home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

Mimo starań wielu entuzjastów – głównie amatorów, bo profesjonalna nauka woli się tym nie zajmować – istnienia zjawisk pozazmysłowych nie udało się potwierdzić. Może rzeczywiście jakieś tajne służby temu przeciwdziałają. J.W.Campbell lubił takie opowiadania i chętnie je zamieszczał. Poniższe zostało zamieszczone w redagowanym przez niego magazynie, który wówczas nosił tytuł: „Analog Science Fact & Fiction”, w czerwcu 1963 roku.


James H. Schmitz

„Kanapka z szynką”
(Ham sandwich)


Gdy Wallace Cavender wszedł do elegancko urządzonego holu Instytutu Zjawisk Pozazmysłowych, nie było w nim nikogo. Spóźnił się prawie pół godziny na odbywające się w każdą niedzielę wieczorne zajęcia studentów z grupy zaawansowanej. Nie było nawet Mavis Greenfield, sekretarki dr Ormonda, zazwyczaj nieco dłużej pozostającej za ustawionym w holu biurkiem, by odhaczyć maruderów. Pozostawiona przez nią książka obecności widniała jednak otwarta na blacie, a obok zapraszająco leżał długopis.

Wallace Cavender wpisał się przykładnie do książki. Z sali wykładowej dochodził niewyraźnie głos dr Aloysa Ormonda. Za tym słabym odgłosem Cavender podążył korytarzem w kierunku zamkniętych drzwi. Otworzył je po cichu i wślizgnął się dyskretnie z tyłu sali wykładowej.

Większość z obecnej trzydziestki zaawansowanych studentów usadowiła się jak zwykle po prawej stronie sali, skąd było nieco bliżej do prowadzącego. Cavender ruszył w kierunku niemal pustych rzędów po lewej stronie. Uśmiechnął się przepraszająco do dr Ormonda, który nie przerywając wykładu, skierował wzrok w jego kierunku, gdy tylko otworzyły się drzwi. Trzy inne twarze zwróciły się w kierunku Cavendera z drugiej strony sali. Reuben Jeffries, krępy mężczyzna z łysą czaszką otoczoną wianuszkiem rzadkich czarnych kędziorów skinął ponuro głową i odwrócił się z powrotem. Mavis Greenfield, kilka rzędów wyżej, uśmiechnęła się i z wyrzutem potrząsnęła głową; podczas przerwy na kawę będzie znów mu truła, że studenci spóźniający się na wykłady dr Ala tracą najciekawszą część tych spotkań.

U pani Folsom, starszej pani siedzącej w pierwszym rzędzie po prawej, późne przyjście Cavendera wywołało bardziej zdecydowaną naganę. Zanim ponownie skierowała swą uwagę na dr Ormonda, spoglądała na niego kilka sekund groźnie marszcząc brwi i wydymając usta.

Cavender usiadł na pierwszym krześle, do którego dotarł i rozparł się wygodnie. Był śmiertelnie zmęczony i nawet zastanawiał się wcześniej czy w ogóle przyjść dzisiaj do Instytutu Zjawisk Pozazmysłowych. Nie mógł sobie jednak na to pozwolić. Niektórzy z kolegów, zwłaszcza pani Folsom, już go uważali za czarną owcę, a jeśli wystarczająco wielu z nich poskarży się dr Ormondowi, że nieodpowiedzialność Cavendera opóźnia postępy grupy w dążeniu do osiągnięcia Totalnej Pozazmysłowości, to może on wyłączyć go z dalszego udziału w badaniach. Przypuszczalnie, pomyślał cynicznie Cavender, już by się tak stało, gdyby poufny raport, który Instytut dostał na temat jego finansów, zrobił mniejsze wrażenie. Dobry bilans w banku nie był warunkiem koniecznym udziału, niemniej pomagał... pomagał! Tylko niewielka grupa zaawansowanych studentów lokowała się w wyższej kategorii przychodu.

Podczas gdy jakaś prawie autonomiczna część jego umysłu śledziła rozprawę dr Ala, Cavender dyskretnie rozejrzał się po sali. Usłyszawszy jakiś tuzin zdań zorientował się, że tematem wieczoru są zależności pomiędzy subiektywną i obiektywną rzeczywistością w rozumieniu Totalnej Pozazmysłowości. Był to już zdarty temat; dr Al mocno się powtarzał. Niemniej większość audytorium śledziła jego słowa z żywym zainteresowaniem, wielu robiło notatki, marszcząc w skupieniu czoła. Jak lubiła to określać Mavis Greenfield, cytując samego doktora, myśl, której nie zrozumiałeś za pierwszym razem, może stać się jasna za piątym lub szóstym. Niemniej Cavender podejrzewał, że na tyle, na ile jest zorientowany, większa część teorii Totalnej Pozazmysłowości miała pozostać niejasna na zawsze.

Skoncentrował uwagę na dwojgu studentach po tej stronie sali. Dexter Jones i Perrie Rochelle siedzieli obok siebie w pierwszym rzędzie, zajmując te same krzesłach, co zwykle na tych spotkaniach. Różnili się na różne sposoby od przeciętnej w tej grupie. Na przykład byli młodsi; Dexter miał dwadzieścia dziewięć lat, a Perrie dwadzieścia trzy, podczas gdy średnia wieku w grupie oscylowała wokół czterdziestu pięciu, co przypadkiem było również wiekiem Cavendera. Żadne nie zostało pobłogosławione ziemskim majątkiem; było nawet wątpliwe, czy Rochelle, która określała siebie jako grafika reklamowego, miała w ogóle konto w banku. Dexter Jones, nauczyciel z podstawówki, miał, ale ledwo mu starczało na czynsz i spłatę samochodu. Ich wartość dla Instytutu polegała na czymś innym. Oboje posiadali ezoteryczne talenty zmysłowe, dość skromne, z pewnością, ale wciąż bardzo interesujące, tak że w razie potrzeby mogli określić dokładnie, co znajduje się w zaklejonej kopercie albo podać rysopis ukochanego na fotografii ukrytej w portfelu innego studenta. Dawało to grupie zachęcający dowód, że takie zdolności rzeczywiście nie są bajką i po nieokreślonych trudach na drodze do Totalnej Pozazmysłowości może to osiągnąć każdy.

W dodatku Perrie i Dexter byli ochotnikami w czymś, co dr Aloys Ormond określał tajemniczo jako „bardzo zaawansowany eksperyment”. Grupa, jako całość, nie została poinformowana o dokładnej naturze tego eksperymentu, ale dano im do zrozumienia, że są to ćwiczenia umysłowe o takiej sile, że dr Al nie życzy sobie, by inni zaawansowani studenci tego próbowali, dopóki odważne pionierskie prace Perrie i Dextera nie zostaną zakończone, a wyniki ocenione przez niego...


— Bóle głowy, panie doktorze — powiedziała Perrie Rochelle. — Niekiedy bardzo silne bóle głowy... — zawahała się. Była chudą, bladą dziewczyną z niedbale uczesanymi brązowymi włosami, oscylującą między stanami żywego pobudzenia i aktywności a nieco krótszymi okresami zamykania się w sobie i kamiennej twarzy. — A potem — mówiła dalej — są takie chwile podczas dnia, gdy czuję się w jakiś sposób oszołomiona, nie będąc całkiem pewna czy to sen czy jawa... rozumie pan?

Dr Ormond, oparty o niewielki pulpit, popatrzył na nią w zamyśleniu i pokiwał głową. Jego powściągliwy uśmiech wskazywał, że nie jest bynajmniej zaskoczony czy zakłopotany jej sprawozdaniem z tygodniowego eksperymentu – wynik był, rzeczywiście, zgodny z jego oczekiwaniem.

— Porozmawiamy później, Perrie — powiedział łagodnie. — A ty, Dexter... jakie miałeś wrażenia?

