„Książka nie jest towarem!”
Z czego jednak mają żyć autorzy?
Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.
„Książka nie jest towarem!”
Z czego jednak mają żyć autorzy?
Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.
Niektóre opowiadania pisane są wyłącznie po to, by przedstawić jakiś wynalazek. Niewiele jednak można dodać na temat ruchomych dróg po ukazaniu się opowiadania Heinleina z 1940 r. ( w antologii „Rakietowe szlaki”, Czytelnik, 1958, tłum. Julian Stawiński). Nikt już tego środka transportu nie traktuje poważnie, ale siedemdziesiąt lat temu idea wciąż wydawała się atrakcyjna. Opowiadanie ukazało się w „Science Fiction Adventures Magazine” w grudniu 1953 r.
W dusznym nocnym powietrzu więzienia ostro i niewiarygodnie gruchnęły trzy strzały. W martwej ciszy, która nastąpiła potem, trzej strażnicy złożyli się jak marionetki. W głowie Krennera pojawiła się trudna do uwierzenia myśl, że prawdopodobnie nikt tego nie usłyszał.
Przerzucił z całej siły linę przez piętrzący się kamienny mur i całą wieczność czekał, dopóki cienka, ale mocna lina nie ześlizgnie się w ciemności i rozlegnie się tępe „łup”, gdy hak zaczepi się na szczycie. Ruszył jak kot; wspinał się gorączkowo, obcierając palce na szorstkiej powierzchni liny; wdrapywał się na górę. Nagle wokół niego rozbłysło jasne światło, nieziemski blask lamp łukowych. Rozległo się ostre wycie syren. Walczył z liną, pokonując jeden po drugim pracowicie przygotowane węzły, gdy w dole pod nim rozległy się alarmujące okrzyki. Dwadzieścia sekund wspinaczki, pomyślał, jedynie dwadzieścia sekund...
W dole rozległy się strzały i w beton wokół niego uderzyły pociski. Miał ochotę odwrócić się i warknąć na mały krąg mężczyzn stojących w blasku światła na dole, ale to by trwało cenne sekundy. Gdy sięgał rękami szczerbatego od szkła szczytu ściany, poczuł tępe, bolesne uderzenie w stopę.
Czując triumf, przekroczył mur i roześmiał się do drobnych sylwetek i strzelających karabinów w dole. Po drugiej stronie rozciągała się czerń rzeki. Odwrócił się i skoczył w ciemność – stopa pulsowała bólem. Leciał w dół, dopóki chłodna wilgoć rzeki nie zamknęła mu się nad głową, uśmierzając ból i kąpiąc umysł w straszliwym pięknie wolności i tego, co ona niesie. Kilka tuzinów silnych wymachów wyniesie go w dół i na drugą stronę rzeki, trzy mile poniżej więziennej fortecy, skąd się wyrwał. Gdzieś tam, po drugiej stronie wzgórza, znajdzie Shermana i szeroko otwartą drogę do wolności...
Jest wolny! Dwadzieścia siedem lat murów i pracy, goryczy i nienawiści, narastającej, dławiącej zemsty. Dwadzieścia siedem lat szybko rozwijającego się świata pozostawione za nim, daleko z tyłu. Musi uważać. Nie wie, jak to teraz wygląda. Dwadzieścia siedem lat jego życia, stłumionej ambicji, utraty kobiety, potępienia w oczach społeczeństwa. Świeca się jednak wypaliła. Teraz, dysponując czasem, wolnym, spokojnym, cierpliwym czasem, znajdzie Marksona... znajdzie go i w końcu zabije.
W zimnej, płynącej wodzie wydawało się, że mijają godziny. Krenner walczył, by zachować czujność; utrata kontroli była pewną śmiercią. Z muru, za nim, oddano kilka bezsilnych strzałów; bezsilne wąskie strumienie światła przedzierały się przez wodę, szukając go, drobnej plamy w ciemności. Radarem nie mogli go wyśledzić, gdyż nie miał nic metalowego, a odgłosy jego ruchów ginęły w świście wiatru i plusku wody bijącej o ściany więzienia.
