home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

Stanley Grauman Weinbaum

„Punkt widzenia”
(The Point of View)


— Jestem zbyt skromny! — rzucił wielki Haskel van Manderpootz, przechadzając się z irytacją po ograniczonej powierzchni swej osobistej pracowni i od czasu do czasu spoglądając na mnie. — W tym cały kłopot. Nie doceniam własnych osiągnięć i w ten sposób pozwalam drobnym naśladowcom, takim jak Corveille, wpływać na komitet i zdobywać nagrodę Morella.

— No, ale zdobył pan nagrodę Morella w fizyce już z pół tuzina razy — wtrąciłem uspokajająco. — Nie mogą dawać jej panu co roku.

— A dlaczego nie, skoro jest oczywiste, że mi się należy? — Najeżył się profesor. — Zrozum, Dixon, że ja nie żałuję mojej skromności, nawet jeśli to pozwala zdobywać nagrody takim zarozumiałym głupcom, jak Corveille, mającym nieskończenie mniej powodów niż ja do zarozumiałości. W tej sytuacji nic nie chroni nagród przed efektywnym samochwalstwem. Ba! Przyznać nagrodę za badania stosując tak niskie kryteria, że nawet nie chcę o tym wspominać, bo uważam, że nawet członek komitetu Morella powinien zdawać sobie sprawę z oczywistości tego faktu! Weźmy odkrycie psychonu! Kto odkrył psychon? Kto oprócz van Manderpootza?

— A nie dostał pan za to nagrody w zeszłym roku? — zapytałem pocieszającym tonem. — W końcu, czyż ta skromność, to nieokazywanie zazdrości z pana strony, nie jest oznaką wielkości charakteru?

— Prawda... prawda! — powiedział wielki van Manderpootz, mięknąc. — Gdyby taki afront został popełniony w stosunku do człowieka mniejszego formatu niż ja, byłby on niewątpliwe złożył gorzkie zażalenie na komitet. Ale nie ja. W każdym razie wiem z doświadczenia, że nic dobrego by z tego nie wynikło. A poza tym van Manderpootz, pomimo wielkości, jest skromny i potulny jak fiołek. — W tym momencie urwał, a jego rumiana twarz przybrała kolor podobny do tego kwiatka.

Zdusiłem śmiech. Znałem tego ekscentrycznego geniusza od dawna, od czasu, gdy ja, Dixon Wells, byłem studentem inżynierii i uczęszczałem na zajęcia z Nowszej Fizyki (czyli teorii względności) u sławnego profesora. Z jakiegoś nieodgadnionego powodu zapałał on do mnie sympatią i w efekcie tego po uzyskaniu dyplomu wziąłem udział w kilku jego eksperymentach. Była więc na przykład sprawa prognoskopu, a także idealizatora. W pierwszym z tych epizodów spotkał mnie dyshonor zakochania się w dziewczynie dwa tygodnie po jej oczywistej śmierci, a w drugim taki sam albo nawet i większy zakochania się w dziewczynie, która nie istnieje, nigdy nie istniała i nigdy nie będzie istnieć – innymi słowy, w ideale. Być może jestem nieco zbyt wrażliwy na kobiecy urok, a raczej, chyba byłem, gdyż od czasu nieszczęścia z idealizatorem, surowo pozostawiłem te szaleństwa w przeszłości, ku wielkiemu niezadowolenie różnych telewizyjnych artystek, śpiewaczek, tancerek i tym podobnych.

Ostatnio więc oddawałem się bardzo poważnym zajęciom, próbując z całego serca nie spóźnić się do biura, żeby móc się do tego odwołać, gdy ojciec oskarży mnie następnym razem, że nigdy nigdzie nie przyszedłem na czas. Na razie jeszcze mi się to nie udało, ale szczęśliwie N. J. Wells Corporation jest wystarczająco bogate, żeby przetrwać nawet bez pełnego wykorzystania czasu pracy Dixona Wellsa, a powiedziałbym, że nawet pomimo tego. W każdym razie jestem pewien, że mój ojciec woli, jak rano przychodzę późno po wieczorze spędzonym z van Manderpootzem niż z Tipsy Alvą czy Whimsy White, czy z którąkolwiek z licznych dam telewizji. Nawet w dwudziestym pierwszym wieku uchowało się u niego mnóstwo starodawnych poglądów.

— Olśniło mnie właśnie — oznajmił dramatycznym tonem Van Manderpootz, porzucając temat swojej skromności i potulności — że lata mają charakter w dużej mierze taki jak ludzie. Ten rok, 2015, będzie zapisany w historii jako rok bardzo głupi – rok, w którym nagroda Morella została przyznana ciamajdzie. Poprzedni rok, na ten przykład, był rokiem bardzo inteligentnym, klejnotem w koronie cywilizacji. Nie tylko że nagroda Morella została przyznana van Manderpootzowi, ale w zeszłym roku ogłosiłem również dyskretną teorię pola, a uniwersytet odsłonił mój posąg dłuta Gogli'ego. — Tu westchnął. — Tak, bardzo inteligentny rok! Co o tym myślisz?

— To zależy od punktu widzenia — odparłem ponuro. — Mnie się tak bardzo nie podobał, bo co z Joanną Caldwell, Denise d'Agrion i pana diabelskimi eksperymentami. To wszystko się składa na punkt widzenia.

— Diabelskie eksperymenty? — parsknął profesor. — Punkt widzenia? Oczywiście, że to wszystko się składa na punkt widzenia! Nawet proste uogólnienia Einsteina nie wystarczą, żeby tego dowieść. Gdyby cały świat mógł przyswoić sobie inteligentny i godny podziwu punkt widzenia – na przykład van Manderpootza – wszystkie kłopoty by się skończyły. Gdyby to było możliwe... — urwał i wyraz olśnienia rozlał się po jego rumianej twarzy.