Dexter Jones odchrząknął. Był młodym poważnym mężczyzną przychodzącym na spotkania gładko ogolony, w schludnych, konserwatywnych ubraniach. I rzadko odzywał się nie pytany.

— Nic dramatycznego, panie doktorze — odrzekł nieśmiało. — W ciągu tygodnia miałem trochę nocnych koszmarów. Ale nie wiem, czy to było jakoś powiązane z tym... och, z tym, co pan nam polecił zrobić.

Dr Ormond podrapał się po brodzie i spojrzał na niego życzliwie.

— Co do powiązań, Dexter, wydaje się to całkiem możliwe. Przypuśćmy, że są. Co możesz nam powiedzieć o tych koszmarach?

Dexter stwierdził, że obawia się, iż nie może zbyt wiele na ten temat powiedzieć, bo gdy się już całkiem obudził, pozostało mu jedynie mętne wrażenie sennego koszmaru i  pamięta jedynie, że było to dość przerażające.

Starsza pani Folson, który była bardziej niż trochę zazdrosna o specjalną uwagę jaką cieszą się Dexter i Perrie, wtrąciła się w tym momencie, opowiadając skwapliwie o swoim koszmarze, który ona miała w tym tygodniu i który ona zapamiętała w całości. Uwaga Cavendera podryfowała w kierunku innym niż tocząca się dyskusja. W najlepszym przypadku pani Folsom była starą nudziarą, chociaż bardzo bogatą nudziarą, co było powodem, dla którego dr Ormond pozwalał jej na jakiś czas zbaczać z tematu, zanim skierował dyskusję z powrotem na właściwe tory. Cavender nie musiał udawać, że tego słucha.

Siedząc z tyłu za większością uczestników spotkania, pozwolił sobie ponownie powędrować wzrokiem i myślami od jednego do drugiego. Dla większości z nich, pomyślał, Instytut Zjawisk Pozazmysłowych rzeczywiście nie jest zbyt zdrowym miejscem. Niemniej oferował jakąś rekompensatę. Osoby w większości w średnim wieku i starsze, zabezpieczone finansowo, przypuszczalnie zawiedzione w życiu, widziały dr Ormonda jako przyjaznego, elokwentnego przewodnika wprowadzającego ich w fascynujący świat własnego umysłu. A dr Al był w tym dobry. Stworzył swój własny system, niemal własną kosmologię, czerpiąc obficie zarówno z jogi i zachodniego mistycyzmu jak i z różnych ortodoksyjnych i nieortodoksyjnych dziedzin psychologii. Słysząc o jego doświadczeniach, konserwatywni psychiatrzy wzruszali ramionami, a on był wystarczająco bystry, by unikać wpuszczania swego stadka w poważne kłopoty umysłowe. Jeśli niektórzy z nich pocierpieli trochę czasem, poszukiwania Totalnej Pozazmysłowości i wrażenie, że robią w tym postępy, wydawały im się bardziej realne i przekonywujące. Spotkanie po spotkaniu dr Al podsuwał jakieś nowe intrygujące pomysły lub urządzenia – trochę nowych wrażeń utrzymujących zainteresowanie na wysokim poziomie.

— Zawsze pamiętajcie o tym — mówił właśnie z powagą — że postęp któregokolwiek uczestnika grupy jest korzystny dla wszystkich. Tak więc, praca wykonana w tym tygodniu przez naszych młodych pionierów wskazuje dzisiaj na to, że grupa jest gotowa podjąć próbę nowego eksperymentu... eksperymentu, którego, przyznam szczerze, nie przewidywałem, że moglibyście spróbować nawet za dwa miesiące.

Dr Ormond urwał, podkreślając tym swoje słowa. Wśród studentów pojawiło się oczekiwane poruszenie.

— Ale muszę was ostrzec — kontynuował Ormond — że nie możemy, oczywiście, być pewni, że eksperyment się powiedzie... prawdę mówiąc, byłby to bardzo znaczący fakt, gdyby się udało przy pierwszym podejściu. Ale jeśli się uda, będziecie mieli dość zaskakujące doświadczenia! Zobaczycie rzeczy uważane generalnie za niemożliwe!

Uśmiechnął się uspokajająco i zszedł z katedry.

— Oczywiście nie ma w tym żadnego niebezpieczeństwa. Znacie mnie dobrze i wiecie, że nigdy bym nie pozwolił, czy to grupie czy pojedynczym osobom, próbować czegoś, co leży poza ich możliwościami.


Cavender stłumił ziewnięcie, zamrugał i skupił wzrok na Ormondzie zmierzającym przez salę w kierunku małego błyszczącego stolika ustawionego przed pierwszym rzędem po lewej stronie. Mavis Greenfield położyła na nim stertę zagadkowych przedmiotów, które zostaną użyte w ten czy inny sposób podczas wieczornych zajęć. Najbardziej wyróżniała się tam mała czerwona walizeczka ze skóry aligatora. Dr Ormond jednak pominął walizeczkę i wziął ze stołu niewielki drewniany płaski talerz, po czym powrócił z nim na środek sali.

— W tej chwili — powiedział, pokazując talerz — spoczywa na nim jedynie powietrze tej planety i nic więcej. Ale za minutę czy dwie, w świecie subiektywnej rzeczywistości każdego z was, pojawi się tutaj jeszcze coś.

Studenci pokiwali głowami ze zrozumieniem. Jak dotąd eksperyment opierał się na znajomym gruncie. Dr Ormond mrugnął wesoło do wszystkich.

— Podkreślam — mówił dalej — że mamy do czynienia z ziemskimi, praktycznymi i realistycznymi sprawami... nie ma w tym mistyki, żadnych bzdur... podkreślam to. Obiektem, który każde z was zwizualizuje na tym talerzu będzie... powiedzmy, kanapka z szynką!

Rozległy się aprobujące chichoty. Cavender poczuł ukłucie irytacji. Właśnie teraz! Teraz, gdy był już zmęczony, próbując zapomnieć, że od południa nic nie jadł... Wybór dr Ala wydawał mu się niefortunny. Poczuł gwałtowny apetyt na szynkę.

— No więc w tym miejscu — ciągnął Ormond, opuszczając talerz — ten eksperyment zaczyna się różnić od tego, co robiliśmy dotychczas. Wszyscy razem spróbujemy wyobrazić sobie – zwizualizować na tym talerzu jako byt – tę samą kanapkę z szynką. Ażeby nie było żadnego konfliktu w naszych projekcjach, określmy pierw, co chcielibyśmy tam mieć. — Ormond uśmiechnął się. — Zrobimy najlepszą kanapkę z szynką, jaką może stworzyć nasza zbiorowa wyobraźnia!

Rozległo się jeszcze więcej chichotów. Cavender zaklął pod nosem, w ustach miał coraz więcej śliny. Sugestie pojawiły się natychmiast.

— Musztarda? Oczywiście. Może jednak nie za dużo, Eleanoro? — Ormond uśmiechnął się do pani Folsom. — Dobrze! Lekki ślad delikatnej musztardy sałatkowej. Jędrna sałata... Drobno posiekany korniszon. Bardzo dobrze!

— I połóżcie to na żytnim chlebie — zaproponował bezradny Cavender. — Na żytniej grzance.

— Żytnia grzanka? — Uśmiechnął się w jego kierunku dr Ormond i rozejrzał się dookoła. — Ktoś ma jakieś zastrzeżenia? Nie? Będzie więc żytnia grzanka, Wally. Myślę, że to chyba wystarczy.

Milczał przez chwilę, a potem spoważniał.

— No i teraz, małe ostrzeżenie. Przez trzy minuty każdy z was będzie wizualizował wybrany przez nas obiekt na tym talerzu, który trzymam przed sobą. Zrobicie to z otwartymi oczami i dla każdego z was, w jego własnym subiektywnym świecie, ten obiekt – zdajecie sobie z tego sprawę – będzie mniej lub bardziej dostrzegalny.