W końcu, po całych stuleciach bólu i zimna, wyczołgał się na błotnisty brzeg, blisko wyliczonego miejsca. Usiadł, dysząc. Spuchnięta stopa rwała. Miał ochotę zawyć z bólu, ale krzyk sprowadziłby farmerów, psy i pytania. Nie może tego zrobić, dopóki gdzieś za tymi wzgórzami nie znajdzie Shermana, helikopter i jedzenie, pomoc medyczną i cichy, spokojny odpoczynek.
Próbował zrobić coś ze stopą, ale ból był teraz zbyt wielki. Pół idąc, pół czołgając, zagłębił się w lesie i na ile mógł ruszył na przełaj przez wzgórza.
*
Jerome Markson mimowolnie włączył radiowizor na biurku. Sącząc swą poranną kawę, przeglądał w zamyśleniu plik raportów leżących na biurku i jednym uchem słuchał, dopóki głos spikera nie przedarł się do jego świadomości. Zesztywniał nagle na krześle, zapominając o kawie, która zaczęła stygnąć.
... we wschodniej Pensylwanii ogłoszono alarm dla czterech stanów w poszukiwaniu śladu skazańca, który uciekł wczoraj w nocy z tamtejszego Więzienia Federalnego. Opublikowano specjalne zdjęcia radiowizorowe. Sądzi się, że uciekinier, który uciekając, zastrzelił dwóch strażników i wskoczył do rzeki płynącej obok więzienia, kieruje się na spotkanie z kimś z zewnątrz gdzieś w rejonie gór Błękitnych. Więźniem tym jest John Krenner, lat 51, siwe włosy, niebieskie oczy, pięć stóp i dziewięć cali wzrostu. Jest uzbrojony i niebezpieczny, ma na koncie cztery nieudane ucieczki i trzy udowodnione morderstwa. Odbywał wyrok dożywotniego więzienia, bez prawa do wcześniejszego zwolnienia, za brutalne zamordowanie Florence Markson, żony znanego przemysłowca, Jerome’a Marksona, prezesa Odlewni Marksona. Każda osoba posiadająca informację o miejscu pobytu zbiega proszona jest o powiadomienie...
Markson z niedowierzaniem wpatrywał się w wizerunek, który pojawił się w wizorze. To był rzeczywiście Krenner. Te same zimne oczy, te same okrutne usta, ten sam szyderczy uśmiech. Wyłączył odbiornik, twarz miał ściągniętą i pobladłą. Będzie musiał stawić czoło gorzkiej, irracjonalnej nienawiści tego człowieka, byłego wspólnika... nawet więzienie nie mogło tamtego powstrzymać.
Zadzwonił telefon, burząc ciszę wielkiego gabinetu.
— Halo, Jerry? Tu Floyd Gunn z Pittsburgha. Krenner uciekł!
— Wiem. Właśnie słyszałem. Coś wiadomo.
— Na razie nic. Jeden z więźniów doniósł nam poufnie, że Krenner miał przygotowaną trasę ucieczki, i że przez ostatnie trzy miesiące zbierał wszelkie informacje na temat Dróg. Chciałem cię tylko ostrzec. — Głos policjanta był odległy i nierzeczywisty. — Jerry, on się odgrażał, że cię dostanie. Zamówiłem dla ciebie i twojej posiadłości solidną ochronę...
— Ochrona tu nic nie zdziała — powiedział z rezygnacją Markson. — Krenner załatwi mnie, jeśli ty nie załatwisz wcześniej jego. Postaraj się.
— W każdym razie — głos policjanta zabrzmiał bardziej pogodnie — on jest teraz na wschodzie stanu. Ma czterysta mil do przebycia. Jeśli nie ma helikoptera i nie dostanie się w jakiś sposób na Drogę, nie dotrze do ciebie szybciej niż za dwadzieścia cztery godziny. Zrobimy wszystko, co tylko można.