— Co się stało? — zapytałem.

— Stało? Jestem zdumiony! Ogromna głębia geniuszu przeraża mnie. Jestem obezwładniony podziwem dla niezmierzonych tajemnic wielkiego umysłu.

— Nie bardzo rozumiem.

— Dixon — rzekł z patosem — masz przywilej oglądać przykład pracy geniusza. Co więcej, zasiałeś ziarno, z którego być może wyrośnie wysokie drzewo myśli. Wydaje się to nieprawdopodobne, że ty, Dixon Wells, podsunąłeś van Manderpootzowi pomysł! Tak już jest, że geniusz sięga po rzeczy małe, nieważne, nieistotne i zamienia je we własne wielkie cele. Jestem wstrząśnięty!

— Ale co...?

— Poczekaj — powiedział van Manderpootz, wciąż pochłonięty podziwem dla wspaniałości swego umysłu. — Gdy drzewo urodzi owoce, to je zobaczysz. Do tego czasu, niech cię zadowoli to, że odegrałeś jakąś rolę w tym projekcie.

* * *

Minął chyba miesiąc, zanim znów zobaczyłem van Manderpootza. Któregoś pogodnego wiosennego wieczoru na ekranie mojego telefonu pojawiło się jego szerokie, rumiane oblicze.

— Jest już gotowy — oznajmił dramatycznym tonem.

— Kto? Co?

Profesor zrobił bolesną minę, widząc, że nie pamiętam.

— Drzewo wydało owoce — wyjaśnił. — Gdybyś zechciał wpaść do mnie, to pójdziemy do pracowni i wykonamy próbę. Nie wyznaczam godziny, więc będzie ci niewypowiedzianie trudno się spóźnić.

Zignorowałem ten przytyk, niemniej gdyby wyznaczył jakiś termin, niewątpliwie przyszedłbym nawet później niż zazwyczaj, gdyż ogarnęły mnie jakieś przeczucia, wątpliwości czy w ogóle powinienem tam chodzić. Wciąż pamiętałem o przykrościach, jakie mnie spotkały po dwóch ostatnich doświadczeniach z wynalazkami van Manderpootza. W końcu jednak znalazłem się w gabinecie profesora. W pracowni obok wokół jakiegoś urządzenia krzątał się niejaki Carter, jeden z technicznych asystentów profesora, a w przeciwległym kącie sekretarka, nieatrakcyjna i nijaka panna Fitch, przepisywała notatki z wykładów, gdyż van Manderpootz czuł odrazę do myśli, że jego złotouste wypowiedzi mogłyby być stracone dla potomności. Na stole, pomiędzy profesorem i mną, spoczywało osobliwe urządzenie wyglądające jak skrzyżowanie binokli z lampą górniczą.

— To jest to — oznajmił z dumą van Manderpootz. — Leży przed tobą mój mniemanowizor, który być może stanie się epokowym wynalazkiem.

— Tak? A co on robi?

— Zaraz ci wyjaśnię. Ten pomysł ma swój początek w twojej uwadze, że wszystko zależy od punktu widzenia. Twierdzenie to bezsprzecznie jest bardzo oczywiste, ale dopiero geniusz chwyta to, co oczywiste i obdziera je z niejasności. W ten sposób myśli nawet najprostszego umysłu mogą podsunąć geniuszowi jego subtelne koncepcje, tak jak widzimy to teraz, gdy ja przechwyciłem twój pomysł.

— Jaki pomysł?

— Cierpliwości. Musisz najpierw wiele zrozumieć. Musisz zdać sobie sprawę z tego, jak bardzo prawdziwe jest twierdzenie, że wszystko zależy od punktu widzenia. Już Einstein udowodnił, że ruch, przestrzeń i czas zależą od szczególnego punktu widzenia obserwatora, czyli jak on to wyraził, od układu odniesienia. Ja poszedłem jeszcze dalej, zdecydowanie dalej. Przedłożyłem teorię, że sam obserwator jest punktem widzenia. Wyszedłem nawet poza to i twierdzę, że świat sam w sobie jest wyłącznie punktem widzenia!

— Co?

— Spójrz! — kontynuował van Manderpootz. — Jest oczywiste, że świat widziany przeze mnie jest całkowicie odmienny od tego, w którym żyjesz ty. Jest tak samo oczywiste, że głęboko religijny człowiek zajmuje świat odmienny od świata materialisty. Szczęśliwy człowiek żyje w świecie wesołym; nieszczęśliwy widzi świat nieszczęść. Jeden człowiek jest zadowolony, posiadając niewiele, inny cierpi mając dużo. Każdy z nich widzi świat z własnego punktu widzenia, co jest równoznaczne stwierdzeniu, że każdy żyje we własnym świecie. Mamy więc tyle światów, ile istnieje punktów widzenia.

— No tak, ale... — sprzeciwiłem się — ta teoria pomija rzeczywistość. Wśród tych wszystkich punktów widzenia musi istnieć jeden, który jest tym rzeczywistym, podczas gdy wszystkie inne są fałszywe.

— Można by tak pomyśleć — przyznał profesor. — Można by pomyśleć, że pomiędzy twoim punktem widzenia, a na przykład, weźmy dla kontrastu, van Manderpootza, mogłyby być niewielkie wątpliwości co do tego, który z nich jest prawidłowy. Jednakowoż już na początku wieku dwudziestego Heisenberg ogłosił swoją zasadę nieoznaczoności, która wykazuje ponad wszelką wątpliwość, że całkowicie naukowy obraz świata jest nieosiągalny, że zasada przyczynowo-skutkowa jest wyłącznie fazą prawdopodobieństwa, że żadne nieomylne przewidywania nie są możliwe i że to, co nauka przywykła nazywać prawami przyrody, jest w rzeczywistości tylko opisem sposobu, w jaki człowiek postrzega naturę. Innymi słowy, charakter świata zależy całkowicie od umysłu obserwatora, czyli wracając do moich wcześniejszych sformułowań, od punktu widzenia.

