home

„Książka nie jest towarem!”

Z czego jednak mają żyć autorzy?

Świat musi znaleźć alternatywny sposób wynagradzania twórców.

Opowieść wigilijna

W połowie ubiegłego stulecia nikt nie wyobrażał sobie, że trzecia wojna światowa tak będzie się rózniła od poprzednich, chociaż byli tacy, co prorokowali, że wiek dwudziesty pierwszy będzie stuleciem wojen religijnych. Niestety rozwój intelektualny ludzkości nie nadąża za rozwojem technicznym. Wspaniale nam wychodzi zwłaszcza wymyślanie coraz to nowych środków walki. Może rzeczywiście jedyna nadzieja w „drugim przyjściu”. O nadziei jednak mówią...

Ta opowieść wigilijna powstała w samym środku zimnej wojny i została opublikowana w magazynie „Amazing Science Fiction Stories” w styczniu 1960r.


Floyd Wallace

„Drugie lądowanie”
(Second Landing)


Ziemia była zbyt daleko, żeby być widoczna. Nawet Słońce było jedynie iskierką. Ta ogromna odległość wcale jednak nie oznaczała, że izolacja potrwa wiecznie. Instrumenty pokładowe przechwyciły transmisje radiowe, a godzinę później również telewizyjne. Maszyny skompilowały słowniki i gramatykę, po czym zaczęły tłumaczyć z głównych języków. W miarę jak pojawiały się fakty, wyłaniał się zarys historii planety.

Kurs statku zmienił się nieznacznie; żeby przejść trochę bliżej Ziemi nie trzeba było zbytnio nadkładać drogi. Dwóch kosmitów obecnych na pokładzie całymi dniami obserwowało i wsłuchiwało się, nie robiąc przy tym specjalnych komentarzy. Nadchodził jednak czas decyzji.

— Zróbmy to albo dajmy sobie spokój — powiedział pierwszy kosmita.

— Dobrze wiesz, co bym wolał — powiedział drugi.

— Domyślam się — odpowiedział Ethaniel, ten pierwszy. — To miejsce, to straszliwy bajzel. Oni niczym innym nigdy się nie zajmowali, poza walką i wymyślaniem coraz nowszych rodzajów broni.

— Nie chodzi o to, co robili — odpowiedział Bal, drugi kosmita — ale o to, co zrobią, mając tę bombę.

— Tym bardziej trzeba ich powstrzymać — stwierdził Ethaniel. — Ta bomba może zabić ich wszystkich. Bez naszej pomocy właśnie to mogą zrobić.

— Ale chyba nie muszę ci przypominać, że za dwa miesiące i dwadzieścia dziewięć dni mamy być w Willafours. Bez sprawdzania na mapie mogę ci powiedzieć, że stąd mamy wciąż jeszcze ponad sto lat świetlnych.

— Tydzień — powiedział Ethaniel. — Jeśli poświęcimy tydzień, to wciąż jeszcze zdążymy.

— Tydzień? Na załatwienie ich problemów? W czasie jednego pokolenia mieli dwie światowe wojny; nie jesteś w stanie zaradzić wszystkim tym problemom, które mogą wywołać trzecią, tę ostatnią.

— Obecny stan nie może potrwać długo — powiedział Ethaniel. — Wystarczy jakiś błąd w dyplomacji lub zbyt krewki żołnierz. Tu nie ma się nad czym zastanawiać. Spadnie deszcz meteorytów, a ich prymitywne instrumenty wezmą to za atak nieprzyjaciela.

— Tym gorzej dla nich — stwierdził Bal. — Powinniśmy zapomnieć o tym, że kiedykolwiek istniała taka planeta jak Ziemia.

— Zapomnieć? Jak można zapomnieć o tylu ludziach?

— Ja mam taki zamiar — oświadczył Bal. — Daj im trochę czasu i nie będzie nikogo, kto by mi przypominał, że mam sumienie.

— Moje sumienie nie jest aż tak elastyczne. Możesz im się trochę przyjrzeć?

