnie tym, co powiedziałem! — warknął van Manderpootz. — I tak samo jak cząstki materii są najmniejszymi drobinami materii jakie mogą istnieć, gdyż nie ma niczego takiego jak pół elektronu, czy odpowiednio pół kwantu, tak samo chronon jest najmniejszym możliwym fragmentem czasu, a spacjon najmniejszym możliwym kawałkiem przestrzeni. Zarówno czas jak i przestrzeń są nieciągłe; każde składa się z tych nieskończenie drobnych fragmentów.

— No dobrze, a ile czasu trwa chronon? Ile przestrzeni zajmuje spacjon?

— Van Manderpootz nigdy tego nie mierzył. Chronon to czas jaki jest potrzebny jednemu kwantowi energii na przeniesienie elektronu z jednej orbity elektronowej na następną. Oczywiście nie ma krótszego odcinka czasu, gdyż elektron jest najmniejszą cząstką materii, a kwant najmniejszą cząstką energii. Spacjon równy jest dokładnie objętości protonu. Ponieważ nie istnieje nic mniejszego, jest to oczywiście najmniejsza cząstka przestrzeni.

— No dobrze, ale w takim razie — sprzeciwiłem się — co znajduje się między cząsteczkami czasu i przestrzeni? Jeśli czas płynie, jak pan mówi, skokami, jeden chronon po drugim, to co jest między tymi skokami?

— Och! I tu właśnie dochodzimy do sedna sprawy — powiedział wielki van Manderpootz. — Między cząsteczkami przestrzeni i czasu musi z pewnością być coś, co nie jest ani czasem, ani przestrzenią, materią czy energią. Sto lat temu Shapley antycypował van Manderpootza w dość mętny sposób, ogłaszając swoją teorię kosmoplazmy, powszechnego podstawowego środowiska, w którym zagnieżdżone są przestrzeń, czas i wszechświat. A teraz van Manderpootz przedstawi podstawowe elementy, uniwersalne cząstki, ogniska, w których materia, energia, czas i przestrzeń spotykają się, elementy, z których elektrony, protony, neutrony, kwanty, spacjony i chronony są zbudowane. Zagadka wszechświata została rozwiązana dzięki czemuś, co postanowiłem nazwać kosmonem. — Jego błękitne oczy wwierciły się we mnie.

— Fantastyczne! — powiedziałem słabym głosem, wiedząc, że tego oczekuje. — Ale co my z tego mamy?

— Co my z tego mamy? — ryknął. — To pozwala – albo będzie pozwalać, jak tylko dopracuję kilka szczegółów – na przemianę energii w czas albo przestrzeni w materię, czy czasu w przestrzeń, albo... — zamilkł, rozpryskując ślinę. — Głupiec! — mruknął. — Pomyśleć, że studiował pod kierunkiem van Manderpootza. Rumienię się. Wstyd mi za niego!

Nikt by o nim nie powiedział, że się rumieni. Jego twarz zawsze była już mocno rumiana.

— To wspaniałe! — wykrzyknąłem pośpiesznie. — Co za umysł!

To go ułagodziło.

— To jeszcze nie wszystko — kontynuował. — Van Manderpootz nigdy nie zatrzymuje się przed osiągnięciem doskonałości. Przedstawię teraz również podstawową cząstkę myśli – psychon!

Tego już było dla mnie za wiele. Po prostu gapiłem się w milczeniu.

— No co, oniemiałeś? — zapytał van Manderpootz. — Przypuszczam, że wiesz, przynajmniej ze słyszenia, o istnieniu myśli. Psychon, podstawowa cząstka myśli, to jeden elektron i jeden proton związane podobnie jak przy formowaniu neutronu, zagnieżdżone w jednym kosmonie, zajmujące objętość jednego spacjonu i zasilane jednym kwantem energii przez okres jednego chrononu. Bardzo oczywiste i bardzo proste.

— Rzeczywiście! — zawtórowałem mu. — Nawet ja jestem w stanie pojąć, że to jest równe jednemu psychonowi.

— Wspaniale! Wspaniale! — Rozpromienił się profesor.

— A co pan zrobi z tymi psychonami? — zapytałem.

— Och — zagrzmiał — teraz zabrnęliśmy już nawet dalej niż do serca materii, powróćmy więc do tego tu Isaaka. Tutaj — dźgnął palcem robota — tutaj stworzę mechaniczną głowę Rogera Bacona. W czaszce tej niezgrabnej figury zostanie umiejscowiona taka inteligencja, że nawet van Manderpootz... a raczej powinienem powiedzieć, że tylko van Manderpootz może sobie ją wyobrazić. Pozostaje jedynie skonstruować mój idealizator.

— Idealizator?

— Oczywiście. Czyż nie udowodniłem, że myśli są tak samo rzeczywiste jak materia, energia, czas czy przestrzeń? Czyż nie wykazałem, że za pośrednictwem kosmonu można przekształcić każde z nich w inne? Mój idealizator jest narzędziem do przemiany psychonów w kwanty tak po prostu, jak to się dzieje w rurze Crooksa czy lampie rentgenowskiej. Sprawię, że twoje myśli staną się widzialne! I nie takie myśli jakie są w tym twoim tępym mózgowiu, ale ich forma idealna. Rozumiesz? Psychony twojego umysłu są takie same, jak w jakimkolwiek innym umyśle; są tak samo identyczne, jak identyczne są elektrony ze złota i z żelaza. Tak! Twoje psychony są takie same — tu głos mu zadrżał — jak psychony w umyśle... van Manderpootza! — Umilkł, drżąc cały.