— Nikt jednak nigdy nie będzie mógł w pełni zrozumieć punktu widzenia innej osoby — powiedziałem. — Nie jest więc w porządku podważać podstaw całej nauki, gdyż nie ma pewności, czy kolor, który obaj nazywamy czerwonym, nie wyglądałby na zielony, gdyby mógł pan widzieć moimi oczami.

— Ha! — wykrzyknął triumfalnie van Manderpootz. — I tutaj jest miejsce na mój mniemanowizor. Przypuśćmy, że byłoby dla mnie możliwe spojrzeć twoimi oczami lub dla ciebie moimi. Wyobrażasz sobie, jakie dobrodziejstwo mogłoby to przynieść ludzkości? Nie tylko z punktu widzenia nauki, ale też dlatego, że można by się ustrzec przed wszystkimi nieporozumieniami. A nawet więcej — powiedział i potrząsając palcem, wyrecytował tonem wyroczni: — Jakaż to moc ten dar by nam dała, by ujrzeć siebie, jak nas widzą inni1. To Van Manderpootz jest tą mocą, Dixon. Przez mój mniemanowizor, można nareszcie przyswoić sobie czyjś punkt widzenia. Skarga poety sprzed dwustu lat została w końcu wysłuchana.

— Jak pan do diabła może spoglądać przez czyjeś oczy?

— Bardzo prosto. Pamiętasz idealizator. Teraz jest już oczywiste, że gdy zajrzałem ci przez ramię i zobaczyłem w lustrze twoją koncepcję idealnej kobiety, przyjąłem do pewnego stopnia twój punkt widzenia. W tamtym przypadku psychony pobrane z twojego umysłu zostały przekształcone w kwanty światła widzialnego, które można było zobaczyć. W przypadku mojego mniemanowizora proces jest dokładnie odwrotny. Rzuca się strumień tego światła na obiekt, którego punkt widzenia chcemy poznać; światło widzialne jest odbijane z powrotem wraz z pewną ilością psychonów, które tutaj zostają wzmocnione do stopnia pozwalającego na ich, jakby to powiedzieć, ocenę?

— Psychony?

— Zapomniałeś już o moim odkryciu elementarnych cząstek myśli? Mam ci jeszcze raz wyjaśniać, że kosmony, chronony, spacjony, psychony i wszystkie pozostałe cząstki są wzajemnie przemienne? I że — kontynuował z roztargnieniem — prowadzi to do pewnych interesujących spekulacji. Przypuśćmy, że transformowałbym tonę materii, protonów i elektronów, w spacjony – to jest, zamienił materię w przestrzeń. Liczę, że tona materii wytworzy około mili sześciennej przestrzeni. Pytanie brzmi, gdzie my tę przestrzeń umieścimy, ponieważ cała przestrzeń, którą mamy, jest już zajęta przez przestrzeń? Albo gdyby wytworzyć godzinę czy dwie czasu? Oczywiste jest, że nie mamy czasu, by umieścić w nim kilka dodatkowych godzin, gdyż cały nasz czas jest już policzony. Niewątpliwie rozwiązanie tych problemów nawet van Manderpootzowi pochłonie pewną ilość myśli, ale w tej chwili jestem ciekaw działania mniemanowizora. Może więc go założysz, Dixon.

— Ja? A pan go jeszcze nie wypróbował?

— Oczywiście, że nie. Po pierwsze, jaką korzyść miałby van Manderpootz, studiując punkt widzenia innych ludzi? Celem urządzenia jest umożliwienie ludziom poznania punktu widzenia mądrzejszych od siebie. A po drugie, zadałem sobie pytanie, czy byłoby uczciwe względem świata pozwolić, żeby van Manderpootz jako pierwszy wypróbowywał nowe, być może niegodne zaufania, urządzenie i odpowiedź była: nie!

— Czyli to ja mam je wypróbować, tak? Zawsze, gdy wypróbowuję pański nowy wynalazek, popadam w jakieś kłopoty. Chyba byłbym głupcem, gdybym szukał ich znowu?

— Zapewniam cię, że mój punkt widzenia stwarza mniejsze możliwości popadnięcia w kłopoty niż twój — oświadczył z powagą van Manderpootz. — Dopóki się będziesz go trzymał, nie ma mowy, żebyś się mógł wpakować w jakąś aferę miłosną.

Mimo zapewnień wielkiego uczonego, dość niechętnie zgodziłem się założyć urządzenie. Przeważyła jednak ciekawość; możliwość spojrzenia na świat cudzymi oczami wydawała się fascynującą perspektywą, tak fascynującą jak wizyta w nowym świecie – którym, według profesora, była. Po krótkim wahaniu, wziąłem instrument, nasadziłem na głowę w ten sposób, że okulary znalazły się we właściwej pozycji i spojrzałem z ciekawością na van Manderpootza.

— Musisz włączyć — powiedział profesor, sięgając ręką i klikając jakimś przełącznikiem na obudowie. — Teraz skieruj światło na moją twarz. Dobrze; utrzymuj środek plamy świetlnej na mojej twarzy. I co teraz widzisz?

Nie odpowiedziałem; to co przez jakiś czas oglądałem było całkiem nieopisywalne. Byłem kompletnie oszołomiony. Dopiero jakiś mimowolny ruch głową, który skierował światło z profesorskiej głowy na blat stołu, przywrócił mi zdrowe zmysły, co przynajmniej dowodziło, że stoły nie mają żadnego punktu widzenia.

— Ooo! — westchnąłem.

Van Manderpootz promieniał.

— To oczywiste, że jesteś olśniony. Trudno oczekiwać, że ktoś mógłby przyswoić punkt widzenia van Manderpootza bez żadnych trudności adaptacyjnych. Następnym razem będzie łatwiej.