Bal nachylił się i wpatrzył uważnie w ekran.

— Są bardzo podobni do nas — stwierdził w końcu. — Trochę niżsi, ale czegoś im brakuje... To dziwne, gdyby nie to, wydawaliby się dokładnie tacy sami jak my. To chciałeś usłyszeć ode mnie?

— Właśnie to. Martwi mnie trochę, że nie są dokładnie tacy sami. Wydają się tacy bezbronni... Chociąż to pewnie tylko takie wrażenie.

— Przykro mi, ale nic dla nich nie możemy zrobić.

— Dlaczego? Mamy tydzień.

— Przez tydzień nie uda nam się odwrócić całej ich historii. Nie uda się ich zabezpieczyć przed tą bombą.

— Tego nie wiadomo — sprzeciwił się Ethaniel. — Powinniśmy zbadać sytuację.

— No i co wtedy? Mamy jakiś autorytet?

— Niewielki — przyznał Ethaniel. — Dwóch urzędników niższego szczebla w drodze do Willafours… Hm, natknęliśmy się na problem, którego nikt się nie spodziewał.

— W Willafours będziemy bardzo zajęci. Zanim ktokolwiek znów się tutaj pojawi, upłynie dużo czasu.

— Bardzo dużo. Nasi nie mają żadnych interesów w tym rejonie przestrzeni — zastanawiał się Ethaniel. — Jak długo Ziemia może przetrwać? Dziesięć lat? Dziesięć miesięcy? Napięcie rośnie z godziny na godzinę.

— A co ja ci mogę na to powiedzieć? Moglibyśmy się zatrzymać i trochę rozejrzeć. Nie będzie to zbyt wielkie poświęcenie z naszej strony.

Zbliżyli się bardziej do Ziemi, nie zobowiązując się przy tym zanadto do niczego. Unikając wykrycia przez radary, co nie było dla nich niczym trudnym, okrążyli w ciągu dnia planetę, zbierając dane i pobierając próbki.

— I jakie masz wnioski? — zapytał w końcu Ethaniel, odrywając się od monitora.

— A jakie tu można mieć wnioski? Jest gorzej niż sobie wyobrażałem.

— Tak? A dlaczego?

— No cóż, wiedzieliśmy, że mają tę bombę. Badania atmosfery to potwierdzają.

— Wiem.

— Wiemy również, że mogą ją przenosić, prawdopodobnie z pomocą jakichś latających pojazdów.

— To prawie pewne. Bez samolotów nie mieliby z niej żadnego pożytku.

— Co gorsze, wykryłem, że mają również pociski sterowane o zasięgu powyżej tysiąca mil. Mają też, lub niedługo będą mieli, prymitywne środki podróży kosmicznych.

— To źle — powiedział Ethaniel. — Siedzą teraz tylko i zastanawiają się, kiedy nastąpi uderzenie. Mogą nie wytrzymać nerwowo.

— Mogą, tym gorzej, że mają pociski sterowane — powiedział Bal. — A ty czego się dowiedziałeś?

— Nic szczególnego. Gdy ty zbierałeś dane na temat broni, ja obserwowałem ludzi.

— I co o tym sądzisz?

— Żebym to ja wiedział, co sądzić. Nie miałem za dużo czasu — powiedział Ethaniel. — I nie chodzi o problemy językowe. Nasze maszyny dają sobie radę z tłumaczeniem, a ja też wszczepiłem sobie dwa… trzy z nich. Niemniej obejrzenie kilku sztuk, wysłuchanie reklam, muzyki i serwisów informacyjnych nie wystarcza. Powinienem udać się na dół i pożyć trochę wśród nich, poczytać, porozmawiać z naukowcami, popracować z nimi, pobawić się.

— Pewnie, wtedy poznałbyś ich naprawdę. Tylko że na to potrzeba czasu… a my go nie mamy.

— No właśnie.

— To jak, zdecyduj się, tak czy nie.