— Naprawdę?

— Naprawdę. Jest ich oczywiście mniej, ale są identyczne. Co za tym idzie, mój idealizator pokaże twoje myśli uwolnione od wpływu twojej osobowości. Pokaże... ideał!

No cóż, znów się spóźniłem do biura.

* * *

Przypomniałem sobie o nim tydzień później. Tipsy była wtedy gdzieś na tournée, a ja wolałem nie szukać nikogo innego, bo już raz kiedyś to próbowałem i się dowiedziała. Tak więc, nie mając nic do roboty, wpadłem w końcu do mieszkania profesora. Nie zastałem go tam i znalazłem go dopiero w pracowni w budynku Fizyki. Krzątał się wokół stołu, na którym kiedyś stał ten przeklęty prognoskop, a obecnie widniała trudna do określenia konstrukcja z lamp i splątanych przewodów, której najbardziej zdumiewającym elementem było okrągłe płaskie zwierciadło z wygrawerowaną na nim siatką delikatnych linii.

— Dixon! Dobry wieczór — huknął van Manderpootz.

— Co to takiego? — zapytałem, przywitawszy się z nim.

— Mój idealizator. Prototyp. Jest zbyt niezgrabny, żeby go umieścić w żelaznej czaszce Isaaka. Właśnie go kończę, żeby wykonać próby. — Spojrzał na mnie błyszczącymi niebieskimi oczami. — Dobrze, że przyszedłeś. Oszczędzisz światu okropnego ryzyka.

— Ryzyka?

— Tak. Bo widzisz, zbyt długie wystawianie się na działanie tego urządzenia ekstrahuje zbyt wiele psychonów i pozostawia umysł w jakimś kretyńskim stanie. Prawie zdecydowałem się ponieść to ryzyko, ale widzę teraz, że byłoby to żałośnie niesprawiedliwe dla świata narażać mózg van Manderpootza. No, a skoro ty jesteś pod ręką, to się dobrze składa.

— Och, nie! Ja nie chcę!

— Daj spokój — powiedział, marszcząc brwi. — Niebezpieczeństwo jest minimalne. W rzeczywistości nawet wątpię, czy urządzenie zdoła wyekstrahować jakieś psychony z twego umysłu. Będziesz więc całkowicie bezpieczny, przynajmniej przez jakieś pół godziny. Ja, z dużo bardziej produktywnym umysłem, mógłbym być, niewątpliwie, nadwerężony nieskończenie bardziej, ale moje poczucie odpowiedzialności względem świata jest zbyt duże, by ryzykować, dopóki nie przetestuję maszyny na kimś innym. Powinieneś być dumny z tego zaszczytu.

— No cóż, nie jestem! — zaprotestowałem słabiutko. W końcu przecież wiedziałem, że pomimo swojego przytłaczającego zmanierowania, van Manderpootz mnie lubi i byłem pewien, że nie wystawi mnie na żadne prawdziwe niebezpieczeństwo. Znalazłem się więc po chwili, siedząc przy stole, twarzą do porysowanego zwierciadła.

— Włóż twarz w tę tubę — powiedział van Manderpootz, pokazując coś na kształt rury od piecyka. — To jest tylko po to, żeby ograniczyć zewnętrzne pole widzenia, tak żebyś patrzył jedynie na zwierciadło. No, zrób to! To nie jest niczym więcej niż tubus teleskopu czy mikroskopu.

— I co dalej — zapytałem, zrobiwszy, co kazał.

— Co widzisz?

— Własną twarz w lustrze.

— Jasne. Teraz włączę i zacznie wirować. — Rozległ się słaby szum i zwierciadło zaczęło się gładko obracać, wciąż tylko lekko rozmazując moje odbicie. — Teraz słuchaj, co masz dalej robić — powiedział van Manderpootz. — Znajdź jakiś ogólny rzeczownik, na przykład „dom”. Myśląc o nim, zobaczysz nie jakiś szczególny dom, ale twój ideał domu, dom twoich marzeń i pożądań. Jeśli pomyślisz o koniu, zobaczysz to, co twój umysł uważa za doskonałego konia. Konia wykreowanego przez marzenie i tęsknotę. Rozumiesz? Wybrałeś już coś?

— Tak.

— Dobrze — rzekł profesor. — Włączam prąd.

No cóż, miałem w końcu dopiero dwadzieścia osiem lat; wybrałem rzeczownik „dziewczyna”.

Z tyłu lustra pojawiła się błękitna poświata. Z wirującej powierzchni wciąż wpatrywała się we mnie moja własna twarz, ale za nią zaczęło formować się coś innego, rosnąc, stając się coraz wyraźniejsze. Zamrugałem, a gdy zogniskowałem ponownie wzrok, zobaczyłem ją. To była ONA.

Boże! Nie wiem, jak ja mam ją opisać. Nie wiem nawet, czy za pierwszym razem zobaczyłem ją wystarczająco wyraźnie. To było, jakbym zajrzał do innego świata i zobaczył zmaterializowane wszystkie swoje tęsknoty, marzenia, aspiracje i ideały. Wrażenie było tak przejmujące, że aż przekraczało granicę bólu. Było... hmm... znakomitą torturą albo zabójczą rozkoszą. Było jednocześnie nieznośne i nieodparte.