Ale muszę powiedzieć wam jedno. Nie bądźcie zdziwieni, jeśli na końcu tego czasu, gdy doświadczenie się już zakończy, obiekt pozostanie dla was wciąż widoczny... nie zniknie!

Przez chwilę panowała cisza. Potem znów rozległy się chichoty, ale tym razem nieco nerwowe i niezbyt liczne.

— Mówię to poważnie! — powiedział ostro dr Ormond. — Możliwość, mimo że dzisiaj może być niewielka, jest. Wiecie już, że zgodnie z prawami Zjawisk Pozazmysłowych, każdy obraz w subiektywnej rzeczywistości, jeśli może być wyposażony przez swego ludzkiego stwórcę we wszystkie atrybuty obiektywnej rzeczywistości, musi spontanicznie stać się obrazem w rzeczywistości obiektywnej!

W naszym przypadku, ta nasza kolektywna kanapka z szynką, jeśli została perfekcyjnie zwizualizowana, będzie mogła być nie tylko widziana, ale będzie można ją poczuć, jej ciężar i fakturę każdego ze składników, jej apetyczny zapach — Cavender jęknął w myślach — i co więcej: jeśli ktoś ją zje, stwierdzi, że jest dokładnie tak samo pożywna, jak jakakolwiek wytworzona bardziej zwykłymi metodami obiektywnej rzeczywistości.

W dzisiejszych czasach są na świecie ludzie, którzy potrafią to zrobić — konkludował dr Ormond, mówiąc teraz z dużym przekonaniem. — Zawsze byli tacy. A wy idziecie w ich ślady, próbując nawet bardziej zaawansowanych umiejętności. Jestem świadomy w większym stopniu niż ktokolwiek z was, że ta uśpiona moc budzi się... że została rozbudzona... w tej grupie. Dzisiaj po raz pierwszy ta moc zostanie skoncentrowana, skierowana w jeden punkt, by wypełnić zadanie.

I jeszcze raz podkreślam: nie twierdzę, że pod koniec tego eksperymentu kanapka z szynką będzie leżała na tym talerzu. Mówiąc szczerze, wcale tego nie oczekuję. Ale zdecydowanie ostrzegam: nie bądźcie zdziwieni ani zaskoczeni, jeśli ona tam będzie!

Gdy skończył zapanowała martwa cisza. Cavender miał wrażenie, że obecnym na sali ciarki przeszły po plecach. Dr Ormond uroczyście uniósł talerz oboma rękami, trzymając go przed sobą koniuszkami palców.

— A teraz, jeśli skierujecie swą uwagę tutaj... Nie, Eleanoro, proszę z otwartymi oczami!

Zaczynamy...


Cavender westchnął, wyprostował się na krześle, posłusznie skoncentrował wzrok na talerzu i wyrzucił z głowy wszystkie myśli dotyczące kanapek, jak i wszelakich produktów żywnościowych. Nie było dalszego sensu drażnić apetytu, jeśli nie miał sposobu na zaspokojenie go, pilnował się więc jedynie, żeby nie zasnąć w czasie tych trzech minut. Opary krańcowego zmęczenia nie odstępowały go. Na skraju swego postrzegania miał świadomość obecności na sali kolegów siedzących w nagle znieruchomiałych rzędach z wytrzeszczonymi oczami jak zombie. Powieki zaczęły mu ciążyć jak ołów.

Ciągnące się trzy minuty dobiegły końca. Ormond powoli opuścił ręce. Cavender z ulgą wciągnął powietrze. Drewniany talerz, jak zauważył bez zdziwienia, wciąż był pusty.

— Możecie już zakończyć wizualizację — ogłosił Ormond.

Rozległo się zbiorowe westchnienie, zatrzeszczały krzesła. Studenci wychodzili z półtransu, mrugając, uśmiechając się, zajmując wygodniejsze pozycje i czekając na komentarze dr Ala.

— Tym razem nie było żadnych cudów! — zaczął dziarsko Ormond i uśmiechnął się.

— Panie doktorze... — zaczęła pani Folsom.

— Tak, Eleanoro? — Ormond spojrzał w jej kierunku.

Eleanora Folsom zawahała się, potrząsając głową.

— Nie, nic — powiedziała. — Proszę kontynuować. Przepraszam, że przerwałam.

— W porządku — dr Al uśmiechnął się do niej ciepło.

To było, kontynuował, całkiem pomyślne ćwiczenie; bardzo obiecujący początek, mimo braku natychmiastowej materializacji, która była, oczywiście, jedynie odległą możliwością na start. Nie znalazł żadnego błędu w wysiłkach grupy. Wyczuwał to – tak jak oni będą również to wyczuwać – jako gładki przepływ ukierunkowanej energii. Trochę więcej praktyki... pewnego dnia...

Cavender stłumił jedno ziewnięcie, drugie, którego nie zdołał, ukrywając za niby przypadkiem uniesioną dłonią. Przyglądał się, jak Ormond podsumowujący ćwiczenie, nie przestając ich pocieszać, podchodzi do stołu z rekwizytami i kładzie drewniany talerz obok czerwonej walizeczki, waha się chwilę, po czym bierze coś innego, co wygląda na elastyczny miedziany trójząb i wraca z nim na środek sali.

— Panie doktorze...! — piskliwie zaczęła pani Folsom.

— Tak, Eleanoro? O co chodzi?

— Przed chwilą... — w jej głosie wciąż słychać było piskliwy ton — jestem pewna... jestem prawie pewna, że przed chwilą tam na talerzu zobaczyłam kanapkę z szynką!

Właśnie o tym chciałam powiedzieć — dodała wstrzymując oddech. — Akurat wtedy, gdy kazał pan nam zakończyć wizualizację, zobaczyłam na talerzu kanapkę! Ale to trwało moment i nie byłam pewna. Ale teraz jestem pewna... no, prawie pewna, że zobaczyłam ją ponownie, gdy talerz był już na stole!

Starsza pani skierowała drżący palec na stół. Na jej policzkach pojawiły się czerwone plamy. Studenci za nią spoglądali na siebie i potrząsali z rezygnacją głowami, niektórzy wyraźnie kryjąc rozbawienie. Inni spoglądali z irytacją. Wszyscy znali skłonność pani Folsom do tworzenia na tych zebraniach drobnych sensacji. Jeśli wieczór nie zapowiadał wystarczających emocji, zawsze można było liczyć na wkład Eleanory.

Cavender był mniej przekonany. Tym razem pani Folsom była naprawdę podniecona. A jeśli ona rzeczywiście uwierzyła, że zobaczyła coś zmaterializowanego, mogła być całkiem blisko jednego z tych lekkich ataków serca, o których ciągle wszystkim opowiadała.


Dr Al chyba pomyślał sobie to samo. Spojrzał znów na stół z rekwizytami i zapytał poważnym tonem: — Ale teraz, Eleanoro, już nic tam nie widzisz?

Pani Folsom potrząsnęła głową.

— Nie, oczywiście, że nie! Znów zniknęła. Była tam tylko sekundę. Ale jestem pewna, że ją widziałam!

— Bardzo ciekawe — powiedział poważnie Ormond. — Czy może ktoś jeszcze zaobserwował coś niezwykłego w czasie ostatnich kilku minut?

Zaszemrał chór zaprzeczeń, ale Cavender zauważył, że tony rozbawienia czy irytacji zniknęły. Dr Al zmienił ich nastawienie i studenci słuchali teraz z uwagą.

— Zastanówmy się nad możliwościami — powiedział Ormond, odwracając się ku pani Folsom. — Przede wszystkim, Eleanoro, należą ci się gratulacje, gdyż twoje doświadczenie wskazuje, że wasza wizualizacja była bezspornie rzetelna przez cały czas ćwiczenia. Gdyby było inaczej, nic takiego nie mogłoby się zdarzyć.