Sięgnąłem ręką i wyłączyłem promień świetlny.

— Następnym razem nie tylko że nie będzie to łatwiejsze, ale po prostu niemożliwe — odrzekłem, krzywiąc się. — Nie mam zamiaru już dla nikogo mieć ponownie takiego kręćka w głowie.

— Och Dixon, oczywiście, że masz. Jestem pewien, że następnym razem zawroty głowy będą niedostrzegalne. To normalne, że niespodziewane wyżyny oszołomiły cię. To tak, jakbyś bez ostrzeżenia znalazł się na krawędzi wielkiej przepaści. Tym razem będziesz przygotowany i efekt będzie znacznie mniejszy.

No cóż, jak zwykle miał rację. Po kilku chwilach mogłem już skierować całą uwagę na zjawiska widoczne w mniemanowizorze, a dziwne były to, w dodatku, zjawiska. Nie bardzo wiem jak opisać wrażenie, gdy się widzi świat przez filtr cudzego umysłu. To doświadczenie jest niemal nieopisywalne, ale tak już jest w ostatecznym rozrachunku ze wszystkimi doświadczeniami.

Pierwsze, co zobaczyłem, to kalejdoskop kolorów i kształtów, ale zdumiewające i niepojęte w tej scenie było to, że nie mogłem rozpoznać żadnego pojedynczego koloru! Oczy van Manderpootza, a może to jego mózg, interpretowały kolory w sposób niewypowiedzianie obcy dla sposobu, w jaki ja to robiłem i w efekcie tego widmo było tak dziwne, że nawet pojedynczy odcień nie dawał się po prostu opisać słowami. Powiedzieć profesorowi, tak jak ja to zrobiłem, że jego koncepcja czerwonego wygląda dla mnie jak odcień pomiędzy fioletowym i zielonym nie znaczyło absolutnie nic i jedynym sposobem w jaki trzecia osoba mogłaby to oszacować, było spojrzeć z mojego punktu widzenia za pomocą mniemanowizora w tym czasie, gdy ja będę badał reakcję van Manderpootza na kolor czerwony.

A kształty! Kilka minut zajęło mi rozpoznanie zwykłego laboratoryjnego stołu w dziwnym, kanciastym, pokręconym, zniekształconym czymś na środku pomieszczenia. Sam pokój, pomijając jego dziwną formę, wyglądał na mniejszy, być może dlatego, że van Manderpootz jest nieco większy ode mnie.

Ale, jak na razie, najdziwniejsze fragmenty jego punktu widzenia nie miały nic wspólnego z jego spojrzeniem na świat fizyczny, lecz z bardziej fundamentalnymi elementami – z jego mniemaniem. Większość jego myśli w tych pierwszych chwilach nie docierała do mnie, gdyż nie nauczyłem się jeszcze rozpoznawać i interpretować jego osobistego symbolizmu, w którym myślał. Ale rozpoznawałem jego nastawienie. Na przykład do Cartera mozolącego się nad czymś w pracowni; dowiedziałem się od razu jakim pracowitym, tępym wołem roboczym wydawał się być dla van Manderpootza. Była też panna Fitch. Wyznaję, że zawsze wydawała mi się mało atrakcyjna, tymczasem moje wrażenie, gdy je porównać z opinią profesora, czyniło z niej istną Wenus! Niemalże nie uważał jej za istotę ludzką i jestem pewien, że nigdy nie pomyślał o niej jak o kobiecie, ale wyłącznie jak o przydatnym, lecz nie niezbędnym wyposażeniu laboratorium.

W tym momencie dostrzegłem w oczach van Manderpootza przebłysk odbicia mojej osoby. Uuu! Może nie jestem geniuszem, ale z pewnością nie jestem też rozchichotanym małpoludem, jakim jawiłem się w jego oczach. Być może nie jestem również najprzystojniejszym mężczyzną na świecie, ale gdybym myślał, że wyglądam tak...! No właśnie, biorąc to wszystko razem, zrozumiałem wyobrażenia van Manderpootza o sobie!

— Wystarczy — wrzasnąłem. — Nie zostanę dłużej tu, gdzie się mnie obraża. Mam dosyć!

Zerwałem mniemanowizor z głowy i rzuciłem na stół, czując się nagle trochę głupio na widok krzywego uśmieszku na twarzy profesora.

— Niewiele, Dixon, jest w tym tego ducha, który prowadzi naukę do wielkich osiągnięć — zauważył przyjacielskim tonem. — Przypuszczam, że opiszesz mi naturę tej obrazy i, jeśli to możliwe, powiesz również coś na temat działania mniemanowizora. W końcu to jest to, co miałeś zaobserwować.

Zaczerwieniłem się, marudziłem jeszcze chwilę, ale spełniłem jego prośbę. Van Manderpootz słuchał z wielkim zainteresowaniem mojego opisu różnic między naszymi fizycznymi światami, zwłaszcza różnego widzenia kształtów i kolorów.

— Jakie świetne pole dla artysty! — wykrzyknął w końcu. — Niefortunnie jest, że to pole musi pozostać na zawsze niewykorzystane, gdyż nawet gdyby artysta zapoznał się z tysiącami punktów widzenia i niezliczoną ilością nowych kolorów, jego pigmenty wciąż będą wywierały na widzach to samo wrażenie znanych od zawsze kolorów. — Westchnął w zamyśleniu, po czym dodał: — Niemniej urządzenie jest całkowicie bezpieczne w użyciu. W takim razie wypróbuję je krótko, wnosząc do eksperymentu spokój naukowego umysłu odrzucającego problemy zdające się mieć znaczenie dla ciebie.