Nie mogłem oderwać wzroku. Musiałem patrzeć. W jej nieprawdopodobnie pięknych rysach było coś natrętnie znajomego. Gdzieś już widziałem tę twarz... gdzieś... kiedyś. W snach? Nie. Zdałem sobie nagle sprawę, co jest źródłem tej znajomości. To nie była żadna z żyjących kobiet, to była synteza. Nos miała drobny, zuchwały jak u Whimsy White w jej najlepszym okresie; wargi były doskonałym łukiem jak u Tipsy Alvy; srebrzyste oczy i ciemne aksamitne włosy pochodziły od Joanny Caldwell. Ale całość, suma tego wszystkiego, twarz widoczna w lustrze... Całość nie należała do żadnej z nich; ta twarz była niewiarygodnie, niemożliwie, obrazoburczo piękna.

Widoczna była jedynie twarz i szyja; rysy były chłodne, bez wyrazu, zastygłe jak rzeźba. Przeleciała mi po głowie nagła myśl, że mogłaby się uśmiechnąć, a wtedy ona uśmiechnęła się. Jeśli przedtem była piękna, to teraz jej uroda rozbłysła do takiego poziomu, że stało się to... no cóż, bezczelne; bycie tak piękną stanowiło obrazę; było obelżywe. Poczułem dziki przypływ złości na to, że to oblicze przede mną afiszuje się takim pięknem, a przy tym... nie istnieje! To był podstęp, oszustwo, naciąganie, obietnica, która nigdy nie będzie mogła być spełniona.

Złość zamarła w głębinach fascynacji. Zastanawiałem się, jaka też może być w całości i w tym samym momencie cofnęła się wdzięcznie, tak żeby cała jej figura stała się widoczna. W głębi serca muszę być bardzo pruderyjny, gdyż nie była ubrana w popularne tego roku szorty i koszulkę bez rękawów, ale w opalizujący kostium prawie że zakrywający jej urzekające kolana. Figurę miała smukłą i prostą jak smuga papierosowego dymu w nieruchomym powietrzu; byłem przekonany, że potrafi tańczyć jak obłok pary na wodzie. Gdy tylko to pomyślałem, poruszyła się, zrobiła głęboki dyg i spojrzała w górę, leciuteńko rumieniąc się aż po krzywiznę szyi. No tak, muszę być w głębi serca bardzo pruderyjny, gdyż mimo Tipsy Alvy, Whimsy White i całej reszty, mój ideał był skromny.

Trudno uwierzyć, że to lustro odbijało po prostu moje myśli. Dziewczyna wydawała się być tak rzeczywista, jak ja sam i mniemam, że w końcu była. Była równie rzeczywista jak ja; ni mniej ni więcej, gdyż była częścią mojego własnego umysłu. W tym momencie zdałem sobie sprawę z tego, że ktoś mną potrząsa.

— Twój czas minął — ryczał van Manderpootz. — Odsuń się! Twoje pół godziny się skończyło!

Musiał chyba wyłączyć prąd, bo obraz zniknął. Wyjąłem twarz z tuby i oparłem na dłoniach.

— Ooo... ooo... — pojękiwałem.

— Jak się czujesz — rzucił profesor.

— Czuję się? — spojrzałem w górę. — Fizycznie? W porządku.

W jego niebieskich oczach zamigotały iskierki zainteresowania.

— Pierwiastek trzeciego stopnia z 4913? — krzyknął ostro.

— To... hm... 17 — odpowiedziałem martwym tonem. Zawsze byłem szybki w liczeniu. — Ki diabeł...?

— Umysłowo jesteś w porządku — oznajmił. — Ale powiedz... dlaczego siedziałeś przy tym pół godziny, jak manekin? Mój idealizator na pewno zadziałał, co może być jedyną możliwością w przypadku projektów van Manderpootza. Co sobie pomyślałeś?

— Pomyślałem ... pomyślałem sobie: „dziewczyna” — jęknąłem.

— Huh — parsknął. — Ty idioto! „Dom” czy „koń” nie były wystarczająco dobre; musiałeś wymyślić coś z emocjonalną konotacją. No cóż, możesz już zacząć zapominać o niej, bo ona nie istnieje.

O nie, tak łatwo nie mogłem porzucić nadziei.

— Ale mógłby pan... mógłby...? — Nie wiedziałem nawet, o co go poprosić.

— Van Manderpootz jest matematykiem — oświadczył — a nie magikiem. Oczekujesz, że zmaterializuję dla ciebie jakiś ideał? — A gdy jedynie jęknąłem w odpowiedzi, dodał: — Myślę, że teraz mogę już bezpieczne wypróbować to urządzenie osobiście. Weźmy... na przykład „człowiek”. Zobaczę, jak wygląda supermen. Bo ideałem van Manderpootza nie może być nic gorszego od supermena. — Usadowił się przy urządzeniu. — Włącz tym przyciskiem — powiedział. — Teraz.

Włączyłem. Lampki rozbłysły niebieską poświatą. Przyglądałem się tępo, bez zainteresowania. Nic już nie mogło przyciągnąć mojej uwagi, gdy już raz ujrzałem wizerunek ideału.

— Hej! — powiedział nagle van Manderpootz. — Miałeś włączyć! Nie widzę niczego, oprócz własnego odbicia.

Przyjrzałem się temu, a potem wybuchnąłem pustym śmiechem. Zwierciadło wirowało; banki lamp jarzyły się; urządzenie działało.

Van Manderpootz uniósł głowę, trochę bardziej czerwony niż zazwyczaj. A ja śmiałem się histerycznie.