Tylko czym dokładnie było to doznanie? I tu, w tym momencie, znaleźliśmy się na niepewnym gruncie. Coś zobaczyłaś. To, że nikt inny tego samego nie zobaczył, może po prostu oznaczać, że przypadkiem nikt inny w tym szczególnym momencie czasu nie patrzył na talerz. Ja, na przykład, po zakończeniu ćwiczenia, z pewnością nie zwracałem już na niego uwagi. Mogłaś więc rzeczywiście zaobserwować materializację.

— Tak, ale... — Pani Folsom energicznie skinęła głową.

— Ale — wszedł jej w słowo dr Ormond — w tych okolicznościach, naukowa rzetelność, która obowiązuje w naszym Instytucie, wymaga od nas pozostawienia tej sprawy otwartej. Na razie. Bo może być też tak, rozumiecie to, że Eleanora rzutowała – ale tylko sobie – żywe, chwilowe wrażenie obrazu stworzonego dla potrzeb ćwiczenia, który wciąż utrzymywał się w jej umyśle.

Pani Folsom wyglądała na nieprzekonaną. Rumieniec podniecenia zaczął znikać z jej twarzy.

— No cóż, tak... pewnie tak było — przyznała niechętnie.

— Oczywiście — powiedział Ormond. — Dzisiaj więc nie będziemy się już więcej tym zajmować. Teraz z kolei zajmiemy się podobnym ćwiczeniem... no dobrze, kto wie? Muszę powiedzieć, Eleanoro — uśmiechnął się do niej uspokajająco — że to jest bardzo zachęcająca wskazówka twoich postępów! — Skierował wzrok ku wszystkim, koncentrując ich uwagę i uniósł trójzębny przedmiot wzięty ze stołu. — Wróćmy więc do dzisiejszego drugiego eksperymentu...

Eleanora Folsom, sprawiająca wrażenie nieco zmieszanej, osunęła się na oparcie krzesła. Cavender również siadł wygodniej, kierując senny wzrok na stół z pozostałymi rekwizytami. Zmarszczył brwi. To nie była jego sprawa, ale jeśli starsza pani zaczęła się hipnotyzować w celu uzyskania halucynacji, to lepiej, żeby dr Al przeszedł do ćwiczeń innego typu. I to chyba było tym, co prawdopodobnie zrobi; wydawał się doskonale rozpoznawać oznaki niebezpieczeństwa. Cavender skierował swoje mętne myśli na zawartość leżącej na stole czerwonej walizeczki.

Obok, na drewnianym talerzu pojawiło się niewyraźne migotanie. Potem nagle coś zgęstniało, jakby kondensując się z powietrza. Perrie Rochelle, siedząca nie dalej niż dziesięć stóp od stołu, krzyknęła – to było coś między jękiem zaskoczenia a alarmem. Siedzący obok niej Dexter Jones cofnął się gwałtownie wraz z krzesłem i krzyknął głośno coś nieartykułowanego.

Cavender wyprostował się, serce biło mu jak młotem. To coś, co pojawiło się na drewnianym talerzu, znów zniknęło.

Było jednak widoczne przez całe dwie sekundy. I nie miał wątpliwości, co to było.

Przez kilka minut w ścianach sali wykładowej Instytutu Zjawisk Pozazmysłowych rozpętało się coś na kształt pandemonium. Większość studentów siedzących po prawej stronie sali nie widziało drewnianego talerza, gdyż był on zasłonięty przez czerwoną walizeczkę, ale kilkoro z tych, którzy go widzieli, uchwyciło jakiś błysk. Z początku jednak nie byli pewni, a możliwe też, że woleli się nie odzywać.

Perrie i Dexter, gdy już otrząsnęli się z pierwszego szoku, nie mieli takich zahamowań. Drżącym z podniecenia głosem Perrie odpowiadała na dobiegające zewsząd pytania i szczegółowo opisywała kanapkę z szynką, która pojawiła się znikąd na stoliku i zanim zniknęła, pozostawała tam przez niewiarygodną chwilę. Dexter Jones, zwykle pokazujący twarz pozbawioną wyrazu, tym razem promienny i ożywiony, ze śmiechem potwierdzał jej opis w każdym punkcie.

Po drugiej stronie sali, otoczona swoją własną grupą zainteresowanych, Eleanora Folsom również przeżywała swoją godzinę triumfu, w cieple którego stopniowo rozpuszczały się ślady goryczy wynikającej z faktu, że jej pierwsze doniesienie na temat zjawiska zostało potraktowane wzruszeniem ramion – w pewnym sensie również przez dr Ala.

Sam dr Al, jak zauważył Cavender, z początku pozostawał znacząco spokojny, chociaż w zamieszaniu generalnie nie zostało to zauważone. Być może zbladł trochę, niemniej zanim zapanował spokój, z powrotem wziął się mocno w garść. Nawołując grupę do zachowania pozorów spokoju, zaczął z uśmiechem zadawać szczegółowe pytania. Świadkowie z prawej strony sali wydawali się teraz nieco pewniejsi swoich obserwacji.

Dr Ormond spojrzał na Cavendera.

— A ty, Wally? — zapytał. — Siedziałeś dość daleko z tyłu, z pewnością...

Cavender uśmiechnął się i wzruszył ramionami.

— Przykro mi, panie doktorze, ale akurat wtedy patrzyłem w innym kierunku. Pierwsza sugestia, że dzieje się coś niezwykłego, dotarła do mnie, gdy Perrie wydała z siebie ten dziki okrzyk.

Rozległ się ogólny śmiech. Perrie skrzywiła się i zaczerwieniła.

— No, ja bym chciała usłyszeć — odwróciła się do Cavendera — jak ty krzyczysz na widok cudu akurat przed swoim nosem.

— Perrie, to żaden cud — powiedział łagodnie dr Ormond. — Musimy o tym pamiętać. Mamy tu do czynienia z siłami przyrody wywołującymi zjawiska przyrody. Niedostatecznie zrozumiane zjawiska, zgadzam się, ale w żadnym wypadku nie cudowne. No dobrze, ustalmy, jak blisko ta materializacja przypominała subiektywny obraz, który grupa zdecydowała się użyć do tego ćwiczenia?

— No cóż, oczywiście tylko ja to widziałam. Ale na ile widziałam, to było dokładnie to, co my... nie, zaraz! — Perrie skrzywiła się, marszcząc brwi. — Coś zostało dodane! — Zachichotała. — Przynajmniej, nie pamiętam, żeby ktoś postulował, że powinniśmy wyobrazić sobie kanapkę zawiniętą w papierową serwetkę!

— Och, Perrie... w zieloną papierową serwetkę? — dobiegł damski głos z drugiej strony sali.

— Tak, Mavis, właśnie w taką. — Perrie obejrzała się zdziwiona.

Mavis Greenfield zawahała się, po czym zachichotała nerwowo.

— No, to w takim razie ja to zrobiłam — powiedziała. — Dodałam zieloną serwetkę już po tym, jak się zaczęło ćwiczenie. Pomyślałam sobie, że wyobrażenie będzie wyglądało bardziej estetycznie. To naprawdę niesamowite — dodała zwracając się do ogółu obecnych.

Wszyscy się niewyraźnie uśmiechali. Wyraźnie wciąż płynęli na chmurze zbiorowego sukcesu – gdyby nie wykreowali tej kanapki, nie byłoby nic do zobaczenia!

Cavender odniósł wrażenie, że podczas wyjaśnień Mavis, na twarzy Ormonda pojawiło się napięcie. Nie mógł tego być pewny, gdyż grymas ten – o ile w ogóle się pojawił – natychmiast zniknął.