Markson z rezygnacją odłożył słuchawkę. Dwadzieścia siedem lat spokoju od czasu, gdy ta bestia ostatecznie morderstwami wytyczyła drogę swego życia. A teraz jest z powrotem. Jako wspólnik był straszną pomyłką, człowiekiem nieracjonalnym, nie potrafiącym odróżnić dobra od zła. Był człowiekiem bezlitośnie ambitnym, który odwrócił się od swojego wspólnika, gdy uczciwość pojawiła się na jego drodze; który zamordował mu żonę w ataku wściekłości, kiedy sposób prowadzenia przez niego interesów został zablokowany. Był tak oszalały z wściekłości, że zagrożony karą finansową, chciał wydrzeć Marksonowi serce, a to Markson przecież uratował go przed krzesłem. Apelacja, jakieś pieniądze, trochę wpływów, wyrwało go z rąk śmierci, więc mógł powrócić i znów zabić. Człowiek, którego diabelskie szczęście sprawiło, że mógł teraz przyjść tu bezpiecznie i polować na Marksona, realizując zemstę, której pożądał jego chory umysł.
Markson wziął w rękę visifon i wybrał numer. Pojawiła się twarz młodej kobiety.
— Cześć, tato. Widziałeś wiadomości?
— Widziałem. Chciałbym, żebyś, wraz Jerrym i Mikiem, poleciała śmigłowcem do letniej rezydencji na Nantucket. Czekaj tam na mnie. Nie wiem, kiedy będę mógł tam być, ale nie chcę cię mieć teraz tutaj. Ruszaj natychmiast.
Wiedziała, że z ojcem nie warto dyskutować.
— Tato, czy to możliwe...?
— Całkiem możliwe. Dlatego chcę, żebyś wyjechała.
Rozłączył się i westchnął z niepokojem. Pozostało jedynie czekać. Odlewnie muszą działać, stal musi być wytapiana. Tak czy inaczej, musi tu zostać. I mieć nadzieję. Być może policji się uda...
*
— Z przyjemnością panu pomożemy, ale niech pan nam nie robi krzywdy, proszę? — powiedziała drżącym głosem starsza kobieta, siadając na skraju kuchennego stołka.
— Zamknij się — powiedział Krenner. Szary plastik jego pistoletu połyskiwał matowo w lichym świetle pomieszczenia kuchennego. — Opatrz mi stopę, dokładnie i posyp obficie jakąś „mycyną”. Żeby nie krwawiła i nie chcę jakiejś infekcji.
Kobieta w pośpiechu zaczęła bandażować spuchniętą stopę.
Mężczyzna zdjął skwierczącą patelnię z kuchni i zsunął na talerz hamburgera. Dodał ziemniaki i marchewkę.
— Jedzenie — powiedział ponuro. — Może pan odłożyć pistolet. My nie mamy broni ani telefonu.
— Macie nogi — rzucił Krenner — więc się zamknij.
Kobieta skończyła bandażowanie.
— Niech pan spróbuje — powiedziała.
Skazaniec stanął obok krzesła, ostrożnie obciążając stopę. Ból przeszył nogę, ale to był czysty ból. Mógł to wytrzymać. Z kieszeni wyjął małą mapę.
— Jest tutaj jakiś strumień czy wąwóz, stąd do Doliny Garret?
— Nie — potrząsnął głową farmer.
Dajcie więc jakieś ubrania. Nie, nie wychodź. Te, co masz na sobie.
Farmer rozebrał się bez słowa, a Krenner cisnął swój więzienny pasiak w kąt.
— Nie piśniecie o tym nikomu — oznajmił obojętnie.
— Tak, tak, może pan na nas polegać — wykrzyknęła kobieta spoglądając trwożliwie na pistolet. — Nie powiemy nikomu.