— Przecież w końcu mógłby ktoś mieć ideał człowieka gorszy od van Manderpootza — powiedział rozdrażnionym tonem — Nie widzę w tym nic bardziej śmiesznego niż w twojej sytuacji.

Śmiech mi zamarł na ustach. Powędrowałem nieszczęśliwy do domu i spędziłem połowę nocy na ponurym rozmyślaniu, wypalając przy tym dwie paczki papierosów, a rano w ogóle nie poszedłem do biura.

* * *

Mimo że Tipsy Alva powróciła do miasta na weekendowe przedstawienie, nawet nie próbowałem się z nią zobaczyć, po prostu zadzwoniłem do niej i powiedziałem, że jestem chory. Przypuszczam, że moja twarz wyglądała dość wiarygodnie przy tym tłumaczeniu, bo bardzo mi współczuła, a jej buzia na ekranie wyrażała prawdziwy niepokój. Ale nawet wtedy nie mogłem oderwać wzroku od jej warg, gdyż pomijając nieco zbyt wyzywający makijaż, były to wargi ideału. Dla mnie było to jednak za mało, dużo za mało.

Staruszek N. J. znów się zaczął martwić. Nie mogłem już spać rano i pomijając ten jeden dzień, gdy nie przyszedłem w ogóle, zjawiałem się coraz wcześniej, aż któregoś dnia spóźniłem się zaledwie dziesięć minut. Wezwał mnie do siebie natychmiast.

— Słuchaj Dixon — zaczął — byłeś ostatnio u lekarza?

— Nie jestem chory — odparłem apatycznie.

— No to na litość boską, ożeń się z nią. Jest mi już wszystko jedno, w jakim chórze ona macha nogami, ożeń się i bądź znów istotą ludzką.

— Nie mogę.

— Co? Jest już mężatką?

— Taak — mruknąłem jedynie w odpowiedzi. Przecież nie mogłem mu powiedzieć, że ona nie istnieje. Nie mogłem się przyznać, że jestem zakochany w wizji, w marzeniu, w ideale. I bez tego uważał, że jestem nieco nienormalny.

— To postaraj się to przezwyciężyć — powiedział gburowato. — Weź urlop. Weź dwa urlopy. Mógłbyś to zrobić dla wspólnego dobra nas wszystkich.

Nie wyjechałem z Nowego Jorku; nie miałem siły. Snułem się po ulicach przez jakiś czas, unikając znajomych i marząc o niedoścignionej urodzie twarzy w lustrze. Stopniowo tęsknota za tym, żeby ujrzeć ją raz jeszcze zaczęła mnie zniewalać. Nie sądzę, żeby jeszcze ktoś oprócz mnie był w stanie zrozumieć pokusę tych wspomnień; ta twarz, rozumiecie, była moim ideałem, moją koncepcją doskonałości. Można spotkać w świecie tu i ówdzie piękne kobiety, zakochać się, ale zawsze – bez względu na to, jak wspaniała jest ich uroda i jak bardzo się jest zakochanym – okazuje się to w jakimś stopniu gorsze od skrytych wyobrażeń i ideałów. Ale nie z tą odbitą twarzą, to był mój ideał i co za tym idzie, jakiekolwiek niedoskonałości mogła by posiadać w umysłach innych, w moich oczach nie miała żadnych. Żadnych, oczywiście, poza tą jedną, straszliwą, że była jedynie ideałem i w związku z tym nieosiągalna. Ale taka jest nieodłączna wada wszelkiej doskonałości.

Trochę to trwało, zanim odzyskałem stan ducha. Zdrowy rozum mówił mi, że ponowne oglądanie przedmiotu pożądania jest bezowocne, a nawet ryzykowne. Zmagałem się z tym łaknieniem, ale zmagałem się daremnie i nie było w tym nic dziwnego, że pewnego wieczoru znalazłem się przed drzwiami mieszkania van Manderpootza. Nie było go, na co właśnie liczyłem, gdyż dawało mi to podstawę, by poszukiwać go w pracowni, w budynku Fizyki, do którego i tak bym go przecież zaciągnął.

Znalazłem go przy stole, na którym stał idealizator, robiącego jakieś notatki.

— Witaj, Dixon — powiedział. — Przyszło ci kiedy do głowy, że idealny uniwersytet nie może istnieć? A to jest oczywiste, gdyż musiałby się składać z idealnych studentów i idealnych nauczycieli, a w takiej sytuacji ci pierwsi nie mieliby czego się uczyć, a ci drudzy nic do nauczania.

A co mnie obchodzi ten idealny uniwersytet i problem niemożności jego istnienia? Cała moja jaźń była spustoszona w wyniku nieistnienia innego ideału.

— Panie profesorze — zacząłem z napięciem w głosie — czy mógłbym użyć tego... tej pańskiej rzeczy ponownie? Chciałbym... hm... chciałbym coś zobaczyć.

Mój głos musiał mu zdradzić sytuację, bo przyjrzał mi się ostro.

— No tak! — rzucił. — Nie posłuchałeś mojej rady! Powiedziałem ci, zapomnij o niej. Zapomnij, bo ona nie istnieje.

— Ale... ale nie mogę! Jeszcze raz, panie profesorze... tylko raz!

Wzruszył ramionami, niemniej jego niebieskie, metaliczne oczy wydawały się miększe niż zazwyczaj. W końcu przecież z jakiegoś niezrozumiałego powodu lubił mnie.