— Nie, nie, Mavis! — odchrząknął dr Ormond, po czym powiedział twardo i jakby z naganą. — Bynajmniej nie niesamowite. Aczkolwiek... — tu uśmiechnął się — przyjaciele, muszę przyznać, że mnie zadziwiliście! Oczywiście bardzo pozytywnie. Ale to, co wydarzyło się dzisiaj, brałem pod uwagę jako bardzo odległą możliwość w przyszłości. Wygląda na to, że jesteście bardziej zaawansowani, niż sądziłem.

Musicie pamiętać, że jeśli choćby jedno z was byłoby opóźnione w stosunku do pozostałych... jeśli przy wykonywaniu dzisiejszego ćwiczenia w waszej koncentracji byłaby jakaś nierówność, ta materializacja po prostu nie mogłaby się wydarzyć! Ten fakt zmusza mnie teraz do podjęcia bardzo ważnej decyzji.

Podszedł do stołu i wziął walizeczkę.

— Mavis — powiedział surowo — zabierz stąd wszystkie pozostałe rzeczy. W tej grupie nie będą już więcej potrzebne! Dexter, przesuń, proszę, ten stół na środek sali.

Czekał chwilę, dopóki pośpiesznie nie wykonają jego poleceń, po czym położył walizeczkę na stole, przyciągnął sobie krzesło i usiadł. Szmer podnieconych rozmów ucichł. Studenci w ciszy obserwowali go wyczekująco. Wyglądało na to, że dzisiejsze niespodzianki jeszcze się nie skończyły – byli teraz przygotowani na wszystko.


— Jest taki moment w systematycznym dążeniu do Totalnej Pozazmysłowości — zaczął poważnym tonem dr Ormond, skupiając na sobie uwagę sali — w którym dalszy postęp może być znacznie uproszczony i przyśpieszony, gdyż studentom udało się rozwinąć zdolność zintensyfikowania swych osobistych wysiłków za pomocą pewnych instrumentów.

Cavender w zamyśleniu sięgnął do kieszeni kurtki, wyciągnął papierośnicę, otworzył i powoli umieścił papierosa między wargami. Miał właśnie pstryknąć zapalniczką, gdy zobaczył Rubena Jeffriesa spoglądającego z dezaprobatą z sąsiedniego rzędu. Jeffries potrząsnął głową i wskazał umieszczony na ścianie napis: „Palenie wzbronione”. Cavender skinął, uśmiechnął się z żalem i przepraszając, schował papierosa z powrotem do papierośnicy. Wsunął ręce do kieszeni w spodniach i z powrotem osunął się na oparcie.

— Mówiłem już wam — kontynuował Ormond — że datki, którymi wielu z was hojnie obdarowuje Instytut, są nam niezbędne i wykorzystywane na istotne badania. Dzisiaj postanowiłem przedstawić wam pierwszą rzecz ujawniającą cel tych badań. — Postukał palcami w walizeczkę leżącą przed nim na stole. — Tutaj jest instrument w rodzaju tych, o których wspominałem. Pożyteczne siły Kosmosu zostały do niego zaprzęgnięte... przez niego przepływają. Jestem przekonany, że mogę was zapewnić, iż moje wysiłki w ciągu ostatnich kilku miesięcy doprowadziły do stworzenia najbardziej efektywnego urządzenia tego rodzaju, jakie widziano...

— Panie doktorze — przerwała mu stanowczo pani Folsom — myślę, że powinien pan im powiedzieć, że ten przyrząd wyleczył moje serce.

Wszystkie twarze zwróciły się w jej kierunku, a potem znów na doktora Ala. Większość studentów w średnim wieku nastawiła uszy. Każdy z nich miał świadomość nadchodzących lat coraz bardziej niepewnego stanu zdrowia. Słowa pani Folsom miały dla nich osobiste implikacje, trafiały w czułe miejsce. Niemniej, mimo że wybroniła swoje przeświadczenie, iż widziała materializację kanapki z szynką, nie byli całkowicie pewni, czy powinni jej wierzyć.

— Eleanoro — powiedział z wyrzutem dr Ormonda. Jego twarz była pełna powagi. — To było jak wypuszczenie kota z worka, nie sądzisz? Nie planowałem na razie omawiać tego aspektu sprawy.

Zawahał się, marszcząc brwi i uderzając kłykciami w stół. Pani Folsom nie wyglądała na speszoną. Wywołała kolejną sensację i wiedziała o tym.

— No cóż, ponieważ zostało już to powiedziane — powiedział w końcu Ormond z wyrachowaniem — byłoby nieuczciwe nie przedstawić wam, przynajmniej w skrócie, pewnych faktów, do których nawiązywała Eleanora. No więc... Eleanora służyła podczas ostatnich kilku tygodni jako obiekt pewnych eksperymentów związanych z tym urządzeniem. Po jego pierwszym użyciu, zameldowała, że jej okresowo nawracające problemy z sercem przestały sprawiać kłopot.

Pani Folsom uśmiechnęła się i przytaknęła energicznie.

— Od tamtej pory — oznajmiła — ani na chwilę mnie nie zabolało, ani nie miałam zawrotów głowy.

— Nie powinniśmy jednak w żadnym wypadku — dodał obiektywnie dr Ormond — nazywać tego, bez wahania, kuracją.

— Panie doktorze — zapytał ktoś z pierwszego rzędu — czy to urządzenie uleczy też... powiedzmy, inne fizyczne dolegliwości?

Ormond spojrzał poważnie na pytającego.

— John, ten instrument robi jedną rzecz, do której jest przeznaczony. Zakładając, jak już powiedziałem, że student pracujący z nim osiąga pewien minimalny poziom Pozazmysłowości, bardzo przyśpiesza to jego postęp w dążeniu do Totalnej Pozazmysłowości. Bardzo przyśpiesza!

A co za tym idzie, jak już sugerowałem wcześniej, gdy ktoś osiągnie już Totalną Pozazmysłowość, dolegliwości i choroby pospolicie gnębiące ludzkość po prostu znikają. Niestety wciąż nie wolno mi pokazać wam dowodu na to, chociaż mam taki i wierzę, że niezadługo będę to mógł wyjawić przynajmniej członkom tej grupy. Z tego powodu wolałbym nie mówić zbyt wiele na ten temat... Tak, Reuben? Masz jakieś pytanie?

— Dwa pytania, panie doktorze — powiedział Reuben Jeffries. — Po pierwsze, czy to jest pana opinia, że nasza grupa właśnie osiągnęła wystarczający poziom Pozazmysłowości do pracy z tym urządzeniem?

— Tak, tak uważam — przytaknął stanowczo Ormond. — Po dzisiejszych wydarzeniach nie ma co do tego żadnych wątpliwości.

— W takim razie — powiedział Jeffries — moje drugie pytanie jest proste: Kiedy zaczniemy?

Rozległy się śmiechy i szmer aplauzu. Ormond uśmiechnął się.

— Dobre pytanie, Reuben! Odpowiedź brzmi, iż kilkoro z was zacznie natychmiast. Pewną ilość urządzeń... chyba piętnaście, mam na miejscu, w moim gabinecie. W ciągu kilku tygodni będę miał wystarczającą ilość, żeby zaopatrzyć wszystkich, którzy będą chcieli przyśpieszyć swoje postępy tą metodą. Ponieważ moje badania są finansowane z datków grupy, nie mogę żądać od was indywidualnie więcej, niż wynoszą rzeczywiste koszty materiałów i robocizny jednego urządzenia. Suma ta... gdzieś to miałem... och, tak! — Ormond wyciągnął z kieszeni notes, zajrzał do niego i powiedział: — Myślę, że tysiąc dwieście dolarów będzie akurat.

Cavender ironicznie wydął wargi. Troje czy czworo z grupy, słysząc taką cenę, mogło się w duchu wycofać, ale generalnie większość była po prostu zbyt zamożna, by się zastanawiać nad takim drobiazgiem. Wyciągane w pośpiechu książeczki czekowe pojawiły się w całej sali wykładowej.

— Panie doktorze — oznajmił Reuben Jeffries, otwierając swoją — biorę jedno z tych piętnastu.