— Wiem — rzekł Krenner, ujmując mocniej broń. W ciszy pomieszczenia strzały zabrzmiały głucho.
Godzinę później Krenner przedarł się przez krzaki, przekroczył rozjeżdżoną drogę i wyszedł na grań. Jego okrutną twarz pokrywały krople potu. To już chyba ostatni grzbiet, pomyślał, przeszedłem jakieś dobre trzy mile... Poranne słońce przeświecało jasno przez gałęzie drzew, współtworząc z wilgocią piękny wzór na mokrym gruncie. Poranny upał właśnie się zaczynał, niemniej posiłek i opatrunki zrobiły swoje. Krenner podciągnął się na skalną półkę, spojrzał za grań i serce mu zamarło.
Obok zgrabnego szarego helikoptera na dnie doliny stał jeszcze jeden, w kolorze policyjnego granatu. Musiał przed chwilą wylądować, gdyż ciemne policyjne mundury tłoczyły się wokół szarej maszyny. Czerwony na twarzy pilot w jaskrawym kombinezonie schodził po drabince. Widać było, jak unosi ręce do góry.
Spóźnił się! Sherman wpadł!
Drżąc, cofnął się za krawędź.
Nie może być! Sherman jest mu potrzebny. Skąd wiedzieli, musieli jakoś przewidzieć... lub usłyszeć... Zatrząsł się w bezsilnej furii. Bez Shermana utknie tu. Nie dorwie Marksona, nie wyrówna rachunków... chyba że...
Drogi.
Słyszał o nich. W 1967, gdy wpadł, Drogi były na etapie projektów. Planowano cały system Ruchomych Dróg, a pierwsza z nich, między Pittsburghiem i Jeziorami była już gotowa. Gruby interes – system pasów transportowych biegnących ze stałą prędkością siedemdziesiąt pięć mil na godzinę transportował jedynie rudę i towary.
W ciągu lat wieści przesączały się przez więzienne mury. Nowi ludzie, „wpadający z wizytą”, opowiadali, koloryzując, o wielkim rozwoju Ruchomych Dróg, rozbudowującym się gigantycznym systemie przecinającym góry i doliny nieprzerwanymi pasmami, osłoniętym przed pogodą i porywaczami – szybkich, gładkich i nieskończonych. Mijają kraje, mówili, nigdy nie zwalniając, pełne pasażerów i żywego ładunku. Jako pierwszy powstał „Wielki Trójkąt”, z Chicago do St. Luis, potem do Starego Nowego Jorku i z powrotem do Chicago. Teraz każde miasto, każda wieś miała swoje małe odgałęzienie, swój łącznik z Ruchomymi Drogami i człowiek, raz dostawszy się na Drogę, mówili, jest bezpieczny, dopóki nie próbuje z niej zejść.
Wyraźne wspomnienie o tym przefiltrowało się przez umysł Krennera. Wielka „Droga Centralna” biegła ze Starego Nowego Jorku do Chicago, przez Nowy Waszyngton i Pittsburgh...
Markson był w Pittsburghu...
Krenner ruszył w dół przez zarośla, kierując się słońcem na południe. Pilność tej misji popędzała go mimo bólu w stopie i trudnego terenu, który musiał pokonać. Był zbyt daleko na północ. Drogę znajdzie gdzieś na południu. A raz na Drodze, znajdzie sposób, jak się z niej wydostać...
*
U stóp wzgórza zatrzymał się zdumiony i westchnął.
Drogi biegły szeroką doliną jak srebrne wstążki. Popołudniowe słońce odbijało się złotem i różem od plastiglasowych osłon skrywających gnające pasy transportowe. Wiły się wśród wzgórz, około mili od siebie, jak bliźniacze węże. Droga prowadząca na wschód i Droga poruszająca się na zachód. Ciągnęły się tak daleko, jak sięgał wzrokiem. Dostrzegł również biały znak wskazujący: „Wejście Merryvale, Kierunek zachodni – 3 mile”.