Założył mniemanowizor i muszę wyznać, że przetrwał szok pierwszego wrażenia znacznie lepiej niż ja. Po zdziwionym: „uf” zasiadł do satysfakcjonującej analizy mojego punktu widzenia, podczas gdy ja siedziałem, poddając się półświadomie jego spokojnej ocenie. Spokojnej przez jakieś trzy minuty.

Nagle skoczył na równe nogi, zdzierając urządzenie z twarzy, której zwykłe rumieńce pogłębiły się, przybierając choleryczny wściekły kolor.

— Won stąd — ryknął. — To tak według ciebie wygląda van Manderpootz! Kretyn! Idiota! Imbecyl! Wynoś się!

* * *

Jakiś tydzień czy dziesięć dni później, idąc skądś dokądś, przechodziłem przypadkiem obok uniwersytetu i zacząłem się zastanawiać, czy profesor już mi wybaczył. W oknie jego pracowni, w budynku Fizyki, świeciło się światło, wpadłem więc tam, przechodząc obok stołu laboratoryjnego przy którym pracował Carter oraz kąta, gdzie panna Fitch, w swej nudnej przesadnej skromności, wykonywała niekończące się zadanie przepisywania notatek z wykładów.

Van Manderpootz pozdrowił mnie dość kordialnie, niemniej w jego zachowaniu dawało się wyczuć ciekawą domieszkę melancholii.

— Ach, Dixon, miło cię widzieć — zaczął. — Od naszego ostatniego spotkania wiele się nauczyłem na temat głupoty tego świata i wydaje mi się teraz, że ty rzeczywiście jesteś jednym z bardziej inteligentnych współczesnych umysłów.

— Co? — zdumiałem się. Van Manderpootz to powiedział? — Och, dziękuję.

— Naprawdę. Któregoś dnia usiadłem przy oknie od ulicy i obserwowałem punkt widzenia przechodniów. Czy uwierzyłbyś... — ściszył głos. — Uwierzyłbyś w to, że tylko siedem i cztery dziesiąte procenta jest świadoma istnienia van Manderpootza? A wśród tych siedmiu i cztery dziesiąte procenta, większość to z pewnością studenci z sąsiedztwa. Wiedziałem, że inteligencja nie jest wysoka, ale nie sądziłem, że jest aż tak źle.

— Tak, ale musi pan przecież zdawać sobie sprawę z tego — powiedziałem tonem pocieszenia — że osiągnięcia van Manderpootza przyciągają raczej uwagę jedynie tej inteligentnej mniejszości.

— Bardzo głupi paradoks! — rzucił. — Jeśli założymy, że czym wyżej na skali inteligencji, tym będzie mniej osobników, to na podstawie tej teorii można stwierdzić, że największe osiągnięcia ze wszystkich ma ten, o którym nikt nie słyszał. Według tego testu ty byłbyś większy niż van Manderpootz, co jest oczywistym reductio ad absurdum.

Powiedział to z takim wyrzutem, że zrozumiałem, iż nie powinienem był nigdy nawet o czymś takim pomyśleć. W tym momencie jego wszystkowidzące oczy przyciągnęło coś w zewnętrznej pracowni.

— Carter! — ryknął. — Ten interfazometr sinusoidalny jest na drodze przepływu pozytonów? Głupcze! Co masz zamiar mierzyć, mając instrument pomiarowy jako część eksperymentu? Zabierz go stamtąd i zacznij od nowa!

Ruszył w kierunku nieszczęsnego technika. Zostałem sam, siedząc bezczynnie w fotelu i gapiąc się na tę pracownię, której ściany oglądały tyle cudów. Ostatni z nich, mniemanowizor, leżał niedbale na stole, położony przez profesora po obserwacji punktów widzenia ludzi przechodzących ulicą.

Podniosłem urządzenie i zacząłem się przyglądać jego konstrukcji. Oczywiście było to całkiem poza zasięgiem mego rozumienia, gdyż żaden zwykły inżynier nie jest w stanie uchwycić zawiłych koncepcji van Manderpootza. Tak więc po zaciekawionym, ale pełnym podziwu oglądzie jego nieskończenie delikatnych obwodów, siatek i soczewek, zrobiłem rzecz oczywistą, założyłem go.

Pierwszą moją myślą było spróbować na ulicy, ale ponieważ wieczór już był dość późny, chodnik na dole był opustoszały. Usiadłem więc znów bezczynnie i wtedy moją uwagę przyciągnął słaby dźwięk nie będący gderaniem profesora. Zidentyfikowałem go zaraz jako bzyczenie dużej muchy tłukącej się o szklane przepierzenie oddzielające gabinet od pracowni. Zaciekawiło mnie, jaki też punkt widzenia może mieć takie stworzenie, więc błysnąłem światłem w jego kierunku.

Przez chwilę nie widziałem niczego ponad to, co wynikało z mojego własnego punktu widzenia, ponieważ, jak mi to później wyjaśnił van Manderpootz, w mizernym móżdżku muchy jest zbyt mało psychonów, by wytworzyć cokolwiek oprócz bardzo mętnych wrażeń. Stopniowo jednak dotarł do mnie obraz przedstawiający dziwną i nieopisywalną scenę.

Muchy nie widzą kolorów. Takie było moje pierwsze wrażenie, gdyż świat był mętną panoramą szarości, czerni i bieli. Muchy są krańcowymi krótkowidzami; kiedy w końcu zidentyfikowałem scenę jako wnętrze znajomego pokoju, odkryłem, że dla owada – który widzi nie dalej niż sześć stóp, choć obejmuje wzrokiem prawie całą sferę, widząc praktycznie we wszystkich kierunkach na raz – jest on nieskończenie wielki. Ale chyba najbardziej zdumiewające było to, chociaż uświadomiłem sobie to później, że złożone oko owada nie przesyła dużej liczby oddzielnych obrazów, jak to się dzieje, gdy wykonujemy przez nie mikrofotografię. Mucha widzi jeden obraz tak samo jak my; podobnie jak nasz mózg odwraca obraz rzutowany na siatkówkę, tak mózg muchy redukuje obraz złożony do pojedynczego. Oprócz tych wrażeń była tam cała masa przeróżnych wrażeń węchowych i dziwne pragnienie przeniknięcia przez niewidzialną szklaną barierę w kierunku jasnego światła poza nią. Nie miałem jednak czasu na analizowanie tych odczuć, gdyż nagle pojawił się błysk czegoś nieskończenie bardziej zrozumiałego niż mętne procesy w mózgu muchy.