Połowa studentów spojrzała na niego z oburzeniem.

— Zaraz, zaraz, Reuben! — powiedział ktoś. — To nieuczciwe! Wiemy przecież, że nie wystarczy dla wszystkich.

— No i o to chodzi, Warren! — uśmiechnął się do niego Jeffries. — Co pan o tym sądzi, panie doktorze? — zwrócił się do Ormonda.

— Dla mnie wydaje się w porządku — stwierdził rozsądnie Ormond. — Eleanora zatrzyma, oczywiście, instrument z którym pracowała. A co do reszty... rozumiecie, że kto pierwszy, ten lepszy. Pozostali, jeśli chcą, Mavis zrobi listę...


Po tej sugestii wybuchł krótki hałas. Mavis, Dexter Jones i Perrie Rochelle poszli potem do gabinetu przynieść urządzenia, podczas gdy dr Ormond pocieszał studentów, którzy się nie załapali. To sprawa niewielu dni, zanim nowe instrumenty zaczną przychodzić... oczywiście, można zrobić przedpłatę. Gdy zasugerował taktownie, że możliwe są, w razie potrzeby, również umowy kredytowe, ci mniej zamożni także się wypogodzili.

Piętnaście identycznych walizeczek z krokodylej skóry pojawiło się w równym rzędzie na stole Ormonda, który oznajmił, że wstępna demonstracja instrumentu zostanie wykonana, jak tylko je rozdysponuje. Stojąca za nim Mavis Greenfield zaczęła wyczytywać nazwiska z listy.

Reuben Jeffries podszedł do stołu jako piąty, podał Ormondowi czek i odebrał z rąk sekretarki walizeczkę. W tej chwili Cavender bez pośpiechu podniósł się z krzesła.

— Panie doktorze — powiedział wystarczająco głośno, żeby skupić na sobie uwagę wszystkich obecnych — mogę na chwilę zabrać głos?

Ormond szarpnął się zaskoczony. Podniósł wzrok na wciąż twardo stojącego przed nim Reubena Jeffriesa i twarz mu powoli zbladła.

— No cóż... proszę, Wally. — Głos jakby mu się załamywał. — Co cię gnębi?

Cavender spojrzał na prawą stronę sali i zwrócone ku niemu pytające twarze.

— Jak już wiecie, nazywam się Wallace Cavender — zwrócił się do zaawansowanych studentów. — Ale nie wiecie, że jestem oficerem policji w randze porucznika, aktualnie w służbie sił policyjnych tego miasta i czasowo przydzielonym do wydziału oszustw.

Przeniósł wzrok na front sali. Przez chwilę patrzyli sobie z Ormondem w oczy, potem tamten spuścił wzrok.

— Doktorze Ormond — powiedział Cavender — jest pan aresztowany. Powiedzmy, że bezpośredni zarzut brzmi: praktykowanie medycyny bez licencji. I proszę się nie martwi tym, czy uda nam się to panu przykleić. Zanim dostarczymy pana do miasta znajdziemy jeszcze trzy albo cztery inne zarzuty.

Przez moment salę ogarnął szok, nastroje się zmroziły. Ręka dr Ormonda wyciągnęła się spokojnie po leżące na stole czeki. Duża dłoń Reubena Jeffriesa była pierwsza.

— Ja już się tym już zajmę, panie doktorze — powiedział Jeffries, przyjacielsko się uśmiechając. — Porucznik pewnie chciałby je mieć.

*

Jakieś trzydzieści minut później Cavender otworzył drzwi gabinetu dr Ormonda, wszedł do środka, pozostawiając za sobą otwarte drzwi i usiadł przy jego biurku. Przetarł bolące oczy, ziewnął, zapalił papierosa i rozejrzał się na próżno za popielniczką. Opróżnił w końcu niewielki pojemnik na spinacze biurowe i ustawił w wygodnym miejscu przed sobą.

Po aresztowanie dr Ala przez chwilę trwało hałaśliwe oburzenie, ale skończyło się gwałtownie wraz z pojawieniem się umundurowanych policjantów w obu wejściach do sali wykładowej, gdy studentów uderzyła ponura myśl, że wszelki rozgłos nadany tej sprawie może narazić ich osobiście na śmieszność i poczynić szkody w interesach oraz pozycji społecznej.

Cavender rozwiał ich obawy. Trzeba wziąć pod uwagę, powiedział, że w związku z oskarżeniami ciążącymi na Williamie Fitzgeraldzie Gradym – co, na ile policja zdołała ustalić, było prawdziwym nazwiskiem dr Ormonda – biuro prokuratora okręgowego zażyczy sobie porozmawiać z niektórymi z nich na osobności, niemniej ich powiązania z Instytutem Zjawisk Pozazmysłowych nie będą ujawniane publicznie, a wszelakie śledztwo będzie prowadzone z dyskrecją, której mogą oczekiwać niewinni obywatele o ich pozycji w społeczeństwie.

Mieli szczęście w innej kwestii, kontynuował Cavender. Prawdopodobnie nikt z nich nie zdaje sobie sprawy z tego, ile w ciągu tych dwóch lat działania Instytutu Grady wydoił z grupy, głównie w postaci prywatnych datków i wkładów. Suma ta przekroczyła dwieście tysięcy dolarów. Grady oczywiście nic z tego nie marnował na „badania” ani nie roztrwonił w inny sposób. Cavender ma więc przyjemność oznajmić, że około dwóch trzecich tego znaleziono nietknięte na różnych rachunkach bankowych i jest możliwość odzyskania tych pieniędzy przez hojnych i wprowadzonych w błąd darczyńców.

Eks-studenci dr Ala poczuli się ukarani, ale też odetchnęli z ulgą. Cavender krótko wyjaśnił kilka spraw, by wyeliminować pozostałe wątpliwości. Wspomniał o wczesnej karierze Grady'ego jako aferzysty i szantażysty, o dwóch wyrokach odbytych w więzieniu i o tym, że ostatnie osiemnaście lat poświęcił na działania podobne do Instytutu Zjawisk Pozazmysłowych, gdzie ryzyko było mniejsze, a zyski, co jak co, większe, gdyż Grady zorientował się, iż na dłuższą metę bardziej się opłaca działać wyłącznie w środowisku zamożnych obywateli. Poza tym został obdarzony tego rodzaju osobowością, która pozwalała mu przezwyciężać przezorność naturalną dla tej klasy. Co do niezwykłych doświadczeń, o których niektórzy mogliby w tym momencie pomyśleć, to należy wziąć pod uwagę fakt, skonkludował Cavender, że Grady w pewnym okresie czasu zarabiał na życie na scenie jako iluzjonista i hipnotyzer, pracując efektywnie zarówno z wyszkolonymi pomocnikami jak i bez nich.

Ten wykład wyszedł Cavenderowi bardzo dobrze, z czego zdawał sobie sprawę. Eks-studenci poszli do domu wstrząśnięci, ale przekonani i wdzięczni za uratowanie od złych czynów ludzkich. Nawet pani Folsom, która zgłosiła w pewnym momencie, że zdaje jej się, iż będzie miała atak serca, poczuła się na tyle dobrze, żeby podziękować Cavenderowi i zapewnić go, iż w przyszłości powierzy swoje problemy wyłącznie wiarygodnemu lekarzowi.


Z korytarza na tyłach budynku usłyszał zbliżające się kroki.

— Idźcie do biura — doszedł go głos Reubena Jeffriesa. — Porucznik czeka.

Gdy Dexter Jones, Perrie Rochelle i Mavis Greenfield weszli do gabinetu, Cavender zdusił niedopałek. Jeffries zamknął za nimi drzwi, a sam pozostał w korytarzu.

— Siadajcie — powiedział Cavender, zapalając nowego papierosa.

Wybrali sobie krzesła i usiedli sztywno, patrząc na niego. Cała trójka była blada i zaniepokojona. Na twarzy Perrie widać było ślady łez.