— No dobrze, Dixon — powiedział — jesteś już dorosły i prawdopodobnie dojrzały umysłowo. Powiem ci, że jest to bardzo głupi pomysł, a van Manderpootz zawsze wie, co mówi. Jeśli pragniesz ogłupić się tym opium nieziszczalnych snów, to zróbmy to. Masz teraz ostatnią szansę, gdyż jutro idealizator van Manderpootza idzie do głowy tego tu Isaaka. Oscylatory zostaną przestrojone w taki sposób, żeby psychony, zamiast przemieniać się w kwanty światła, zmieniały się w strumień elektronów, który jako prąd elektryczny uruchomi aparat wokalny Isaaka i zostanie wyemitowany w postaci mowy — urwał zamyślony. — Van Manderpootz usłyszy głos ideału. Oczywiście Isaak wypowie tylko te psychony, które odbierze z mózgu operatora, niemniej, podobnie jak obraz w lustrze, myśli stracą swoje ludzkie piętno i słowa staną się słowami ideału. — Tu chyba się zorientował, że przestałem go słuchać i burknął: — No to jazda, imbecylu!

Zrobiłem to. Piękno, którego łaknąłem, wyłaniało się powoli, nieprawdopodobnie urocze i w niezwykły sposób nawet bardziej urodziwe niż za pierwszym razem. Wiedziałem dlaczego; van Manderpootz mi to kiedyś wyjaśnił. Widziany raz ideał wpłynął na moje wyobrażenia, zmienił je, przeniósł na wyższy poziom. Mając tę twarz we wspomnieniach, moja koncepcja ideału zmieniła się.

Gapiłem się więc i pragnąłem. Istota w lustrze ochoczo i niezwłocznie reagowała na moje myśli, uśmiechając się i poruszając. Gdy pomyślałem o miłości, jej oczy zalśniły taką czułością, że wydawało się jakbym... ja... ja, Dixon Wells, był częścią którejś z tych par, bohaterów wielkich światowych romansów, Heloizy i Abelarda, Tristana i Izoldy, Aucassina i Nicoletty... Gburowaty głos i potrząsającą mnie za ramię rękę van Manderpootza odczułem jak cios sztyletem.

— Odsuń się od tego! Odsuń się — wołał. — Czas minął.

Jęknąłem i opuściłem głowę na dłonie. Profesor miał oczywiście rację; ta niepoczytalna powtórka tylko zintensyfikowała moją niezaspokajalną tęsknotę i uczyniła ten problem dziesięć razy gorszym.

— Dziwne! — usłyszałem za sobą pomrukiwanie profesora. — Naprawdę fantastyczne. Edyp... Edyp okładek kolorowych czasopism i bilbordów.

Rozejrzałem się tępo dookoła. Stał za mną, zezując otwarcie w wirujące zwierciadło po drugiej stronie czarnej tuby.

— Co? — burknąłem ze znużeniem.

— Ta twarz — powiedział. — Bardzo dziwne. Musiałeś widzieć jej rysy w setkach czasopism, na tysiącach bilbordów, w niezliczonych programach telewizyjnych. Kompleks Edypa w ciekawej formie.

— Co? Pan mógł ją zobaczyć?

— Jasne — burknął. — Nie mówiłem już z tuzin razy, że psychony transformowane są w idealny sposób w zwykłe kwanty światła widzialnego? Jeśli ty ją widziałeś, to dlaczego ja nie miałbym?

— A... A te bilbordy i tym podobne?

— Ta twarz jest oczywiście nieco wyidealizowana — powiedział powoli profesor — i pewne szczegóły są inne. Jej oczy nie były aż tak srebrzyście bladoniebieskie, jak sobie wyobraziłeś; były zielone... w kolorze morskiej zieleni, szmaragdowe.

— Do diabła — wrzasnąłem — o czym pan mówi?

— O twarzy w lustrze. Dixon, tak się zdarzyło, że jest to w niedużym przybliżeniu twarz Lisle d'Agrion, znanej jako „Dragon Fly”!

— Chce pan powiedzieć... że ona istnieje? Jest rzeczywista? Żyje? Że...

— Czekaj, czekaj Dixon. Ona jest wystarczająco rzeczywista, tylko że ty, zgodnie ze swoim zwyczajem, trochę się spóźniłeś. Powiedziałbym, spóźniłeś się o jakieś dwadzieścia pięć lat. Ona powinna mieć teraz około pięćdziesięciu... policzmy... myślę, że pięćdziesiąt trzy. Ale we wczesnym dzieciństwie musiałeś oglądać jej oblicze umieszczane wszędzie; Lisle d'Agrion – Dragon Fly.

Mogłem jedynie przełknąć ślinę. Cios był powalający.

— Jak widzisz — kontynuował van Manderpootz — ideały są implantowane bardzo wcześnie. To dlatego nieustannie zakochujesz się w dziewczętach posiadających tę czy inną cechę przypominającą ci ją, jej włosy, nos, usta, oczy. Proste, ale dość osobliwe.

— Osobliwe! — wybuchnąłem. — Pan mówi, osobliwe! Za każdym razem, gdy spojrzę w pańskie przeklęte urządzenie, zakochuję się w micie! W dziewczynie, która jest martwa, nierzeczywista albo okazuje się być staruszką! Osobliwe, co? Piekielnie zabawne, tak?

— Poczekaj, poczekaj — powiedział uspokajająco profesor. — Tak się złożyło, że ona ma córkę. Co więcej, Denise przypomina matkę. A co jeszcze lepsze, ona w przyszłym tygodniu przyjedzie tu, do Nowego Jorku, żeby studiować amerykańską literaturę na tutejszym uniwersytecie. Jest pisarką, rozumiesz?