Przez jakieś pół minuty, a może dłużej, nie mogłem odgadnąć od kogo ten błysk pochodzi. Wiedziałem, że dotarło do mnie coś niewiarygodnie miłego, że natrafiłem na punkt widzenia kogoś, kto zobaczył coś, czego obecność wywoływała u niego ekstazę, ale pytanie czyj to był punkt widzenia i na jakie piękno zareagował, pozostawało poza zakresem moich możliwości odgadnięcia.

Zsunąłem mniemanowizor i siadłem, patrząc z zakłopotaniem na muchę tłukącą się o szklaną szybę. Za nią, w tamtym pomieszczeniu, van Manderpootz kontynuował swą perorę skierowaną do skruszonego Cartera, a z kąta, niewidocznego dla mnie, dochodził szelest papierów panny Fitch przepisującej niekończące się notatki. Głowiłem się daremnie nad tym, co się wydarzyło i nagle olśniło mnie rozwiązanie tego problemu.

Mucha musiała wlecieć między mnie, a kogoś w tamtej pracowni. Śledziłem jej lot prawie niewidocznym promieniem świetlnym mniemanowizora, który musiał chwilowo trafić w głowę kogoś z tej trójki za szkłem. Tylko kogo? Samego van Manderpootza? Bo to musiał być któryś z nich dwóch, profesor albo Carter, gdyż sekretarka znajdowała się całkowicie poza zasięgiem promienia.

Zimny i błyskotliwy umysł van Manderpootza wydał mi się zupełnie nieprawdopodobny jako źródło tego rodzaju emocjonalnych wrażeń. Promień musiał więc trafić w głowę spokojnego, poczciwego Cartera. Popędzany uczuciem ciekawości ponownie nasadziłem urządzenie na głowę i wysłałem promień, przemiatając ukradkiem pracownię.

To, że taka procedura jest równie uwłaczająca jak podsłuchiwanie, a nawet, jeśli się nad tym zastanowić, jeszcze bardziej haniebna, gdyż jest w istocie kradzieżą informacji daleko bardziej osobistych niż można to uzyskać ze słowa mówionego, nie przyszło mi wówczas do głowy. Brałem wtedy jedynie pod uwagę własną ciekawość; chciałem wiedzieć jaki rodzaj punktu widzenia mógł wytworzyć tę dziwną, chwilową erupcję piękna. Jeśli postępowanie było nieetyczne... no cóż, w niebie o tym wiedzą i zostanę za to ukarany.

Skierowałem więc mniemanowizor na Cartera. Pełen szacunku wysłuchiwał w tym momencie van Manderpootza. Wyraźnie wyczuwałem jego respekt dla wielkiego człowieka, respekt mający w sobie widoczny element strachu. Wyczuwałem jego reakcję na głos profesora grzmiący na podobieństwo przetaczającego się odgłosu boskich gromów, co było niezbyt daleko od rzeczywistej opinii małego człowieczka na temat swojego szefa. Przechwyciłem również opinię Cartera o sobie samym; jego samoocena ukazywała obraz nawet bardziej myszowatej postaci niż moje mniemanie o nim. A gdy w pewnym momencie spojrzał w moim kierunku, to chociaż jestem pewny, że Dixon Wells nie jest imbecylem, jakim go widzi van Manderpootz, to jestem równie pewien, że nie jest też takim wyrafinowanym światowcem, jak to się wydaje Carterowi. Koniec końców, punkt widzenia Cartera wydawał się przynależeć do nieśmiałego, spokojnego, ustępliwego i nieco służalczego człowieka, co czyniło bardziej zagadkowym obiekt, który spowodował w takim umyśle, jak jego, ten przebłysk poczucia piękna.

Obecnie nie było już po tym śladu. Uwaga Cartera była całkowicie zaprzątnięta tym, co mówił van Manderpootz, który właśnie przeszedł od osobistych ocen głupoty Cartera do ogólnego wykładu na temat błędnego rozumienia połączonej teorii pola w ujęciu jego rywali, Corveille'a i Shrimskiego. Carter słuchał z niemal nabożnym szacunkiem, a ja wyczuwałem przypływy jego oburzenia na złoczyńców ośmielających się nie zgadzać z autorytetem van Manderpootza.

Usiadłem pochłonięty dziwną podwójną wizją z mniemanowizora, która pod pewnym względem przypominała psychomat Horstena – obraz można było obserwować własnymi oczami i jednocześnie oczami obserwowanego podmiotu. Widziałem więc całkiem wyraźnie van Manderpootza i Cartera, a jednocześnie widziałem i odczuwałem to samo, co Carter. W ten sposób stwierdziłem nagle, że profesor przestał się zwracać do Cartera, kierując swoją uwagę na kogoś, jak dotąd, dla mnie niewidocznego, a jednocześnie oczami Cartera ujrzałem, jak w jego umyśle rozbłyskuje na moment zjawisko tej samej ekstazy. Ujrzałem – przy czym opis jest tutaj zupełnie niemożliwy – kobietę, która, być może za wyjątkiem kobiety z ekranu idealizatora, była najpiękniejszą istotą, jaką kiedykolwiek widziałem!