— Na pewno zastanawiacie się — powiedział Cavender — dlaczego poleciłem sierżantowi Jeffriesowi was zatrzymać.

— Panie Cavender... — zaczęła Perrie. Miała raczej dzikie spojrzenie i głos. — Poruczniku Cavender...

— Wszystko jedno — powiedział Cavender.

— Panie Cavender, przysięgam, że jest pan w błędzie! Nie mieliśmy nic wspólnego z oszustwem doktora Ala... pana Grady'ego! Przynajmniej ja nie miałam. Przysięgam!

— Perrie, ja wcale nie mówiłem, że miałaś z tym coś wspólnego — zaznaczył Cavender. — Osobiście uważam, że nikt z was nie miał z tym nic wspólnego. W każdym razie świadomie.

Niemal czuł jak się rozluźniają. Czekał. Po sekundzie czy dwóch oczy Perrie znów nabrały dzikiego wyrazu.

— Ale...

— Tak? — zapytał Cavender.

Perrie spojrzała na Dextera Jonesa, na Mavis.

— Ale w takim razie, co to było? — oszołomiona zwróciła się do Cavendera i pozostałej dwójki. — Ja widziałam przecież coś na tym talerzu. Jestem pewna. To była kanapka. Wyglądała całkowicie naturalnie. Nie sądzę, żeby pan Grady coś tam robił z lustrami. I skąd by wziął do zapakowania tę papierową serwetkę, którą wymyśliła Mavis, jeżeli...

— Jeżeli to naprawdę nie była materializacja wytworzonego przez was mentalnego wyobrażenia? — dokończył Cavender. — No dobrze, usiądź i rozluźnij się, Perrie. Jest bardziej sensowne wyjaśnienie tego, co się dzisiaj wydarzyło.

Odczekał chwilę, po czym kontynuował.

— Prawdziwe zainteresowania Grady'ego, to pieniądze, a ponieważ żadne z was nie posiada nic wartego wspominania, jego zainteresowanie wami polegało na tym, że mogliście mu pomóc je zdobyć. Perrie i Dexter wykazali się jakimś prawdziwym talentem na początek, zgadując karty, o których ktoś myślał i tym podobne. To nie jest rzadka umiejętność i sama w sobie nie była zbytnio użyteczna dla Grady'ego.

Pracował więc nad tym, żebyście wy zainteresowali się problemem. To co wszyscy inni studenci, ci płacący, mieli do stracenia, było znaczną ilością gotówki... z wyjątkiem pani Folsom, która tak czy inaczej była najbliższym celem do obrabiania latami. Ona była w niebezpieczeństwie. A wasza trójka była na dobrej drodze, żeby pozwolić Grady'emu zrujnować sobie życie. Mówiłem już, że on jest kompetentnym hipnotyzerem. Naprawdę jest. I do tego całkowicie bezwzględnym.

O ile wiem, Mavis — powiedział, spoglądając na nią — w przeciwieństwie do Dextera i Perrie nigdy nie wykazałaś się żadnym pozazmysłowym talentem. Raczej wprost przeciwnie. Mam rację?

Przytaknęła, robiąc wielkie oczy.

— Testy zawsze wychodziły mi ujemne. Na wskroś negatywne. Dlatego byłam zaszokowana, gdy... Oczywiście, zawsze mnie te rzeczy fascynowały. A on upierał się, że kiedyś muszą się u mnie ujawnić.

— I żeby temu pomóc — powiedział Cavender — kilka razy w tygodniu miałaś z nim specjalne sesje ćwiczeniowe, podobnie jak ta para prymusów. Z punktu widzenia Grady'ego byłaś następnym idealnym kozłem ofiarnym. No cóż, istotne w tym było to, że Grady przygotowywał się do ostatecznego obrobienia grupy i ulotnienia się z miasta. Dzisiaj zebrałby prawie trzydzieści tysięcy dolarów i prawdopodobnie w ciągu miesiąca jeszcze ze dwa razy tyle, dopóki jakiś student nie zacząłby poważnie podejrzewać, że przyrządy dr Ala są nic niewartymi atrapami.

Wasza trójka została do tego perfekcyjnie uwarunkowana hipnozą na tych małych prywatnych sesjach. Przez cały zeszły tydzień ustawiał was do odegrania swojej roli dziś wieczorem. Gdy usłyszeliście przeznaczoną dla was kwestię – można przypuszczać, że było to oświadczenie pani Folsom, która stwierdziła, że widziała materializującą się kanapkę z szynką – zaczęliście widzieć, mówić, robić coś i myśleć dokładnie tak, jak wam powiedziano, że macie widzieć, mówić, robić coś i myśleć. Oprócz tego, nie ma w tym żadnej innej tajemnicy. I moim zdaniem największym szczęściem waszej trójki było to, że byliśmy przygotowani na wkroczenie w odpowiedniej chwili.


Przez chwilę panowała cisza.

— Czyli pani Folsom... — zaczęła z wahaniem Perrie.

— Pani Folsom również cieszyła się prywatnymi sesjami z Gradym — powiedział Cavender. — Oczywiście płaciła za nie bardzo przyzwoicie. Dziś wieczór powiedziała to, co kazano jej powiedzieć dla zapoczątkowania łańcucha reakcji hipnotycznych.

— No, ale ona mówiła — powiedziała Perrie — że gdy zaczęła używać tego urządzenia, przestały jej dokuczać ataki serca. Naprawdę nie rozumiem, w jaki sposób mogłaby to być jedynie gra wyobraźni.

— Bardzo łatwo. Rozmawiałem z jej lekarzem. Pani Folsom należy do wcale nierzadko spotykanego rodzaju ludzi, których serca są równie zdrowe jak wasze czy moje, ale którzy są przekonani, że mają poważną chorobę i którzy mogą wykazywać symptomy wystarczająco przekonywujące, żeby ogłupić każdego, z wyjątkiem zorientowanego specjalisty. Te symptomy mogą ustąpić, gdy tylko im się zasugeruje, że zostali uleczeni. — Cavender uśmiechnął się lekko. — No, Perrie, wyglądasz w końcu na przekonaną.

— Ja... Tak — skinęła głową. — Tak myślę. Chyba tak.

— No dobrze — powiedział Cavender, wstając. — Wasza trójka może już iść. Nie będziecie oficjalnie mieszani do tej sprawy i nikt nie będzie was niepokoił. Jeśli któreś z was ma zamiar dalej zabawiać się ESPem i tym podobnymi rzeczami, to już wasza sprawa. Mam jednak nadzieję, że w przyszłości zachowacie zdrowy rozsądek i będziecie się trzymać z daleka od takich typów jak Grady. Mętlik w głowie, nieustanne koszmary nocne, nawet ciągłe bóle głowy są dobrą oznaką, że szukacie guza w tej dziedzinie.

Podziękowali i z widoczną ulgą opuścili gabinet. W drzwiach Perrie Rochelle zawahała się i spojrzała do tyłu.

— Panie Cavender...

— Tak?

— Uważa pan, że... że potrzebuję...

— Pomocy psychiatry? Nie — powiedział Cavender. — Ale o ile rozumiem, to masz siostrę w Maine, która chce, żebyś spędziła z nią lato. Myślę, że to wspaniały pomysł! Miesiąc lub dwa na słońcu, w słonej wodzie, to dokładnie to, co powinnaś zrobić, żeby wyrzucić z pamięci te głupoty. No cóż, dobranoc i powodzenia dla całej trójki!

*

Cavender zakręcił korek małego pękatego termosu i schował go z powrotem do schowka na rękawiczki w samochodzie Jeffriesa. Strząsnął kilka okruszków ze swoich spodni i osunął się na oparcie, stwierdzając, że nie czuje się już tak wypompowany, jak jeszcze godzinę temu w sali wykładowej. Nawet pod koniec tygodnia ciężkiej pracy kilka filiżanek kawy i lekki posiłek może zdziałać dla mężczyzny cuda.