Krocząc ciężko przez pole, słyszał narastający szum Drogi, automatyczny, jakby warkot maszyny, rytm ruchu. Blisko zachodniego pasa zawrócił na wschód, w kierunku niewielkiej bramki tworzącej wejście. I zaraz potem zobaczył policyjny helikopter stojący obok wejścia i ludzi w mundurach, z bronią, na straży. Było ich trzech.
Krenner bez trudu wyłuskał swoją broń. Było prawie ciemno; łatwo nie mogli go zobaczyć. Obszedł ich za małym pagórkiem, podchodząc w zasięg strzału. Na jednoszynowym torze dostrzegł opływowy wagonik czekający na pasażera i naciśnięcie przycisku, który uruchomi rakietowy silnik, by rozpędzić go do prędkości pasa umożliwiającej wślizgnięcie się na niego i stanie się częścią Drogi. Ostrożnie poruszając się wśród skał, zbliżył się do wagonika i pilnujących go ludzi.
Nagle w mroku rozległo się ujadanie psa. Policjanci mieli dwa małe brązowe psy, wyrywające się na smyczach. Tego nie przewidział. Szybko znalazł osłonę i wycelował w granatowe mundury. Zanim się zorientowali, gdzie go szukać, ściął ich, a potem psy, po czym ruszył biegiem w dół wzgórza do wagonika.
„Plan podróży ustalony na podstawie załączonych map zostanie wczytany, gdy twój wagon zajmie miejsce na Drodze.” Oznajmiał drobny napis na pulpicie sterowniczym. Krenner studiował przez chwilę pulpit, po czym rąbnął w przycisk oznaczony „Naprzód” i siadł w fotelu. Jednoszynowiec ruszył bezgłośnie do przodu i zanurkował w tunelu otwierającym się we wzgórzu. Po drugiej stronie, cały czas przyśpieszając, ruszył wzdłuż srebrnej taśmy, coraz szybciej i szybciej. Z rosnącą ciekawością Krenner obserwował szybkościomierz – dwieście, dwieście dwadzieścia, czterdzieści, sześćdziesiąt, osiemdziesiąt... Przy trzystu milach na godzinę przyśpieszenie złagodniało i wagonik nagle szarpnął w lewo, w ciemność pasa, a potem w jasno oświetlony plastiglasowy tunel.
Był na Drodze!
Wagonik pędził po niezależnej szynie na skraju pasa, łagodnie mijając inne wagony spoczywające na torze od wewnątrz. Gdy pojawiło się wolne miejsce prześlizgnął się w bok, porzucając swoją szynę i zatrzymał się na tej wewnętrznej. Prędkościomierz pokazał zero, jako że pojazd nie poruszał się już niezależnie, ale stanowił integralną część pędzącej Drogi. Trzysta mil na godzinę stałego, nieprzerwanego ruchu względem mijanego terenu.
— Witamy na Drodze — rozległo się nagle z głośnika w wagonie. — Konduktor dotrze do pana niebawem. Potem będzie pan mógł opuścić wagon i poruszać się swobodnie po Drodze. Jedzenie, kabiny wypoczynkowe i sypialne są rozmieszczone regularnie. Ostrzegamy jednak przed zbliżaniem się do barier zewnętrznych i przednich oraz tylnych ogrodzeń stref ładunkowych. Życzymy przyjemnej podróży.
Krenner zachichotał ponuro i, trzymając pistolet w ręku, rozsiadł się w swoim wagoniku. Konduktor będzie miał niespodziankę. W oddali zobaczył na Drodze nadchodzącego człowieka w zielonym mundurze Dróg. I zesztywniał. Wraz z nim szło trzech ludzi w granatowych mundurach. Szybko otworzywszy drzwi wyślizgnął się na miękką wykładzinę Drogi i rzucił biegiem w przeciwnym kierunku.