Powiedziałem, że opis jest niemożliwy. To jest prawda absolutna, gdyż jej uroda, figura, prezencja widziane oczami Cartera absolutnie nie dawały się wyrazić słowami. Byłem zafascynowany; ogarnęła mnie jakaś niemoc; gdy dotarł do mnie podziw zawarty w mniemaniu nieśmiałego Cartera, zalała mnie dzika fala zazdrości. Ona była wspaniała, cudowna, nieopisywalna. Jedynie dużym wysiłkiem uwolniłem się na tyle z więzów tego urzeczenia, żeby przechwycić myśl Cartera z jej imieniem. Lisa – myślał. Lisa.

Powiedziała coś do van Manderpootza, co było dla mnie zbyt ciche, żebym mógł usłyszeć, tak samo zresztą jak dla uszu Cartera, bo wtedy usłyszałbym to przez mniemanowizor. Obaj usłyszeliśmy natomiast grzmiącą odpowiedź profesora.

— Mam gdzieś wymowę podawaną w słowniku! — ryknął. — Prawidłowo jest tak, jak to wymawia van Manderpootz!

Cudowna Lisa odwróciła się bez słowa i odeszła. Przez chwilę widziałem ją oczami Cartera, ale gdy była już w pobliżu drzwi, ten zwrócił swą uwagę z powrotem na van Manderpootza i zniknęła mi całkowicie z widoku.

Zobaczyłem, że profesor zakończył swą dysertację i idzie w moim kierunku, więc zsunąłem mniemanowizor i spróbowałem się uspokoić.

— Kim ona jest? — zapytałem. — Muszę ją poznać!

— Spojrzał na mnie wzrokiem bez wyrazu.

— Kto?

— Lisa! Kim jest Lisa?

W zimnych niebieskich oczach van Manderpootza nie pojawił się nawet błysk.

— Nie znam żadnej Lisy — odpowiedział obojętnym tonem.

— Rozmawiał pan z nią przed chwilą! W pracowni!

Van Manderpootz spojrzał na mnie z ciekawością; stopniowo na jego szerokiej inteligentnej twarzy zaświtało bystre podejrzenie.

— Och! — powiedział. — Czy ty przypadkiem nie używałeś mniemanowizora?

Skinąłem głową, czując ogarniający mnie chłód zrozumienia.

— I wybrałeś do obserwacji punkt widzenia Cartera?

Gdy przytaknąłem, profesor podszedł do drzwi łączących oba pomieszczenia i zamknął je, a gdy znalazł się znów naprzeciw mnie, jego rysy zabarwiły się rozbawieniem, które nagle przemieniło się w gromki śmiech.

— A niech cię! — zagrzmiał. — Wiesz, kim jest piękna Lisa? To Fitch!

— Fitch? Pan oszalał! Lisa jest cudowna, a Fitch nieciekawa, chuda i brzydka. Ma pan mnie za idiotę?

— To dla mnie dość kłopotliwe pytanie, Dixon — gdaknął profesor. — Posłuchaj mnie! Kobieta, którą zobaczyłeś, to moja sekretarka, panna Fitch, widziana oczami Cartera. Rozumiesz? Ten idiota, Carter, zakochał się w niej!

* * *

Chyba pół nocy wędrowałem po górnych poziomach, nieświadomy zarówno wąskiego pasma gwiazd widocznych pomiędzy górującymi nade mną ścianami dwudziestopierwszowiecznego Nowego Jorku, jak i nierównomiernego hałasu pojazdów na poziomie transportowym. Z pewnością była to najgorsza opresja z tych wszystkich, w jakie wpędziły mnie diabelskie wynalazki van Manderpootza.

Zakochać się w czyimś punkcie widzenia! Zakochać się w kobiecie, która istnieje jedynie w oczarowanych oczach Cartera. Nie kochałem Lisy Fitch, a właściwie to jej koścista brzydota budziła u mnie odrazę. Zakochałem się w jej wizerunku widzianym oczami Cartera, gdyż nie ma w świecie niczego piękniejszego niż obraz ukochanej w oczach zakochanego.

Ta opresja była daleko gorsza niż poprzednie. Gdy zakochałem się w dziewczynie już nieżyjącej, mogłem się pocieszać tym, co mogłoby być. Gdy zakochałem się w moim ideale – no cóż, była przynajmniej moja własna, nawet jeśli nie mogłem jej mieć. Ale zakochać się w wytworze umysłu innego mężczyzny! Przecież to wyobrażenie mogło istnieć dalej jedynie w przypadku, jeśli Carter będzie wciąż zakochany w Lisie Fitch, a to skutecznie stawiało mnie całkowicie poza sceną. Była dla mnie absolutnie nieosiągalna, gdyż, Bóg mi świadkiem, nie pragnąłem prawdziwej Lisy Fitch – „prawdziwej”, czyli takiej jaką była dla mnie w rzeczywistości. Ostatecznie uważam, że Lisa Fitch Cartera była tak samo prawdziwa, jak kościsty strach na wróble widziany moimi oczami.

Była nieosiągalna! Była? Nagle przypomniałem sobie dawno zapomniane wykłady z psychologii. Stosunek do czegoś to nawyk. Punkt widzenia to stosunek. Czyli punkt widzenia to nawyki. A nawyki można sobie wyrobić!

Znalazłem sposób! Wszystko, co powinienem zrobić lub sobie przyswoić, ćwicząc, to punkt widzenia Cartera. Mówiąc dosłownie, powinienem zająć jego miejsce, traktować rzeczy jego sposobem, poznać jego punkt widzenia. Osiągnąwszy to, mógłbym ujrzeć w Lisie Fitch wszystko to, co on w niej widział i ta wizja stałaby się dla mnie tak samo prawdziwa jak dla niego.