Po drugiej stronie ulicy, w budynku Instytutu zgasły ostatnie światła i rozległ się trzask zamykanych drzwi frontowych. W świetle lamp ulicznych na schodach przed wejściem ukazała się krępa sylwetka sierżanta detektywa Reubena Jeffriesa. Sierżant zszedł na dół i przeszedł przez ulicę do auta.

— Wszystko? — zapytał Cavender.

— Wszystko — odrzekł Jeffries zza szyby. Otworzył drzwi i usadowił się za kierownicą. Zatrzasnął drzwi.

— Grady'ego wyprowadzili tylnym wyjściem — oznajmił Cavenderowi. — Jego kartotekę... nie było tam, oczywiście, zbyt wiele... zawartość sejfu i te urządzenia zabrali razem z nim. Był bardzo chętny do współpracy. Naprawdę się przestraszył.

Cavender odchrząknął.

— Wykaraska się z tego.

— Wiesz — zawahał się Jeffries — ja to jestem taki „jasio-spóźnialski” w tego typu sprawach. Chętnie bym się dowiedział, co dalej.

— To będzie niemal standardowa procedura — powiedział Cavender. — Jutro, około południa, każę go przyprowadzić do siebie. Będę trochę oschły i zgorzkniały, taki uczciwy sfrustrowany gliniarz. Powiem mu, że ma szczęście, bo biuro prokuratora okręgowego poinformowało mnie, że ponieważ w to oszustwo zamieszane są ważne nazwiska, i ponieważ z wyjątkiem około czterdziestu tysięcy dolarów, wszystko, co zebrał w tym mieście, zostało odzyskane, zdecydowali się wycofać oskarżenie. Do północy ma zniknąć. Jeśli jeszcze kiedykolwiek znów się tutaj pokaże, dostanie paragraf.

— A dlaczego mu zostawiać te czterdzieści tysięcy? — zapytał Jeffries. — Przecież wiadomo, gdzie je zachomikował.

Cavender wzruszył ramionami.

— Reuben, ten facet włożył w to dwa lata pracy. Jeśli go wyczyścimy, może się tak zniechęcić, że porzuci te afery i zajmie się czymś innym. A jak nie, to za trzy miesiące, w innym mieście, znów będzie miał coś w rodzaju Instytutu Zjawisk Pozazmysłowych. W okolicy, która nie została jeszcze przesiana. On jest w tym dobry... naprawdę jeden z najlepszych.

Jeffries w zamyśleniu uruchomił samochód i wyjechał na środek.

— Dałeś mi znak papierosem, by zacząć, zaraz gdy ta Greenfield oświadczyła, że umieściła w tym wyobrażeniu papierową serwetkę. Czy to znaczy, że wtedy podjąłeś decyzję w jej sprawie?

— Acha.

Jeffries spojrzał na niego.

— Masz jakiś ukryty sposób rozpoznawania ich? — zapytał.

— Nie... chyba, że sam czegoś nie wiem. Gdybym mógł komuś opisać, jak to się robi, mielibyśmy o połowę mniej roboty. Ale tego nie potrafię, tak samo jak nie potrafi tego żaden inny tropiciel. Jest to po prostu długi, męczący proces pozostawania w kontakcie z ludźmi, których z jakiegoś powodu można podejrzewać, że stanowią autentyczny materiał. Jeśli są, w końcu się o tym dowiadujesz. Ale gdyby tacy faceci, jak Grady, w jakiś sposób nie ściągali do siebie tych wszystkich, którzy znajdą się od nich w promieniu dziesięciu mil, nie mielibyśmy obecnie żadnego praktycznego sposobu badań przesiewowych całej populacji. Gdy mijają cię na ulicy, nie da się ich odróżnić od reszty.

Jeffries zatrzymał się na czerwonym świetle.

— Tak, już to słyszałem — przyznał. — A co odsiewem negatywnym? Jest możliwe, że w grupie naszych kolegów studentów mógł być jakiś nieodkryty latentny talent?

— Żadna — powiedział Cavender. — Ten proces działa dwutorowo. Jeśli nie ma, też w końcu się dowiadujesz. Już trzy tygodnie temu byłem pewien wszystkich oprócz Greenfield. Nigdy wcześniej nie spotkałem się z tak potężnym zespołem defensywno-maskującym jak u niej. Ale gdy zadziałał dzisiaj ten bodziec, od razu wszystko stało się jasne.

Światło się zmieniło i samochód ruszył.

— Uważasz, że tych dwoje da się zrehabilitować? — zapytał Jeffries.

— Zdecydowanie — odpowiedział Cavender. — Jeszcze trzy miesiące tej pseudo jogi Grady'ego mogło ich zrujnować na dobre. Ale daj im rok na uboczu i będą w porządku. A potem zostaną powołani. Kłopot się opłaci. Jones jest dobry na średnim poziomie... A Greenfield! Będzie jak elektrownia zanim jeszcze w połowie się rozwinie. To najbardziej obiecujący materiał na jaki natrafiłem od sześciu lat.

— A Perrie Rochelle? Też jesteś pewien?

— Acha. To protopsi. Całkiem typowe. Już bardziej się nie rozwinie. Powoływanie jej, to czysta strata czasu. Nie możesz wyszkolić czegoś, co nie istnieje.

— Ty nigdy się nie mylisz, co? — westchnął Jeffries.

Cavender ziewnął i uśmiechnął się.

— Jak na razie, nigdy. Nie w tym interesie, Reuben.

— A jak im wytłumaczyłeś tę kanapkę... i serwetkę Greenfield? Przecież nie kupili tego pomysłu z iluzjonistą.

— No, nie kupili. Powiedziałem im, że to była sugestia posthipnotyczna. To takie jeszcze jedno rutynowe uzasadnienie.


Przez jakiś czas jechali w ciszy. Potem Jeffries odchrząknął.

— Nawiasem mówiąc — powiedział — powinienem przeprosić, za tę wpadkę z kanapką, nawet jeśli obróciło to się na naszą korzyść. Nie potrafię tego wytłumaczyć. Myślałem wtedy o czym innym i chyba...

Cavender, który obserwował sennie widok za szybą, potrząsnął głową.

— Jak sam powiedziałeś, Reuben, obróciło się to na naszą korzyść. Nie licząc przełamania obrony Mavis Greenfield, był to tak duży wstrząs dla dr Alego, że postanowił od razu zebrać ile się da, zrealizować czeki i ulotnić się. Tak więc sam się nam wystawił na przyszpilenie. A my zaoszczędziliśmy prawdopodobnie jakieś trzy, cztery tygodnie w obu znaczeniach.

— No tak, Zdaję sobie z tego sprawę — przytaknął Jeffries — ale...

— Reuben, w żadnym wypadku nie ty powinieneś oskarżać się o tę wpadkę — kontynuował Cavender. — Sprawa w tym, że przez całe popołudnie byłem dzisiaj taki skołowany, że zapomniałem o obiedzie. Kiedy opisywali tę kanapkę w taki apetyczny sposób, zdałem sobie sprawę, że jestem potwornie głodny. Jednocześnie starałem się wtedy zwalczyć senność. Atakowany z dwóch stron, na moment straciłem całkowicie kontrolę... No i wyszło!

A to wyobrażenie, nawiasem mówiąc... — Cavender uśmiechnął się. — To była niesamowita kanapka. Ta grupa miała prawdziwą wyobraźnię! — Przez chwilę zastanawiał się, po czym sięgnął ręką. — Jak o tym mówię, to naprawdę znów mam ochotę...

W ciemnym powietrzu naraz zamigotało coś zawinięte w zieloną serwetkę – jeszcze jedna kanapka z szynką.

przekład: Ireneusz Dybczyński

Ilustracje: Leo Summers


Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)