Tego już było dla mnie za dużo do rozumienia.

— Skąd... skąd pan wie? — wyszeptałem.

To był jeden z niewielu razy, kiedy widziałem, żeby kolosalne opanowanie van Manderpootza zostało naruszone.

— Słuchaj Dixon, tak się również złożyło — powiedział powoli, nieznacznie czerwieniejąc — że wiele lat temu w Amsterdamie Haskel van Manderpootz i Lisle d'Agrion byli... bardzo zaprzyjaźnieni... może nawet powiedziałbym, że bardziej niż zaprzyjaźnieni. Ale ponieważ dwie takie silne osobowości jak Dragon Fly i van Manderpootz bez przerwy się ścierały... — zmarszczył brwi. — O mało co nie zostałem jej drugim mężem. Miała ich siedmiu. Denise jest chyba córką trzeciego.

— A po co... dlaczego przyjeżdża tutaj?

— Bo tutaj jest van Manderpootz — oznajmił z godnością. — Wciąż jesteśmy z Lisle przyjaciółmi. — Odwrócił się i pochylił nad tym skomplikowanym urządzeniem na stole. — Podaj mi śrubokręt — zażądał. — Rozbiorę to dzisiaj i jutro zacznę instalować w głowie Isaaka.

* * *

Kiedy tydzień później wpadłem z entuzjazmem do pracowni van Manderpootza, idealizator wciąż stał na swoim miejscu. Profesor powitał mnie żartobliwym wykrzywieniem warg ledwo widocznych pod zarostem brody.

— Tak, tak, wciąż tu stoi — powiedział, machając ręką w kierunku maszyny. — Zdecydowałem się zbudować dla Isaaka całkowicie nowy, no i ten egzemplarz dostarczył mi sporo rozrywki. Co więcej, mówiąc słowami Oskara Wilda, kim ja jestem, by ingerować w pracę geniusza. W końcu ten mechanizm jest wytworem wielkiego van Manderpootza.

Dręczył mnie z premedytacją. Wiedział, że nie przyszedłem po to, żeby wysłuchiwać tyrad na temat Isaaka czy nawet niezrównanego van Manderpootza. Ale potem uśmiechnął się i zmiękł. Odwrócił się w kierunku przyległego do pracowni niedużego wewnętrznego gabinetu, w którym znajdował się Isaak w całej swojej metalowej surowości.

— Denise! — zawołał. — Pozwól tutaj.

Nie wiem czego dokładnie oczekiwałem, ale pamiętam, że kiedy dziewczyna się pojawiła, zaparło mi dech. Oczywiście nie była dokładnie taka, jak moje wyobrażenie ideału; była chyba minimalnie smuklejsza, a jej oczy... no cóż, musiały być w dużym stopniu podobne do oczu Lisle d'Agrion, bo były najczystszymi szmaragdami, jakie kiedykolwiek widziałem. Jej spojrzenie było zuchwałe i bezpośrednie; mogę sobie wyobrazić jak van Manderpootz i Dragon Fly mogli się ciągle kłócić; nie było to trudne, patrząc w oczy jej córki.

Denise nie była oczywiście tak zupełnie po kobiecemu skromna, jak mój ideał. Na sobie miała najbardziej wyzywający strój naszych czasów, zakrywający mniej więcej tyle, co jednoczęściowy kostium kąpielowy z połowy dwudziestego wieku. Roztaczała wrażenie nie tyle ulotnego wdzięku, co zwinnej i wygimnastykowanej siły, niezależności, otwartości i – powtórzę to jeszcze raz – zuchwałości.

— A więc to pan jest dziedzicem N. J. Wells Corporation — stwierdziła chłodno, gdy van Manderpootz mnie przedstawił. — Pańskie eskapady niezmiennie ożywiają dodatek do Paris Sunday. Czy to nie pan szastał milionami dolarów na giełdzie, żeby Whimsy White...?

— To ogromna przesada — oświadczyłem pospiesznie, czerwieniąc się. — A w ogóle to straciłem je, zanim my... hm... zanim ja...

— Jednak zdążył pan zrobić z siebie głupca, jak mi się wydaje — dokończyła słodko.

No cóż, taka właśnie była. Gdyby nie była tak piekielnie urocza, gdyby nie była tak podobna do tej w lustrze, oburzyłbym się, powiedział: „Miło mi było panią poznać” i nigdy więcej już jej nie oglądał. Ale nie mogłem! Nie z tymi ciemnymi włosami, idealnymi wargami, zuchwałym noskiem kogoś, kto był moim ideałem.

Spotkałem ją więc ponownie jeszcze kilka razy. W rzeczywistości chyba wypełniałem większość jej czasu między kilkoma kursami literatury, na które uczęszczała, i po trochu upewniałem się, że nie tylko fizycznie nie odbiega daleko od mojego ideału. Zuchwałością maskowała uczciwość, szczerość i, na przekór sobie, słodycz. Tak więc, nawet biorąc pod uwagę możliwość falstartu, zakochałem się dość szybko. I co więcej wiedziałem, że ona zaczyna mi odwzajemniać.