— Nie. Nie możemy im pomóc — przyznał Ethaniel. — Nic nie możemy dla nich zrobić… Ale musimy spróbować.

— Jasne, wiedziałem to od samego początku. Już nie raz tak bywało, tracimy czas, by się dowiedzieć czegoś o ludziach, a gdy nie możemy im pomóc, czujemy się źle. Tak będzie też i teraz. — Podniósł się i przeciągnął. — No dobrze, daj mi godzinę na zastanowienie co i jak możemy zrobić.


Minęło jednak więcej czasu niż godzina, zanim spotkali się ponownie. W międzyczasie statek zbliżył się jeszcze bardziej do Ziemi. Już nie potrzebowali instrumentów, żeby ją oglądać. Planeta obracała się powoli za iluminatorem. Pocięte rzekami południowe równiny zieleniły się; oceany były błękitne; a większa część północnej półkuli błyszczała bielą. Biegun zasłaniały poszarpane chmury, a na północy, na średnich szerokościach rozpościerał się brudnawy całun.

— Nie wyobrażałem sobie czegoś tak błyszczącego — powiedział Ethaniel.

— Ja też nie — przyznał Bal. — Chcemy tam schłodzić sytuację. Będzie nam przy tym zimno.

— Tak, teraz mają zimę.

— Przyszło mi coś do głowy — powiedział Bal. — Jak ci się podoba pomysł, żeby pojawić się tam jako istoty nadprzyrodzone?

— Nie bardzo — odpowiedział Ethaniel. — Sto lat temu mogłoby zadziałać. Ale dzisiaj… mają już satelity. Nie są tacy prymitywni.

— Pewnie masz rację — zgodził się Bal. — Pomyślałem, że moglibyśmy wykorzystać różnicę w naszym wyglądzie.

— Gdyby można było, to bym to poparł. Ci ludzie są mało wrażliwi i zdesperowani. Nie da się ich ogłupić czymś tak prostym.

— No cóż, to ty tak uważasz — powiedział Bal.

— W porządku — powiedział Ethaniel — ty masz takie zdanie, a ja mam inne. Powiemy im po prostu, co powinni zrobić, jeśli chcą przeżyć; jak utrzymać planetę w jednym kawałku, tak żeby nadawała się do życia.

— Z pewnością im się to spodoba. Nie ma jak dobre rady.

— Nic na to nie poradzę. Na więcej nie mamy czasu.

— Masz jakieś specjalne instrukcje?

— Żadnych. Statek zostaje tutaj, a my lecimy na dół osobnymi promami. Łączność przez komunikatory, ale nie rób tego bez wyraźnej potrzeby.

— Przecież oni i tak nie mogą przechwycić naszych sygnałów.

— Nie mogą, a nawet gdyby mogli, nie poradziliby sobie z naszym językiem. Ale chcę, żeby myśleli, że my nie potrzebujemy już nic omawiać.

— Rozumiem. Chcesz, żebyśmy wyglądali na lepszych, niż jesteśmy. Żeby myśleli, że dokładnie wiemy, co robić, nawet jak nie wiemy.

— Jak będziemy mieli szczęście, to tak sobie pomyślą.

Bal spojrzał przez iluminator na planetę.

— Tam gdzie się wybieram, będzie zimno. Tam, gdzie ty będziesz, tak samo. Jesteś pewien, że nie powinniśmy zmienić planów i wylądować na półkuli południowej, w środku lata?

— Obawiam się, że nie. Wielkie mocarstwa leżą na północy. To do nich musimy się udać, żeby coś osiągnąć.

— Taaa! Pomyślałem jednak o tych świętach, o których wspominałeś. Będziemy tam akurat w tym czasie. To nam nie pomoże.

— Wiem, oni nie lubią, jak im coś zakłóca święta. To nam rzeczywiście nie pomoże. Ale nie możemy czekać, aż się skończą.

— Zdaję sobie z tego sprawę — powiedział Bal. — Daj mi jakieś dane na ten temat, coś, co powinienem wiedzieć. Czy to nie są święta religijne?