Ostrożnie wszystko zaplanowałem. Wolałem uniknąć sarkazmu wielkiego van Manderpootza i zrobić to w sekrecie. Mogłem przychodzić do jego pracowni wtedy, gdy on miał wykłady czy inne zajęcia i studiując punkt widzenia Cartera za pomocą mniemanowizora, przyswoić go sobie. Mógłbym jednocześnie testować też moje postępy, przyglądając się pannie Fitch bez mniemanowizora. Gdy tylko bym zaczął widzieć w niej to samo, co Carter, wiedziałbym, że sukces jest nieunikniony.

Następne dwa tygodnie były dla mnie dziwnym okresem czasu. Nawiedzałem laboratorium van Manderpootza o dziwacznych porach, sprawdziwszy w uniwersyteckim biurze, kiedy miewa swoje wykłady. Gdy pewnego dnia okazało się, że mniemanowizor zniknął, wymogłem na Carterze, żeby pokazał mi, gdzie został schowany, a on, onieśmielony niewątpliwie moją przyjaźnią z człowiekiem, którego praktycznie czcił, wskazał mi miejsce, nie pytając o nic. Później jednak zacząłem podejrzewać, że zwątpił w prawidłowość swojego postępku, gdyż przechwyciłem jego myśli, iż dziwne są te moje długie posiedzenia, w czasie których gapię się na niego; przechwytywałem z jego umysłu wszelkie wątpliwości, ale jak już mówiłem, zanim poznałem osobistą symbolikę jego myśli, miałem trudności z ich rozszyfrowaniem. Zadowolony z tego był przynajmniej jeden człowiek – mój ojciec, który wziął moją nieobecność w biurze i brak zainteresowania biznesem za objaw zdrowia fizycznego i psychicznego, i gratulował mi serdecznie polepszenia.

Eksperyment zaczynał przynosić wyniki, punkt widzenia Cartera zaczynał mi się podobać i po trochu szalony świat, w którym żyłem, stawał się równie logiczny jak mój własny. Nauczyłem się rozpoznawać kolory jego oczami; nauczyłem się rozpoznawać formy i kształty; i co bardziej podstawowe, poznałem jego skalę wartości, jego poglądy, jego upodobania. Te ostatnie były trochę niewygodne czasami, gdyż przy kilku okazjach, gdy dodatkowo wpadałem wieczorem do van Manderpootza, miałem nieco trudności z oddzieleniem mojego własnego pełnego szacunku podziwu dla wielkiego człowieka od nadmiernego uwielbienia Cartera, co skutkowało tym, że kilkakrotnie o mało co nie wygadałem się ze wszystkiego. Być może było to nieczyste sumienie, ale wciąż zdawało mi się, że bystre niebieskie oczy profesora przez cały wieczór spoczywają na mnie z wyrazem podejrzliwości i zaciekawienia.

Sprawa zmierzała do kulminacji. Czasami, gdy spoglądałem na kościstą brzydotę panny Fitch, zaczynałem mieć przebłyski tego samego cudownego piękna, jakie znajdował w niej Carter – tylko przebłyski, ale były to zwiastuny sukcesu. Każdego dnia przychodziłem do pracowni z coraz większą ochotą, gdyż każdy dzień przybliżał mnie do tego, czego oczekiwałem. Moja ochota wzrastała tak do pewnego dnia, kiedy wszedłem do pracowni i nie zastałem tam ani Cartera, ani panny Fitch, a jedynie van Manderpootza, który ewidentnie powinien być w tym czasie na wykładzie o indeterminizmie.

— Hm! Dzień dobry — bąknąłem.

— No, widzę, że Carter miał jednak rację — odpowiedział, przypatrując się mi. — Bezdenna głupota ludzkiej rasy, Dixon, zaskakuje mnie nieustannie nowymi dowodami swej astronomicznej głębi, ale wydaje mi się, że ta twoja eskapada sięgnęła najgłębszych regionów imbecylizmu.

— Moja... eskapada?

— Sądzisz, że uda ci się umknąć przenikliwym oczom van Manderpootza? Zaraz, jak tylko Carter powiedział mi o twoich wizytach tutaj pod moją nieobecność, mój umysł odkrył prawdę. Informacja od Cartera nie była zresztą konieczna, gdyż jednym okiem było widać zmianę twojej postawy podczas kilku ostatnich spotkań. Chciałeś przyswoić sobie punkt widzenia Cartera, co? Niewątpliwie z myślą o całkowitym pozbawieniu go uroków panny Fitch!

— C... co?

— Słuchaj, Dixon. Nie mówmy już o etycznej stronie tej sprawy, tylko spójrzmy na to z czysto racjonalnego punktu widzenia, o ile racjonalny punkt widzenia jest możliwy dla kogokolwiek oprócz van Manderpootza. Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że aby przyswoić sobie stosunek Cartera do panny Fitch, musiałbyś przyjąć jego cały punkt widzenia? Nie żebym uważał ten punkt widzenia za dużo gorszy od twojego — dodał sucho — ale przypadkiem wolę punkt widzenia osła niż myszy. Twój szczególny rodzaj głupoty jest dla mnie bardziej do zaakceptowania niż nieśmiała, wiotka, służalcza natura Cartera i pewnego dnia podziękujesz mi za to. Czy jego postrzeganie panny Fitch jest warte poświęcenia własnej osobowości?

— Nie... nie wiem.

— No cóż, warte czy nie, van Manderpootz zadecydował o tej sprawie w najmądrzejszy sposób. Spóźniłeś się, Dixon. Dałem im miesiąc urlopu i wysłałem... w podróż poślubną. Wyjechali dziś rano.

Przełożył Ireneusz Dybczyński




Przypisy tłumacza.

  1. — Cytat z wiersza „To A Louse, On Seeing One on a Lady's Bonnet at Church” szkockiego poety Roberta Burnsa (1759-1796).

    Oh, wad some pow'r the giftie gie us
    to see oursels as ithers see us.

    Jakaż to moc ten dar by nam dała,
    by ujrzeć siebie, jak nas widzą inni.


Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Download:Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)