Zobaczyli go, jak tylko zaczął biec. Przed nim wokół punktu żywieniowego tłoczyli się pasażerowie. Kobieta, odepchnięta podczas tej bezładnej ucieczki, upadła. Podniósł się krzyk, ale on już ich wtedy minął. Noga go spowalniała i ścigający byli coraz bliżej. Nagle zobaczył przed sobą barierę... cztery stopy metalowej przegrody. Poza nią nie było już wykładziny ani żadnego wyposażenia. Strefa ładunkowa! Przeskoczył przez płot i wpadł w ciemność tunelu ładunkowego.
— Stój! Wracaj! Stój, bo będziemy strzelać! — usłyszał krzyki ścigających.
Nie strzelali. Po chwili dotarł do pierwszego przedziału towarowego. Standardowe metalowe kontenery spoczywały na stalowej podłodze Drogi. Minął je, a potem następne. W trzecim i czwartym były otwarte wagony poustawiane wysoko na jakiejś konstrukcji. Biegł przez chwilę, po czym obejrzał się.
Nikt go nie ścigał. Widział ich, daleko na skraju oświetlonego obszaru, cały tłum ludzi za barierką, którą przeskoczył. Ale nikt za nim nie poszedł. Dziwne, że musieli się zatrzymać. Skoncentrował się na otoczeniu. Ładunek mógł go ukryć i umożliwić opuszczenie Drogi, podczas gdy na stacji pasażerskiej nigdy by mu się to nie udało. Wspiął się na wierzch najbliższego kontenera i wskoczył do środka. Poczuł pod stopami kamieniste odłamki i osunął się na twardą hałdę. Co to może być za ładunek...? Wyciągnął z kieszeni zapalniczkę i zapalił.
Węgiel! Zwykły ładunek. Wspiął się z powrotem i rozejrzał. Żadnej pogoni. Poczuł nieprzyjemny dreszcz... To było zbyt łatwe. Pojechać na wagonie z węglem w bezpieczne miejsce. I nikt go nie ściga... dokąd? Na ścianie kontenera zobaczył list przewozowy i zapominając o strachu, rzucił się w podnieceniu. Przeczytał specyfikację: „Dostawa: Węgiel. 20 ton. Odlewnie Marksona. Lokalna bocznica via Pittsburgh.”
Wagon wiózł go do Marksona.
Jego głowa była pełna starej, brzydkiej nienawiści, straszliwej radości z nadchodzącego rewanżu. Chłopcze szczęścia, pomyślał o sobie, nawet Sherman nie mógłby pomóc ci bardziej, jedziesz Ruchomą Drogą nie tylko że do Pittsburgha, ale nie w góry, tylko wprost na podwórko Marksona! Poczuł dreszcz emocji. Pittsburgh był stąd zaledwie kilkaset mil, a trzysta mil na godzinę... Krenner zatarł dłonie z okrutnym zadowoleniem. Nie będzie musiał długo czekać.
*
Godzina mijała powoli. Sforsowana biegiem noga Krennera sztywniała coraz bardziej. Wciąż nic się nie dzieje. Poprawił się. Ostre kliknięcia dochodzące z małego urządzenia przymocowanego obok listu przewozowego zaalarmowały go.
Zbliża się koniec jazdy. Sprężył się w podnieceniu. Jaki miły przypadek, wjechać na dostawie węgla na teren, gdzie przebywa Markson! Na skład węgla, który mógł należeć do niego, piece, odlewnie... Powinni tam być ludzie odbierający z toru ładunek, pamiętał ich dobrze, pracowali dzień i noc, pocili się w tych fabrykach i hutach. Będą ludzie, by zatrzymać i opróżnić wagon. Był ubrany w robocze ciuchy... będzie tam pasował; jak tylko wagon zwolni, wyskoczy i po prostu dołączy do nich. Jeśli będzie musiał, to będzie strzelał. Trochę zwinności przy wyskakiwaniu i trochę ostrożnego podpytywania o biuro Marksona...