— Dawniej były religijne — powiedział Ethaniel. — Tyle udało mi się zrozumieć na podstawie radia i telewizji. Ale teraz wydają się być głównie okazją do jedzenia, zabawy i sprzedaży towarów.

— Rozumiem. Zrobiło się z tego święto handlowe.

— To chyba dobre określenie. Nie zainteresowałem się tym na tyle, na ile powinienem. Miałem mnóstwo pracy z obserwacją ludzi, co nie było łatwe.

— Rozumiem. Przyszło mi do głowy, że moglibyśmy w jakiś sposób podłączyć się do tych świąt, żeby działały na naszą korzyść.

— Być może. Nie zastanawiałem się nad tym.

— A powinieneś. To ty się miałeś zająć tymi sprawami. — Bal spojrzał w dół, na planetę. W strefie zmierzchu zaczynały formować się chmury. — Bardzo mi się nie chce lecieć na dół, zostawiwszy tutaj pusty statek.

— Oni tu nie dotrą. Bez względu na to, jak szybko się będą rozwijać, to w ciągu następnych stu lat nie będą w stanie w żaden sposób mu zagrozić.

— Myślałem raczej o sobie, samotnym tam na dole.

— Będę tam z tobą. Po drugiej stronie Ziemi.

— To niezbyt blisko. Czułbym się lepiej, gdyby na statku ktoś był i mógł pośpieszyć z pomocą, gdyby sprawy potoczyły się źle. Oni sami siebie nie lubią zbytnio nawzajem, trudno więc sobie wyobrazić, żeby polubili obcych.

— No tak, mogą być nieprzyjaźni — przyznał Ethaniel. Skierował monitor na stok wzgórza. Padał śnieg, a w tym śniegu jacyś mężczyźni wycinali małe zielone drzewka. — Wymyśliłem pewien trik.

— Jeśli to pomoże ocalić moją szyję, to jestem za.

— Gwarancji nie ma — powiedział Ethaniel. — Wymyśliłem coś takiego: Zamiast chować statek w blasku słońca, żeby go nie zauważyli, zróbmy tak, aby był dobrze widoczny. Niech przelatuje na nocnym niebie i niech będzie dobrze oświetlony.

— No dobrze, i co?

— Nie przyjdzie im do głowy, że iluminujemy tak pusty statek — kontynuował Ethaniel. — A nawet jak coś takiego przyjdzie komuś do głowy, to nie będzie miał żadnych możliwości sprawdzenia. No, i co za tym idzie, mając nasz statek świecący nad głową, nikt nie będzie się palił, by nas skrzywdzić.

— Dobry pomysł — powiedział Bal, odwracając się do pulpitu kontrolnego. — Przesunę statek tak, żeby mogli go dobrze widzieć i włączę oświetlenie. Naprawdę dobrze go oświetlę.

— Nie marnuj energii.

— Bez obaw. Zobaczą go. Wszyscy na Ziemi go zobaczą. — Później, gdy statek był już na pozycji, jaśniejący na tle czarnej przestrzeni, pulsujący światłami, Bal powiedział: — Wiesz, czuję się teraz znacznie lepiej. Może nam się to uda. Może ta iluminacja okaże się tą pomocą, jakiej akurat potrzebujemy.

— To nie my potrzebujemy pomocy, ale ludzie z Ziemi — powiedział Ethaniel. — Do zobaczenia za pięć dni. — Po tych słowach wsiadł do lądownika i pozostawiając za sobą świecący ślad zanurkował w kierunku Ziemi. Gdy tylko stało się to możliwe, Bal podążył za nim w innym lądowniku, kierując się na drugą stronę planety.


Pozbawiony załogi statek kosmiczny okrążał Ziemię, lśniąc i rozsiewając blask. Nie było gwiazdy na zimowym niebie, która mogłaby się z nim równać jasnością. Raz ziemski satelita znalazł się w jego pobliżu, ale świecił tak słabo, że umknął uwadze ludzi obserwujących niebo. W ciągu dnia statek był widoczny jako jasna plama światła. Wieczorem wydawał się płonąć kolorami zachodu.