Tak się przedstawiały sprawy, gdy pewnego południa zadzwoniłem do niej i zabrałem ją do laboratorium van Manderpootza. Byliśmy umówieni z nim na lancz w klubie uniwersyteckim, ale okazało się, że jest zajęty przeprowadzaniem jakiegoś eksperymentu w dużej pracowni obok i rozplątuje tam jakiś problem namotany przez swoich asystentów. W takiej sytuacji Denise i ja, całkowicie zadowoleni z tego, że zostaliśmy sami, poszliśmy do jego gabinetu. Ja po prostu w jej obecności nie czułem się głodny; rozmowa z nią wystarczała mi za całe pożywienie.

— Mam zamiar być dobrą pisarką — powiedziała w zamyśleniu. — Któregoś dnia, Dick, mam zamiar zostać sławną.

No cóż, wszyscy wiedzą, jak pewne bywają takie zapowiedzi. Natychmiast się z nią zgodziłem.

— Jesteś bardzo miły, Dick — powiedziała, uśmiechając się. — Bardzo miły.

— Bardzo?

— Bardzo — powiedziała z emfazą. Jej zielone oczy natrafiły na stół z idealizatorem. — Co za łamigłówkę zmontował tam wujek Haskel? — zapytała.

Wyjaśniłem jej, obawiam się, że dość mętnie, ale żaden zwykły inżynier nie jest w stanie nadążyć za meandrami pomysłów van Manderpootza. Niemniej Denise uchwyciła sens i jej oczy zapłonęły szmaragdowym ogniem.

— Fascynujące! — wykrzyknęła. Wstała i podeszła do stołu. — Chcę to wypróbować.

— Bez profesora nie możesz. Mogłoby być niebezpieczne.

Nie powinienem był tego mówić. Spojrzała na mnie rozkapryszonym wzrokiem, a jej zielone oczy rozbłysły jeszcze bardziej.

— Chcę — powiedziała. — Dick, ja chcę to zrobić... chcę zobaczyć mój ideał mężczyzny. — Roześmiała się miękko.

Wpadłem w panikę. Wyobraziłem sobie, że jej ideał to wysoki, dobrze zbudowany brunet, a nie niski blondyn, trochę... no cóż, pulchny, taki jak ja.

— Nie! — powiedziałem gwałtownie. — Nie pozwolę ci!

Znów się roześmiała. Chyba odgadła przyczynę mojej konsternacji.

— Nie wygłupiaj się, Dick — powiedziała miękko. Usiadła twarzą do otworu tuby i zakomenderowała: — Włącz to.

Nie potrafiłem jej odmówić. Uruchomiłem wirujące zwierciadło, a następnie banki lamp. Zaraz potem stanąłem za nią, zezując na to, co było widać w odbiciu lustra, gdzie niewyraźnie i powoli formowała się twarz.

Zadrżałem. Z pewnością włosy wizerunku były jasne. Teraz nawet wydaje mi się, że dostrzegłem wówczas podobieństwo do siebie. Być może Denise coś wyczuła, gdyż nagle oderwała się od tuby, spojrzała w górę, lekko się czerwieniąc, co było dla niej charakterystyczne.

— Ideały są nudne! — powiedziała. — Potrzebuję czegoś porywającego. Wiesz, co chciałabym zobaczyć? Chciałabym zwizualizować idealny horror. Tak, właśnie to. Chcę zobaczyć horror absolutny!

— Nie, wcale nie chcesz — westchnąłem. — To bardzo niebezpieczny pomysł.

— Dixon! — usłyszałem głos van Manderpootza dobiegający z zewnątrz, z tamtej pracowni.

— Niebezpieczne? Nonsens — ostro odparła Denise. — Ja jestem pisarką, Dick. Wszystko to jest dla mnie materiałem. To tylko doświadczenie i ja chcę je mieć.

— Dixon! Dixon! Chodź tutaj — zawołał ponownie Van Manderpootz.

— Posłuchaj, Denise — powiedziałem. — Zaraz wrócę. Nie próbuj niczego dopóki nie przyjdę. Proszę!

Rzuciłem się w kierunku dużej sali. Van Manderpootz stał naprzeciw grupy wystraszonych asystentów, wyraźnie pałając gniewem wielkiego człowieka.

— O! Dixon! — warknął. — Powiedz tym głupcom, do czego służy dławik Emmericha i dlaczego nie działa na swobodnym strumieniu elektronów. Pokaż im, że nawet zwykły inżynier może to wiedzieć.

No cóż, zwykły inżynier tego nie wiedział, ale ja przypadkiem wiedziałem. Nie dlatego żebym był jakimś nadzwyczajnym inżynierem, ale tak się zdarzyło, że wiedziałem, gdyż jakiś rok temu musiałem wykonać pewną pracę przy wielkich turbinach pływowych w Maine, gdzie dławiki Emmericha zastosowano jako zabezpieczenie przed upływem ładunku elektrycznego przy ogromnym potencjale tamtejszych kondensatorów. Zacząłem więc wyjaśniać, a van Manderpootz wciąż wtrącał sarkastyczne uwagi na temat swego personelu. Kiedy w końcu skończyłem, minęło chyba z pół godziny. I wtedy przypomniałem sobie o Denise!

Zostawiłem van Manderpootza zapatrzonego, jak ruszam z powrotem i tak jak się spodziewałem, zastałem dziewczynę z twarzą wciśniętą w tę tubę i dłońmi kurczowo wczepionymi w brzeg stołu. Jej rysy były oczywiście niewidoczne, ale było coś dziwnego w jej napiętej pozycji, pobielałych kłykciach...

— Denise! — zawyłem. — Dobrze się czujesz? Denise!