Wagon nagle przesunął się na zewnętrzny pas. Krenner złapał za jakiś uchwyt i trzymał się mocno. Poczuł jak wagon skręca i nagle wyjeżdża z tunelu na otwartą przestrzeń. Wspiął się na burtę i wyjrzał. Dostawa składała się z pięciu wagonów; on był w ostatnim. Poruszała się po zwrotnicy z prędkością prawie tą samą, co Droga. Szybko zmierzała w ciemnościach nocy w kierunku pittsburghskich hut. Wydawało mu się, że słyszy szum fabrycznych maszyn i krzyki ludzi podczas pracy. Wytapianie stali wymagało pracy bez przerwy.
Minęli pierwsze zakłady. Wagon znów zmienił tor i serce Krennera zabiło żywiej. Pojawiła się biała tablica: „Teren prywatny. Wstęp wzbroniony. Bocznica Odlewni Marksona.” Zaraz rozlegnie się zgrzyt hamulców. Tam będą ludzie, ale on ma pistolet. Nie ma znaczenia, ilu ich będzie, musi się dostać do Marksona.
Wagon zatrząsł się, niemniej prędkość nie spadała. Teraz jechali pod górę, na szczyt odlewni. Spojrzał w dół i zobaczył potężne hutnicze piece wyciągające swoje smukłe szyje do nieba.
Przeszył go skurcz strachu. Jak daleko prowadzi ten automatyczny system? Automatyczne ładowanie węgla z hałd, automatyczne włączenie do systemu Dróg, automatyczny transfer na lokalną bocznicę prowadzącą do odlewni. Kiedy się kończy ten automatyczny cykl? Kiedy zabierają się za to ludzie? Wyobrażenia sprzed dwudziestu siedmiu lat na temat transportu materiałów, pracy maszyn, produkcji stali przemknęły mu po głowie. W świecie szybko rozwijającej się technologii dwadzieścia siedem lat przynosi zmiany, w każdej dziedzinie życia, w każdym rodzaju produkcji...
Nawet stali...
Wyskakuj Krenner, wyskakuj, usłyszał wewnętrzny głos, to droga w jedną stronę...
Wspiął się szybko na burtę, rozglądając za miejscem do skoku... i cofnął się, czując nagły przypływ strachu.
Wagon pędził zbyt szybko.
Pierwszy wagon dotarł ze swoim ładunkiem do najwyższego punktu estakady. Usłyszał grzmiący huk, gdy jego dno otworzyło się, wysypując ładunek. Bez zatrzymywania się. Bez ludzi. Automatycznie. Z dołu usłyszał hurkot i powietrze nagle rozgrzało się...
Następny wagon poszedł za tamtym. I kolejny. Z rosnącym przerażeniem Krenner wgramolił się burtę. Wagon przed nim, poruszający się do tej pory gładko, szarpnął nagle i zatrząsł swoim ładunkiem, łomocząc węglem o stal. Dwadzieścia ton węgla runęło w dół, w ryczącą czerwień...
Dwadzieścia siedem lat zmieniło wszystko. Nie słyszał ludzi; bo nie było żadnych ludzi. Ludzie nie podsycali ognia. Rozpalone do białości piece, piece Marksona, zasilała regularnie, bezawaryjnie, bezlitosna linia dostawcza podłączona bezpośrednio do Drogi. Wydajna, tania, całkowicie automatyczna.
Wagon Krennera szarpnął tak, że ten uderzył głową o burtę i spadł na ładunek węgla jak worek kartofli. Rzucił się desperacko do uchwytu na burcie, chwycił i nie trafił. Dno wagonu otworzyło się, ładunek wyleciał z hukiem, w którym utonął słaby wrzask Krennera spadającego z węglem.
Ostatnią rzeczą jaką zobaczył w dole, była zbliżająca się rozpalona, kipiąca gardziel wielkiego pieca.
Przełożył Ireneusz Dybczyński
Ilustracja: Sussman
Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.
These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.