Jasny i błyszczący krążył, wydając się być kawałkiem gwiazdy wyciętym z samego środka i dostarczonym w pobliże Ziemi, by ją oświetlić. Nigdy, a może prawie nigdy, Ziemi nie przydarzyło się nic podobnego.

Po pięciu dniach oba małe lądowniki opuściły Ziemię i okrążywszy ją, weszły na orbitę statku. Wślizgnęły się do środka, a wrota zamknęły się za nimi. W chwilę potem obaj kosmici spotkali się ponownie.

— Udało się — wykrzyknął triumfująco Bal. — Nie wiem, jak to zrobiliśmy; już myślałem, że się nie uda i wtedy oni się zgodzili – w ostatniej chwili.

Ethaniel uśmiechnął się.

— Jestem zmęczony — mruknął.

— Ja też, ale przede wszystkim zmarzłem — oświadczył Bal, dygocząc. — Śnieg, wszędzie śnieg, gdzie byś się nie udał. Paskudny klimat. A ty na dokładkę kazałeś mi chodzić na piesze spacery.

— Według moich doświadczeń to był dobry pomysł — powiedział Ethaniel. — Zauważyłem, że po każdym spacerze oficjele następnego dnia byli bardziej skłonni do współpracy. Skoro to działało u mnie, to musiało też działać u ciebie.

— I działało. Nie wiem dlaczego, ale działało — przyznał Bal. — Po prawdzie, ten ich traktat nie jest najlepszy, ale myślę, że zapobiegnie wzajemnemu wyniszczeniu się.

— Niczego więcej nie oczekiwaliśmy — powiedział Ethaniel. — Wciąż mogą mieć jakieś małe wojny, ale unikną dużej. Za pięćdziesiąt czy sto lat wrócimy i zobaczymy czego się nauczyli.

— Nie jestem pewien czy mam na to ochotę — powiedział Bal. — Słuchaj, a co to jest anioł?

— Co takiego?

— Anioł. Gdy wychodziłem na spacer, ludzie zatrzymywali się i przyglądali mi. Niektórzy klękali w śniegu i nazywali mnie aniołem.

— Tak, wiem, mnie również zdarzało się coś takiego — przyznał Ethaniel.

— Nie rozumiałem, o co chodzi, ale nie dałem się wyprowadzić z równowagi — powiedział Bal. — Uśmiechałem się i dalej zajmowałem swoimi sprawami. — Wzdrygnął się. — Cały czas było tak zimno. Wychodziłem zawsze pieszo, ale czasami wracałem, frunąc. Mam nadzieję, że nie szkodziło to niczemu.

Bal rozpostarł w kabinie swoje wielkie skrzydła. Renesansowi malarze nigdy go nie widzieli, ale dokładnie wiedzieli, jak wygląda. Wielokrotnie przedstawiali go na swoich malowidłach.

— Myślę, że to nam nie zaszkodziło — zgodził się Ethaniel. — Ja też czasami podlatywałem.

— Więc nie wiesz, co to jest anioł?

— Nie. Nie miałem na to czasu. To musi być jakieś stworzenie z ich folkloru. Słuchaj, przecież jeśli nie liczyć skrzydeł, to oni się od nas prawie nie różnią. Ich mity muszą przypominać nasze.

— Pewnie — zgodził się Bal. — W każdym razie, pokój na Ziemi.

Przełożył Ireneusz Dybczyński


Ten dokument jest dostępny na licencji Creative Commons: Attribution-NonCommercial-ShareAlike 3.0 Generic (CC BY-NC-SA 3.0). Może być kopiowany i rozpowszechniany na tej samej licencji z ograniczeniem: nie można tego robić w celach komercyjnych.

These document is available under a Creative Commons License. Basically, you can download, copy, and distribute, but not for commercial purposes.

Creative Commons License
Zobacz też:



Webmaster: Irdyb (2011)