Nie poruszyła się. Wsadziłem głowę między lustro i tubę. Zajrzałem do środka; to co zobaczyłem, wprawiło mnie w osłupienie. Widzieliście kiedyś totalne, obłędne, nieskończone przerażenie na ludzkiej twarzy? Właśnie to ujrzałem na twarzy Denise – niewypowiedziane, głębokie przerażenie, gorsze niż strach przed śmiercią. Zielone oczy były rozwarte tak szeroko, że białka widniały dookoła; idealne wargi były wykrzywione, a cała twarz stężała w maskę czystego strachu.

Rzuciłem się do wyłącznika i w przelocie mignęło mi to, co uwidoczniło się w lustrze. Nieprawdopodobne! Obsceniczne, okropne, przerażające rzeczy – nie sposób tego opisać. Brak słów.

Lampy pociemniały, lecz Denise nie poruszyła się. Odciągnąłem jej twarz od tuby. Gdy mnie zobaczyła, szarpnęła się, zerwała z krzesła i odsunęła, spoglądając z takim dzikim przerażeniem, że stanąłem jak wryty.

— Denise! — krzyknąłem. — To ja, Dick. Denise, spójrz na mnie!

Gdy ruszyłem w jej kierunku, jęknęła zduszonym głosem, oczy jej zmętniały, kolana się ugięły i zemdlała. Cokolwiek widziała, musiało to być przerażające do głębi, bo Denise przecież nie należała do tych, co mdleją.

* * *

Jakiś tydzień później siedziałem w gabinecie naprzeciw van Manderpootza. Szara, metalowa figura Isaaka zniknęła, a stół, na którym stał idealizator, był pusty.

— Tak — powiedział van Manderpootz. — Rozebrałem go. Jedna z niewielu pomyłek van Manderpootza musiała opuścić to miejsce, gdzie para dyletantów, takich jak ty i Denise, mogłaby się do niej dobrać. Wygląda na to, że ja wciąż przeceniam inteligencję innych. Chyba oceniam ich według umysłu van Manderpootza.

Nic na to nie odpowiedziałem. Byłem całkowicie załamany i przygnębiony. Cokolwiek by profesor nie powiedział na temat moich umysłowych ułomności, uważałem za usprawiedliwione.

— Nie będę już więcej nikomu oprócz siebie udzielał kredytu inteligencji i bez wątpienia będzie to całkiem w porządku. Nawet głowie Bacona — ciągnął van Manderpootz, machnąwszy ręką w kierunku pustego kąta po Isaaku. — Porzuciłem ten projekt, no bo, skoro już o tym mówimy, po co światu mechaniczny mózg, jeśli posiada mózg van Manderpootza?

— Profesorze — wybuchnąłem nagle — dlaczego oni nie pozwalają mi się widywać z Denise. Chodzę codziennie do szpitala, prowadzą mnie do jej pokoju tylko raz... tylko raz, a ona w tym czasie dostaje histerii? Dlaczego? Czy ona...? — przełknąłem ślinę.

— Och Dixon, ona wychodzi z tego całkiem dobrze.

— To dlaczego nie mogę się z nią widywać?

— No cóż — powiedział uspokajająco van Manderpootz — bo widzisz, to jest tak, kiedy wpadłeś do pracowni, zrobiłeś błąd, zaglądając do tuby od strony lustra. Denise ujrzała twoje rysy na tle tych wszystkich okropieństw, które przywołała. Rozumiesz? Od tej chwili twoja twarz kojarzy się w jej umyśle z całym tym piekielnym piwem, które nawarzyła w zwierciadle. Nie może nawet spojrzeć na ciebie, żeby jej się to nie przypomniało.

— Dobry boże! — westchnąłem. — Ale ona wyjdzie z tego, co? Zapomni ten szczegół?

— Młody psychiatra, bystry chłopak, który się nią zajmuje – nawiasem mówiąc, korzysta przy tym z kilku moich pomysłów – uważa, że dojdzie do siebie w ciągu kilku miesięcy. Ale Dixon, osobiście sądzę, że nigdy już nie ucieszy się na widok twojej twarzy, chociaż sam widziałem już dużo brzydsze oblicza tu i ówdzie.

— O boże! — jęknąłem, ignorując to ostatnie. — Co za bagno! — Podniosłem się by wyjść i wtedy... wtedy zrozumiałem, co to jest olśnienie. — Niech pan posłucha! — krzyknąłem, odwracając się. — Niech pan posłucha, profesorze! Proszę ją sprowadzić tutaj i pozwolić zwizualizować ideał piękna? A wtedy... a wtedy ja wsadzę w to moją twarz! — Kipiałem entuzjazmem. — To musi się udać! — wykrzyczałem. — W najgorszym przypadku, to usunie te inne wspomnienia. To będzie cudowne!

— Dixon — powiedział van Manderpootz — jak zwykle spóźniłeś się.

— Spóźniłem? Dlaczego? Może pan złożyć z powrotem swój idealizator. Może pan przecież zrobić coś takiego, co?

— Van Manderpootz — oświadczył profesor — ma duszę bardzo wspaniałomyślną. Zrobiłbym to z przyjemnością, ale wciąż byłoby na to za późno. Widzisz Dixon, dziś przed południem ona wyszła za mąż za tego bystrego młodego psychiatrę.

No cóż, miałem tego wieczoru randkę z Tipsy Alvą, na którą już byłem spóźniony, akurat tak jak lubię. Przez cały wieczór nie będę robił nic innego, a jedynie wpatrywał się w jej wargi.

Przełożył Ireneusz Dybczyński




Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Download:Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)